niedziela, 20 grudnia 2015

Recenzja - Baroness - Purple

Baroness - Purple

Chociaż "Yellow & Green" nie było w żadnym wypadku złą płytą, to po fenomenalnych dwóch pierwszych wydaniach niestety nie sprostała wygórowanym oczekiwaniom. Zdecydowanie lżejsze brzmienie w połączeniu z dość dotkliwym syndromem podwójnego albumu nie zaowocowały majstersztykiem, na który wszyscy czekali. Najnowsze dzieło Baroness jest zatem szansą by powrócić w wielkim stylu, co w gruncie rzeczy udało się całkiem nieźle, lecz nie bez dość poważnego potknięcia.
Przede wszystkim "Purple" nie jest powrotem do korzeni, którego mogliby oczekiwać bardziej konserwatywni fani grupy. Panowie postanowili raczej połączyć progresywno-melodyjną naturę poprzedniego albumu z ciężarem swoich wcześniejszych dzieł stawiając jednak dużo mocniej na ten pierwszy aspekt. Znajdziemy tu zatem, poza typowym rdzeniem w postaci niezwykle solidnych riffów, interesujących partii perkusyjnych oraz chwytliwych wokali, wiele brzmień klawiszowo-elektronicznych, które ciekawie urozmaicają całość. Kompozycje unikają banalnych schematów często (choć zdecydowanie rzadziej niż na "Yellow And Green") dorzucając nastrojowe przerywniki, lub niespodziewanie wprowadzając nowe motywy, na których na dobrą sprawę dałoby się zbudować osobny utwór.
Niestety wszystkie te zalety podkreślają również największą wadę albumu - niezbyt przejrzystą produkcję. Choć przesadne dopieszczanie nagrania w wypadku sludge metalu, od którego Baroness zaczynali byłoby nie na miejscu, to gdy tylko zespół zaczął skręcać w stronę progresywy należało zadbać o to, by wszystkie elementy kompozycji dało się wychwycić bez większego problemu. Na nasze nieszczęście niektóre, czasem nawet niezwykle interesujące, partie instrumentalne giną jedynie majacząc w tle podczas gdy to właśnie na nich słuchacz powinien skupić swoją uwagę. W związku z tym w "Purple" bardzo ciężko zakochać się od pierwszego przesłuchania, nawet jeśli zdecydowanie na to zasługuje. By wychwycić wszystko, co album ma do zaoferowania należy cieszyć się nim w skupieniu, z możliwie dobrymi słuchawkami na uszach, próbując przebić się przez surowość brzmienia.
"Purple" to bez wątpienia świetny album. Znajdziemy tu mnóstwo chwytliwych kawałków, do których ciągle chce się wracać, a jeśli uda nam się przeskoczyć kłody rzucane nam pod nogi przez nieprzejrzystą produkcję znajdziemy także całkiem interesujące i złożone partie instrumentalne. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że przy okazji tworzenia kolejnego albumu w studiu pojawi się ktoś, kto będzie wiedział jak należy nagrywać złożoną muzykę.

8,5/10 

wtorek, 15 grudnia 2015

Recenzja - Pomegranate Tiger - Boundless

Pomegranate Tiger - Boundless

Choć scena instrumentalnej progresywy jest niesamowicie płodna, to prawdziwe perełki zdarzają się na niej nieczęsto, jednak kiedy już ktoś wybija się przed szereg wiadomo, że będziemy mieli do czynienia z czymś naprawdę imponującym. Oczywiście nie inaczej jest tutaj. Pomegranate Tiger nie tyle rzucił całej konkurencji poważne wyzwanie, a bardziej zdeklasował wszystkich swoich rywali.
Ci panowie w żadnym razie nie celują w reakcje typu "Och, jakie to jest piękne", lecz interesuje ich wyłącznie w opad szczęki, co wychodzi im się bez pudła. "Boundless" od samego początku daje do zrozumienia, że nikt tu nie zamierza bawić się w artystyczny minimalizm, czy zachowywać umiar w popisywaniu się znakomitymi umiejętnościami technicznymi wykonawców, nie znaczy to jednak, że jest to zlepek nieprzemyślanych popisów. Słuchacze od początku rzucani są w wir niesamowitych pasaży i ciężkiej, djentowej sekcji rytmicznej, a chwile wytchnienia, choć są obecne, zostały ograniczone do minimum. Dzięki temu zostały one jednak należycie dopracowane i nie przeciągają się niepotrzebnie. Na szczególną uwagę zasługują piosenki wykonane na instrumentach kojarzonych raczej z muzyką klasyczną: "Paper Hammers" oraz zamykające album "Ovation", które stanowią świetną odskocznie od standardowego brzmienia zespołu. Co ważne, pomimo wszechobecnego szaleństwa twórcom udało się wpleść w swoje kompozycje całkiem sporo niezwykle chwytliwych motywów, które sprawiają, że do płyty ciągle chce się wracać, co w wypadku płyt pozbawionych wokalu nie jest wcale takie proste. Braku śpiewu nie odczuwa się tu zbyt dotkliwie. Kompozycje stanowią zamkniętą całość, do której niezwykle trudno byłoby dopisać cokolwiek, ponieważ pozostające na pierwszym planie gitary (a czasem klawisze) doskonale radzą sobie w roli instrumentu prowadzącego utwory do przodu, natomiast wszelkie dodatki, nawet w wykonaniu najlepszego wokalisty, jedynie zasłaniałyby złożone i imponujące motywy instrumentalne. 
"Boundless" imponuje od strony wykonawczej, przygniata swoim ciężarem, zapada w pamięć i dzięki złożonym melodiom ani odrobinę nie nudzi, czyli robi wszystko to, czego można oczekiwać. Jest to album stworzony z rozmachem, który jak sam tytuł wskazuje nie zamierza ograniczać się powtarzając tak nietrafione hasła jak "mniej znaczy więcej".

9/10


wtorek, 8 grudnia 2015

Recenzja - Intervals - The Shape Of Colour

Intervals - The Shape Of Colour

Jest w muzyce pewna rzecz, która potrafi zrobić zespołowi jeszcze więcej krzywdy, niż zatrzymanie się w miejscu - cofanie się. Kiedy okazało się, że Intervals na dobrą sprawę z solidnego zespołu, który wydając "A Voice Within" udowodnił, że spokojnie mógł rywalizować z czołówką gatunku, stał się znów solowym, instrumentalnym projektem Aarona Marshalla zacząłem poważnie się niepokoić.
Może bardziej ortodoksyjni fani zespołu, dla których obecność Mike'a Semesky'ego na ostatnim wydaniu grupy była niewybaczalną pomyłką nie zgodzą się ze mną, lecz moim zdaniem "The Shape Of Colour" to krok w bardzo złą stronę. Nie znaczy to oczywiście, że mamy tu do czynienia ze słabą płytą, wręcz przeciwnie, najnowsze dzieło Intervals to pokaz świetnych umiejętności zarówno wykonawczych, jak i kompozytorskich, lecz słuchając go nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że stylistyczny powrót do korzeni dość poważnie podciął mu skrzydła. Choć gitarowe popisy Aarona Marshalla stoją na niezwykle wysokim poziomie i nieraz zaskakują kreatywnością, to we znaki daje się nieobecność perkusisty kalibru Anup'a Sastry'ego, który mógłby dodatkowo urozmaicić kompozycje, a także przez brak wokali, które dodały "A Voice Within" niesamowitej chwytliwości nie ma szans, żeby "The Shape Of Colour" przykuwał tak jak jego poprzednik. Nawet pomimo swojego niezwykłego talentu gitarzysta nie był w stanie sam wypełnić pustki spowodowanej stratą tak niesamowitych muzyków, więc w rezultacie otrzymaliśmy zubożoną wersję tego co ostatnio. Jednak albumowi należy się również kilka słów pochwały. Okazjonalne urozmaicenia, jak na przykład solo na saksofonie, oraz zmiany nastrojów potrafią zaskoczyć, a same kompozycje nie popadają w proste schematy, a także udaje im się uniknąć nieprzemyślanych, niepotrzebnych popisów. Problemem płyty jest wyłącznie to, czego na niej brakuje, bowiem treść, którą na niej znajdziemy została należycie dopracowana oraz wykonana.
Nie ma co ukrywać, "The Shape Of Colour" to wielki krok do tyłu, nawet jeśli sam w sobie nie jest wcale zły. Miłośnicy instrumentalnej progresywy z pewnością będą usatysfakcjonowani, jednak dla mnie jest to wielki zawód. Intervals stać było na wydanie albumu zasługującego na idealne noty, niestety ich najnowsze wydanie jest jedynie całkiem niezłe.

8/10

niedziela, 6 grudnia 2015

Recenzja - SikTh - Opacities

SikTh - Opacities

W ostatnich latach widzieliśmy kilka całkiem udanych powrotów z zaświatów. Gorguts, Carcass, At The Gates - wszystkie te zespoły odcisnęły silne piętno na scenie metalowej i udało im się powrócić w wielkim stylu, lecz na wydania żadnej z tych grup nie czekałem z takim wytęsknieniem jak na "Opacities". SikTh stanął zatem przed niezwykle wygórowanymi wymaganiami i choć bardziej ortodoksyjni fani mogą mieć kilka zastrzeżeń, to wciąż jest to jedna z najlepszych płyt tego roku.
Na samym początku należy zaznaczyć, iż tym razem muzyka tych panów stała się odrobinę mniej eksperymentalna niż wcześniej. W związku z niezwykłym rozwojem nowoczesnej metalowej progresywy styl SikTh stracił odrobinę swojej świeżości oraz przestał nieustannie zaskakiwać. Na całe szczęście na tym kończą się wszelkie zarzuty, które można skierować pod adresem ich najnowszego dzieła, cała reszta to czyste złoto.
Chociaż zespół stracił nieco element zaskoczenia, który zagwarantował im kultowy status, lecz w kwestii unikalności brzmienia oraz niepowtarzalnego charakteru nie zmieniło się nic. Na "Opacities" znajdziemy wszystko, co sprawiało, że ci panowie są absolutnie nie do podrobienia. Szalone, dynamiczne, nieszablonowe wokale zaskakują na każdym kroku i choć na nich samych dałoby się zbudować niezwykle interesujący album, to twórcy nie zamierzali iść na łatwiznę. Warstwa instrumentalna jest równie złożona i imponująca, co wokale. Żaden z wykonawców nie obija się jedynie wypełniając pasma dźwięku, każda partia jest tu niezwykle dopracowana, skomplikowana i ukazuje wyśmienite umiejętności techniczne muzyków. Utwory również nie podążają za przewidywalnymi schematami co chwilę zmieniając koncepcję, bądź wprowadzając nowe elementy. Dzięki temu kompozycje zyskują niezwykłą głębie, przez co można spokojnie słuchać ich po kilka razy z rzędu nie ryzykując nagłego przypływu senności już po kilku powtórzeniach. Również różnice pomiędzy poszczególnymi kawałkami nie pozwalają na utratę skupienia. Poza tradycyjnymi, żwawymi, typowymi dla zespołu utworami znajdziemy tu także recytowany "Tokyo Lights" oraz zamykającą album balladę "Days Are Dreamed". Upychając tak wiele treści w skromne dwadzieścia siedem minut twórcy dostarczyli nam skoncentrowaną dawkę metalowej progresywy najwyższej jakości.
"Opacities" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli nietuzinkowego metalu. SikTh powrócił i od razu popisał się wyśmienitą formą wydając album dopracowany pod każdym względem.

9/10

wtorek, 1 grudnia 2015

Recenzja - Månegarm - Månegarm

Månegarm - Månegarm

Uważniejsi obserwatorzy zaraz po dostrzeżeniu okładki najnowszego albumu Månegarm nie będą mieli najmniejszych wątpliwości z jakim typem muzyki mają tu do czynienia. Zatem jedyne pytanie na jakie trzeba odpowiedzieć w przypadku tego wydania brzmi - czy zespół był w stanie wycisnąć jeszcze coś interesującego z tak oklepanego gatunku jak skandynawski folk metal? Wiele zależy od indywidualnych oczekiwań słuchacza.
Niestety ci, którym marzy się powiew świeżości w tym gatunku nie mają tu czego szukać. Brzmienie tych panów nie zaskakuje absolutnie niczym, a miejscami wywołuje niezwykle silne wrażenie déjà vu. Żadnego fana gatunku nie zdziwią przecież śpiewane po szwedzku akustyczne ballady (również te z żeńskimi wokalami) wykorzystujące instrumenty ludowe, a tym bardziej żwawe, melodyjne utwory o potędze Odyna. Jednak należy szczerze przyznać, że poza brakiem oryginalności nie ma się tu zbytnio do czego przyczepić. Od strony technicznej kompozycje zostały wykonane bardzo solidnie. Nie ma tu zbędnych przestojów, ani nachalnego zapętlania motywów. Kompozytorzy starali się nie stać zbyt długo w miejscu stopniowo dorzucając kolejne elementy oraz wprowadzając drobne urozmaicenia. Co typowe dla gatunku, instrumenty ludowe bardzo przyjemnie wzbogacają album. Cieszy również fakt, że zespół oparł się pokusie surowej produkcji pomimo swoich black metalowych korzeni, co przełożyło się na przejrzyste, uporządkowane brzmienie. Dzięki temu ci, którym viking metal jeszcze doszczętnie nie obrzydł powinni bawić się przy "Månegarm" całkiem nieźle.
Najnowsze dzieło Månegarm to ni mniej, ni więcej solidny skandynawski folk metal, który nie zatrzęsie posadami gatunku, lecz powinien zadowolić bardziej wygłodniałych fanów konwencji. Chociaż w każdym względzie został wykonany przynajmniej przyzwoicie, to nie ma najmniejszych szans by dotrzeć to tych słuchaczy, których średniowieczni, brodaci piraci zdążyli już znudzić. Nie ma co się oszukiwać, słyszeliśmy to już wiele razy, lecz jeśli ktoś ma ochotę na kolejna porcję tego samego nie odejdzie zawiedziony.

7,5/10

sobota, 28 listopada 2015

Recenzja - Solution .45 - Nightmares In The Waking State - Part I

Solution .45 - Nightmares In The Waking State - Part I

Odejście Christiana Älvestama ze Scar Symmetry nie było najfortunniejszą decyzją jego życia. Wprawdzie jego dawny zespół zaliczył później drobny spadek formy, lecz od tego czasu zdążył podnieść się na nogi, natomiast sam wokalista zajął się wieloma projektami, które, choć różnorodne, swoim poziomem nigdy specjalnie nie oszałamiały. Podobnie jest z jego najnowszym dziełem, tym razem pod szyldem Solution .45.
"Nightmares In The Waking State - Part I", mimo że nie powala, powinno usatysfakcjonować zarówno fanów melodic death metalu, jak i samego Christiana Älvestama. Jest to jedna z tych płyt, na których pojedyncze utwory nie imponują złożonością, lecz różnice między nimi pozwalają zatrzymać opadanie powiek. W większości piosenki nie zaskakują nagłymi zwrotami akcji, a instrumentaliści z reguły starają się nie wybijać przed szereg, by zostawić pole do popisu wokaliście. Choć ten opis brzmi jak przepis na katastrofę, to w tym wypadku do niej nie doszło z kilku ważnych powodów. Po pierwsze głos Christiana Älvestama należy do tych, których można z przyjemnością słuchać nawet bez rozbudowanego podkładu, po drugie warstwa instrumentalna nawet trzymając się na uboczu potrafi dorzucić od siebie parę interesujących motywów, bądź skutecznie urozmaicić brzmienie. Swoje trzy grosze dorzucają również wcześniej wspomniane różnice między poszczególnymi utworami. Znajdziemy tu kompozycje z zaskakująco dużym pazurem ("Wanderer from the Fold"), jak i spokojne, melodyjne ballady ("In Moments of Despair"), jednak wyraźnie króluje tu znany większości schemat - growlowane zwrotki, czysty refren. Niestety podejście zespołu zaowocowało również kilkoma dość poważnymi wadami. Przez dość jednowymiarową konstrukcję, nawet jeśli piosenki łatwo wpadają w ucho, to po kilku przesłuchaniach dość poważnie nudzą, natomiast brak większych innowacji sprawia, że ci, którym przejadł się melodic death metal, bądź barwa głosu Älvestama ich nie zachwyca, nie mają tu zbytnio czego szukać.
Najnowsze wydanie Solution .45 to materiał raczej dla fanów konwencji. Nie znajdziemy tu powiewu świeżości, a kompozycje nie są specjalnie złożone, jeśli jednak szuka się solidnego melodeathu ze świetnym wokalem śmiało można sięgnąć po ten album.

7/10

sobota, 21 listopada 2015

Recenzja - Swallow The Sun - Songs From The North I, II & III

Swallow The Sun - Songs From The North I, II & III

Jednym z największych muzycznych grzechów jest dla mnie niepotrzebne rozciąganie materiału. W związku z tym informacja, iż Swallow The Sun - jeden z ciekawszych zespołów doom metalowych ostatnich lat - postanowił nagrać album nie dwu, a aż trzypłytowy miałem spore obawy co do jego jakości. Okazuje się, że niepotrzebnie, lecz nie bezpodstawnie.
Zespół na całe szczęście postanowił każdą część swojego dzieła utrzymać w odmiennej stylistyce, dzięki czemu "Songs From The North" nie stał się materiałem wyłącznie dla najbardziej wytrwałych fanów. Na pierwszej płycie wita nas znajomy doom, na który czekali wszyscy fani wcześniejszej twórczości grupy, na drugiej usłyszymy spokojny, melodyjny folk, a na koniec twórcy przygniatają słuchaczy przygnębiającym funeral doomem. Różnice między kolejnymi segmentami są tak znaczne, że w pełni uzasadniają podział albumu, nawet jeśli poziom kolejnych płyt nie jest zbyt równy.
Początek albumu nie będzie dla nikogo wielkim zaskoczeniem. Tutaj panowie serwują nam kolejną, całkiem przyzwoitą porcję tego w czym specjalizują się od lat. Chociaż ich melodyjny, lecz ciężki styl nie zestarzał się specjalnie, to niestety właśnie na tej części gabaryty albumu odcisnęły się najmocniej. W porównaniu z ostatnimi wydaniami grupy widać, że tym razem panowie nie dopracowali swoich kompozycji do tego stopnia co zwykle. Piosenki rzadko zaskakują nagłymi zwrotami akcji i nawet jeśli nie można narzekać na monotonię, to zwyczajnie brakuje tu fragmentów, które powodowałyby opad szczęki.
Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak z początkiem drugiej płyty, na której Swallow The Sun zapuszcza się w rejony melodyjnego, atmosferycznego folku, o które dotychczas jedynie się ocierało. Nawet jeśli piosenkom zdarza się czasem na odrobinę zbyt długo stanąć w miejscu, to nie nudzą. Choć w tym gatunku pokusa sięgnięcia po gitarę akustyczną i nudzenia słuchaczy monotonnymi balladami jest wyjątkowo silna, to twórcy znakomicie się jej oparli. Utwory są tu bogate, niejednokrotnie zaskakują, a jednocześnie są niezwykle nastrojowe. Właśnie tak powinno się podchodzić do pisania tego typu muzyki.
Ostatnia część odkrywa natomiast najcięższą stronę zespołu. Przyznam się szczerze, że funeral doom nigdy specjalnie do mnie nie przemawiał, lecz tym razem, w wykonaniu Swallow The Sun nie odrzucił mnie zupełnie, zatem istnieje spora szansa, że fani gatunku będą w siódmym niebie. Nawet jeśli utwory wydają się nieco przesadzone i sztucznie rozciągnięte, to kompozytorzy postarali się nie zanudzić odbiorców pomimo dość ograniczającej konwencji. 
Do samo wykonania nie można się przyczepić. Muzycy, choć nie popisują się zanadto swoimi umiejętnościami, to w tym gatunku trudno tego oczekiwać, mimo to imponować może elastyczność wykonawców, którzy dobrze radzą sobie we wszystkich stylach wykorzystanych na albumie.
Ostatecznie Swallow The Sun udało się obronić swój dość ryzykowny pomysł, lecz nie powiedziałbym, że ten eksperyment wyszedł im jedynie na dobre. Ich wcześniejsze, bardziej skoncentrowane wydania niestety biją na głowę "Songs From The North", nie znaczy to jednak, że nie należy po nie sięgnąć. Niestety nawet mimo zróżnicowania monstrualna długość albumu (ponad dwie i pół godziny) odcisnęła swoje piętno i w kilka miejsc wcisnęły się dłużyzny, choć w zaskakująco niewielkich ilościach. Znajdziemy tu wiele interesujących, oryginalnych fragmentów, a drobne wady nie odbierają przyjemności ze słuchania albumu. Dla fanów zespołu jest to pozycja obowiązkowa, a całej reszcie polecam zapoznać się przynajmniej z drugą płytą.

8/10

piątek, 13 listopada 2015

Recenzja - Lacrimosa - Hoffnung

Lacrimosa - Hoffnung

Wbrew pozorom nie tylko kompozycje decydują o jakości muzyki, liczy się również wykonanie. Oczywiście, wczesne nagrania metalowe pomimo zazwyczaj miernej jakości dźwięku ciągle imponują. Kiedyś dużo ciężej było dorwać się do sprzętu najwyższej klasy, lecz w dzisiejszych czasach, słysząc co amatorzy są w stanie wyrzeźbić w domowym studiu, nie ma wymówek, dlatego "Hoffung" nie dostanie ode mnie taryfy ulgowej.
Już na samym początku zaznaczę, iż w muzyce zespołu słychać wielki talent kompozytorski. Lacrimosa kolejny raz w tym względzie dostarczyła nam iście operowych doznań budując niezwykle bogate utwory. Łącząc w gotyckim stylu elektronikę z orkiestrą twórcom, udało się stworzyć niesamowitą, porywającą atmosferę. Utwory nie nudzą i dzieje się w nich sporo, a przeszkadza tylko pewien drobny szkopuł - brzmienie albumu jest tak sztuczne, że nie da się go traktować poważnie.
Kiedy kompozytorzy wyraźnie stawiają na rozbudowane instrumentarium i potęgę brzmienia fakt, iż orkiestra brzmi jak z niezbyt drogiego keyboardu, a słabe nagranie dodatkowo spłaszcza elektronikę i wokale niesamowicie psuje efekt. Jeśli zespół chce by ludziom opadały szczęki przy ich twórczości musi w produkcji wyszlifować wszystko w najdrobniejszym szczególe, a fragmenty symfoniczne powinny do złudzenia przypominać prawdziwe dźwięki rodem z filharmonii. Na tej prostej rzeczy Lacrimosa się wyłożyła.
Mimo wszystko uważam, że "Hoffung" to w gruncie rzeczy całkiem solidny album, lecz jednocześnie słabe wykonanie pogrzebało jego potencjał. Gdyby tę płytę nagrać w należyty sposób mogłaby walczyć o miejsce w czołówce najlepszych wydań tego roku.

7,5/10

środa, 11 listopada 2015

Recenzja - Def Leppard - Def Leppard

Def Leppard - Def Leppard

Niewielu udaje się zestarzeć z godnością, a w świecie hair metalu jest to zupełnie niespotykane. Def Leppard nie jest wyjątkiem, a ich najnowszy album jest najlepszym dowodem, że niektóre gwiazdy dawnych lat powinny ograniczyć się do koncertowania.
"Def Leppard" to zbitka starych patentów, które zadowolą fanów zespołu, radiowych banałów starających się przebić do największej możliwej publiczności oraz pomysłów ściągniętych z twórczości innych grup. Niestety, co typowe dla starszych gwiazd rocka starających się utrzymać swoją sławę, panowie postanowili powtórzyć schematy, które działały za czasów ich świetności nie wprowadzając wiele nowego poza okazjonalnymi, nie wnoszącymi wiele efektami. Piosenki zostały w większości oparte na prościutkich, przesłodzonych motywach wokalnych przetykanych riffami gitarowymi, czasem nawet całkiem porządnymi, lecz sprawiającymi nieodparte wrażenie, iż gdzieś już to słyszeliśmy. Sekcja rytmiczna nie jest lepsza, nabicia perkusyjne usypiają, a gitara basowa zwyczajnie wypełnia niskie pasma dźwięku nie wnosząc wiele do całości. W schematycznych kompozycjach dzieje się niezwykle mało, przez co płyty słucha się ciężko. "We Belong" to zdecydowanie najmniej interesująca ballada rockowa jaką słyszałem w ostatnim czasie, "Sea Of Love" to tak naprawdę "Sweet Home Alabama" z obrzydliwie przesłodzonym refrenem, a elektronika na "Energized" zamiast urozmaicać nuży zapętlając prosty rytm. Dodatkowo praktycznie za każdym razem możemy być pewni, iż muzycy postarają się wbić nam siłą refren do ucha powtarzając go zupełnie bez opamiętania. Poza małymi wyjątkami dominuje tu szablonowy, radiowy hard rock starej daty, który wprawdzie usatysfakcjonuje fanów zespołu głoszących maksymę "dzisiejsza muzyka to już nie to co kiedyś", jednak nie wnosi ani nic odkrywczego, ani nie może się równać z hitami dawnych lat.
Nowe dzieło Def Leppard to pozbawiony polotu skok na kasę starych wielbicieli grupy. Ten zespół zdecydowanie się już wyczerpał, a w dzisiejszych czasach potrafi jedynie podążać za nieciekawymi schematami. Chociaż na żywo, wykonując swoje wcześniejsze kawałki ci panowie mogą jeszcze przyzwoicie się popisać, to ich wysiłki kompozytorskie są zwyczajnie załamujące.

3,5/10

sobota, 7 listopada 2015

Recenzja - Teramaze - Her Halo

Teramaze - Her Halo

Świetna progresywa często przechodzi niezauważona, zwłaszcza jeśli nie można przykleić jej wyraźnej łatki gatunkowej i polecić fanom konkretnego, bardziej znanego zespołu. Mam nadzieję, że tym razem tak się nie stanie.
Teramaze na swoim najnowszym albumie zapuszcza się na terytorium gdzieś pomiędzy współczesną, a bardziej klasyczną progresywą. Oznacza to mniej-więcej tyle, że pomimo całkiem bogatego i interesującego brzmienia, dla fanów Symphony X prawdopodobnie będzie zawierać zbyt dużo djentu, a dla wielbicieli gitar ośmiostrunowych miejscami zbyt blisko będzie do power metalu. Nie zmienia to faktu, iż "Her Halo" to świetny album i zdecydowanie należy po niego sięgnąć, jeśli tylko wyznaje się zasadę "każda progresywa jest piękna".
Piosenki zostały tu napisane z pomysłem, nie stoją w miejscu i potrafią zaskoczyć nagłą zmianą nastroju, bądź zaimponować bogactwem brzmień. W połączeniu z kilkoma chwytliwymi motywami otrzymujemy wszystko, czego potrzeba do szczęścia, nawet jeśli tu i ówdzie przydałoby się kilka drobnych szlifów, bądź bardziej zapadających w pamięć melodii.
Od strony wykonawczej nie ma się do czego przyczepić. Najczęściej to gitarzyści skupiają na sobie uwagę słuchaczy swoimi rozbudowanymi oraz technicznymi, lecz zawsze melodyjnymi partiami. Ich popisy zawsze porywają i sprawdzają się świetnie jako główna treść kompozycji. Pozostali instrumentaliści również czasem wysuną się przed szereg, lecz poza drobnymi epizodami starają się nie znudzić odbiorcy zostawiając jednocześnie pole do popisu gitarom. Wokalista świetnie wpasowuje się w stylistykę zespołu, ponieważ jego głos brzmi jak połączenie typowych prog metalowych wokalistów z ich młodszymi kolegami jak Daniel Tompkins czy Ashe O'Hara.
Fani metalu progresywnego nie powinni przechodzić obok tej płyty obojętnie. Nawet jeśli Teramaze to nie elita gatunku, to ich muzyka brzmi ciekawie i ciężko się przy niej nudzić. Mam nadzieję, że tym razem zespół przebije się do świadomości szerszej publiki, zdecydowanie na to zasłużyli.

8,5/10

wtorek, 3 listopada 2015

Minirecenzje - Born Of Osiris - Soul Sphere, Shining - International Blackjazz Society, Draconian - Sovran

Born Of Osiris - Soul Sphere

Wielu fanów djentu od dawna czekało, na nowy album tych panów tylko po to, by stwierdzić, iż "The Discovery" było lepsze. Było, nie przeczę, ale nie znaczy to wcale, że nie ma po co słuchać "Soul Sphere".
Najnowsza płyta Born Of Osiris nikogo raczej nie zaskoczy. Jest to ten sam zestaw wad i zalet, do jakich już zdążyliśmy przywyknąć. Jedyną odczuwalną zmianą jest nieco mocniejsze podkreślenie roli klawiszy dość często spychających gitary do sekcji rytmicznej oraz śladowe ilości czystych wokali (które wprawdzie nie zachwycają, lecz nie odbierają przyjemności ze słuchania albumu). Motywy przewodnie są tu prowadzone przez klawiszowca, natomiast gitarzyści szafują umiejętnościami dopiero gdy nadejdzie czas na solówkę, bądź w drodze wyjątku, przejmując rolę instrumentu głównego (np. "Free Fall"). Choć w rezultacie charakterystycznych popisów technicznych nie znajdziemy aż tyle co na wcześniejszych płytach, to wciąż nie jest ich mało i jak zwykle powodują opad szczęki. Same kompozycje prezentują się tak jak zwykle - pojedynczo są całkiem imponujące, lecz w większej ilości okazuje się, że w gruncie rzeczy wszystkie są dość podobne (zwłaszcza w warstwie rytmicznej), a różnią się tylko drobnymi haczykami. O ile mi jeszcze brzmienie Born Of Osiris nie spowszedniało zbyt mocno, to dla niektórych brak urozmaiceń może być większą wadą.
Takie dzieło jak "The Discovery" ciężko przebić i ta sztuka zespołowi się nie udała, lecz wydali porcję całkiem przyzwoitego djentu, którego mocno klawiszowe brzmienie stanowi całkiem miłą odskocznię od standardów gatunku.

8,5/10


Shining - International Blackjazz Society

"One One One" dla wielu było dużym rozczarowaniem. Nowregowie z Shining po swoim kompletnie szalonym "Blackjazz" okiełznali i nieco uporządkowali zwoje brzmienie. Czy była to zmiana na lepsze każdy musi ocenić sam, jednak tych, którym nie przypadła do gustu zasmuci fakt, iż najnowsze dzieło zespołu to kolejny krok w tę samą stronę.
"International Blackjazz Society" to już nie awangarda gatunku, lecz zdecydowanie nie można powiedzieć, że Shining przestał się wyróżniać. Ich brzmienie ciągle pozostaje świeże i interesujące, jednak z kompletnie szalonego zmieniło się w jedynie lekko niepokojące. Dynamiczne kompozycje łączące jazz, metal i elektronikę wciąż wybijają się ponad przeciętność, lecz znacznie łatwiej je przyswoić, nawet jeśli momentami da się poczuć pamiętny klimat "Blackjazzu". Niestety w przeciwieństwie do swojego poprzednika "International Blackjazz Society" nie rekompensuje dostatecznie braku chaosu chwytliwymi motywami. Kawałki na płycie nie zapadają szczególnie w pamięć i nie specjalnie chce się do nich wracać.
Nowe wydanie Shining to całkiem porządny, niecodzienny metal, po który zdecydowanie warto sięgnąć, lecz blednie w cieniu ich poprzednich dokonań.

7,5/10



Draconian - Sovran

Są takie zespoły, których sukces jest dla mnie pewną zagadką. Nie są one w żaden sposób złe, wręcz przeciwnie, lecz z niewiadomych przyczyn nie potrafię dostrzec ich geniuszu, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Jedną z takich grup jest Draconian.
"Sovran" cierpi na tę samą dolegliwość, co wydane wcześniej w tym roku "Feel The Misery" My Dying Bride - niepotrzebnie rozciągnięte utwory. Kompozycje zwyczajnie nie mają wystarczająco dużo treści, by uzasadnić długości rzędu ponad sześciu minut i wiele zyskują po drobnym przyspieszeniu w pewnych miejscach. Wielka szkoda, ponieważ wszystkie elementy, z których muzycy złożyli swoje dzieło same w sobie wypadają świetnie. Żeńskie wokale, dość mocno przypominające Sharon den Adel, stoją na niezwykle wysokim poziomie, gitarzyści napisali masę świetnych melodii, a wstawki skrzypcowe świetnie budują nastrój, lecz niestety kompozycje zbyt wolno wprowadzają kolejne urozmaicenia, by skutecznie zawalczyć o uwagę mniej cierpliwych słuchaczy.
Niektórzy powiedzą, że w doom metalu właśnie chodzi o przesadnie wolne tempa, otóż nie, ramy gatunkowe nie są pretekstem do sztucznego wydłużania piosenek. Następnym razem poproszę to samo, lecz w bardziej skoncentrowanej dawce.

7,5/10

niedziela, 1 listopada 2015

Minirecenzje - Enshine - Singularity, Kauan - Sorni Nai, Avatarium - The Girl With The Raven Mask

Enshine - Singularity

Debiut Enshine swoim oryginalnym brzmieniem wpuścił odrobinę świeżego powietrza na terytorium doom metalu i stał się jednym z najlepszych albumów 2013 roku. Fani mogą odetchnąć z ulgą, jego następca nie zawodzi.
Oczywiście "Singularity" w przeciwieństwie do "Origin" nie mogło wziąć już słuchaczy z zaskoczenia, więc muzycy, by powtórzyć swój wcześniejszy sukces musieli jeszcze bardziej wysilić się przy pisaniu kompozycji. Trzeba przyznać, że wyszło im całkiem nieźle. Utwory oczywiście, jak przystało na gatunek skupiają się na budowaniu atmosfery, lecz nie jest to znany wielbicielom doom metalu depresyjny, przygnębiający nastrój, a raczej gotycka melancholia. Twórcy jednak zadbali o to, by ich kompozycje nie były jednowymiarowe i nie zlekceważyli potrzeby kilku porządnych riffów oraz zapadających w pamięć melodii, w efekcie zawsze jest na czym zawiesić ucho. Utwory nie stoją w miejscu i nie zdarza im się zatrzymywać na pojedynczych motywach zbyt długo, ponieważ muzycy potrafią bez problemu budować napięcie bez zbędnych powtórzeń. Każdy kawałek rozwija się w całkiem przyzwoitym tempie, dzięki czemu ciężko się tu nudzić.
Produkcja również stoi na całkiem wysokim poziomie. Warstwa melodyczna została w miksie odpowiednio podkreślona, a dzięki dość rozrzutnemu użyciu pogłosu oraz elektroniki dźwięk wydaje się niezwykle przestrzenny, przez co szczególnie watro przesłuchać tego albumu na porządnych słuchawkach.
"Singularity" to świetna propozycja nie tylko dla fanów gatunku, bowiem jej melodyjna natura oraz brak typowych wad konwencji powinny przemówić również do tych, których doom metal odrzuca. 

8,5/10


Kauan - Sorni Nai

Rosyjscy mistrzowie folk doom metalu (którzy z jakiegoś powodu śpiewają po Fińsku) uderzają ponownie, równie zachwycający jak zawsze. Może swoim nowym wydaniem nie przynoszą większych niespodzianek, lecz ich kompozycje jak zwykle rozkładają na łopatki.
Chociaż, jak przystało na gatunek, utwory nie powalają tempem, to braki w szybkości nadrabiają bogactwem użytych brzmień. Kauan używa bardzo szerokiego instrumentarium, by utwory co chwilę zaskakiwały, a każde kolejne przejście wiązało się z wyraźną zmianą brzmienia. Dzięki takiemu podejściu, poza standardem gatunkowym, usłyszymy tu: żeńskie wokale, pianino, skrzypce, akcenty symfoniczne, a nawet odrobinę elektroniki. Zespołowi udało się również przygnieść słuchaczy ciężką atmosferą jednoczenie nie szafując growlami przy każdej okazji, lecz wyraźnie stawiając na potęgę gitar. Niestety twórcy miejscami nieco zbyt mocno skupili się na budowaniu nastroju, przez co płyta cierpi na brak zapadających w pamięć riffów.
"Sorni Nai" (jak i cała dyskografia zespołu) to prawdziwa perła doom metalu. Talent kompozytorski twórców słychać tu przy każdej okazji i jeśli nie odrzuca was od tej konwencji koniecznie powinniście sięgnąć po najnowsze dzieło Kauan.

9/10


Avatarium - The Girl With The Raven Mask

Chociaż osobiście nie przepadam za zespołami starającymi się przywrócić muzykę "starych, dobrych czasów", to nawet ja musiałem przyznać, że debiut Avatarium był całkiem imponujący. W swoim drugim podejściu zespół może nie rzuca na kolana, lecz także nie sprawia szczególnego zawodu.
Na "The Girl With A Raven Mask" samo odtwarzanie atmosfery tradycyjnego doom metalu wyszło znakomicie, w czym niebagatelną rolę odegrały wiecznie obecne klawisze w stylu retro, oraz świetne wokale Jennie-Ann Smith. Niestety same kompozycje pozostawiają już trochę do życzenia. Oczywiście znajdziemy tu kilka całkiem chwytliwych motywów i zapadających w pamięć solówek, lecz twórcom zdarza się czasami nieco zbyt rozciągać utwory i niepotrzebnie zapętlać pewne frazy, przez co mniej wytrwali słuchacze mogą miejscami przysypiać. Mimo to zespół ma dosyć własnego charakteru oraz interesujących pomysłów, by wyróżnić się na tle wszystkich, bezmyślnie powtarzających stare schematy, nieciekawych grup.
Pomimo pewnych niedociągnięć zdecydowanie warto zainteresować się najnowszym dziełem Avatarium, ponieważ w swojej niszy są bezkonkurencyjni.

8/10

wtorek, 20 października 2015

Minirecenzje - Coheed And Cambria - The Color Before The Sun, Caligula's Horse - Bloom, Sadist - Hyaena

Coheed And Cambria - The Color Before The Sun

Coheed And Cambria jak na standardy rocka alternatywnego jest świetnym zespołem, jednak porównywany z twórcami progresywnymi nie wypada już tak znakomicie. Są oni raczej wejściówką do świata ambitniejszej muzyki, niż wielkim graczem na scenie. Mimo to, ich kolejne albumy niezmiennie stają na całkiem porządnym poziomie i nie inaczej jest tym razem.
"The Color Before The Sun" jest jedną z tych płyt, na których piosenki same w sobie niezbyt często zaskakują (z kilkoma wyjątkami, np."The Audience"), lecz już różnice stylistyczne pomiędzy kolejnymi numerami są na tyle znaczne, by uniemożliwić przysypianie. Z tego powodu by docenić ją w pełni nie należy wyciągać z niej pojedynczych numerów, a raczej zebrać się w sobie i przyswoić całość na raz. Muzycy w swoich utworach używają odpowiednio szerokiej palety brzmień, aby zainteresować słuchaczy, lecz nie sięgają po nic specjalnie wyszukanego. Również od strony wykonawczej nie można wiele zarzucić, choć próżno szukać tu popisów wirtuozerskich. Instrumentaliści preferują stonowane granie, lecz szczęśliwie ich partie są odpowiednio rozbudowane, dzięki czemu utwory posiadają należytą głębię. Niestety słuchając płyty trudno nie odnieść wrażenia, iż wokal (swoją drogą całkiem przyzwoity) został odrobinę zbyt mocno podkreślony, przez co instrumenty niepotrzebnie schodzą na nieco dalszy plan.
Albumu słucha się z przyjemnością, lecz nie sądzę, żeby  u kogoś spowodował opad szczęki. Nie nazwałbym również "The Color Before The Sun" szczytowym osiągnięciem zespołu, jest to jedynie solidny dodatek do dyskografii. Chociaż wielu osobom prawdopodobnie przypadnie do gustu, to osobiście wolę progresywę z większym rozmachem.

7,5/10


Caligula's Horse - Bloom

Wielbiciele progresywnego rocka zdecydowanie powinni zainteresować się najnowszym dziełem zespołu Caligula's Horse, ponieważ w tym wypadku za świetną okładką znajdziemy równie wspaniałą muzykę.
Na "Bloom" usłyszymy pierwszorzędnego rocka progresywnego, czerpiącego silne inspiracje z nowych trendów metalowych. Chociaż w założeniu twórczość zespołu jest raczej energiczna i melodyjna, to kompozycje dość mocno mieszają style, dzięki czemu płyta stale trzyma w napięciu. Niejednokrotnie spokojny, nastrojowy fragment nagle przerywa podwójna stopa, bądź melodyjnym partiom gitary prowadzącej akompaniują potężne, niskie riffy inspirowane djentem. Płyta potrafi być zarówno melodyjna, jak i nastrojowa, a także momentami całkiem ciężka. Instrumentaliści nierzadko popisują się swoimi umiejętnościami, jednak wszelkie popisy zostały umiejętnie wplecione w kompozycje. Dobrą decyzja było dodatkowe podkreślenie na nagraniu gitary basowej, bo choć sam basista nie wybija się bardziej niż pozostali muzycy, to dodatkowa siła niskich częstotliwości nadała całości więcej przyjemnego ciężaru.
Interesujący miks stylów wraz z niebanalnymi partiami instrumentalistów sprawia, że "Bloom" to bez wątpienia jedna z lepszych płyt progresywnych bieżącego roku. Fani gatunku koniecznie powinni sięgnąć po to wydanie.

9/10


Sadist - Hyaena

Czasami zdarza się tak, że muzycy mają wiele genialnych pomysłów, a ich wizja wręcz razi oryginalnością, lecz z różnych względów nie są w stanie należycie przelać jej na płytę. Tak właśnie stało się w przypadku najnowszego albumu Sadist.
Już na wstępie muszę zaznaczyć, że "Hyaena" to niezwykle intrygująca płyta, po którą powinien sięgnąć nie tylko każdy fan progresywnego death metalu, lecz także generalnie niecodziennej muzyki, ale ma też kilka wad, które skutecznie ściągają ją w dół. Kompozycje w głównej mierze opierają się tu na zaskakujących, oryginalnych, szalenie technicznych zagrywkach, które świetnie sprawdzają się jako rdzeń kompozycji. Problemy zaczynają się, gdy zespół próbuje odejść od tego, co najlepiej mu wychodzi. Spokojniejsze fragmenty wydają się odrobinę wymuszone i niezbyt zgrabnie łączą styl zespołu z budowaniem atmosfery. W uszy kłują również pojawiające się całkiem często klawisze, które brzmią, lekko mówiąc, dość tanio i płasko. Przyjemnym akcentem jest natomiast charakterystyczna gra gitary basowej w wysokich rejestrach, która sprawia, że całość brzmi jeszcze osobliwiej.
Bardzo ciężko ocenić ten album, ponieważ z jednej strony zdecydowanie warto po niego sięgnąć ze względu na bardzo oryginalne brzmienie zespołu, lecz z powodu pewnych niedoróbek przy produkcji i kilku nietrafionych pomysłów kompozytorskich raczej nie będę do niego wracał. Jest to jedno z tych wydań, które trzeba usłyszeć przynajmniej raz, by wyrobić sobie na jego temat opinię.

8/10

piątek, 16 października 2015

Minirecenzje - Queensrÿche - Condition Hüman, W.A.S.P. - Golgotha, Gorod - A Maze Of Recycled Creeds

Queensrÿche - Condition Hüman

Dla Queensrÿche na całe szczęście Geoff Tate stał się jedynie cieniem przeszłości. Chociaż chwilowo ich były frontman przestał katować nas kolejnymi muzycznymi porażkami (jego ostatnia płyta jest już kompletnie przeciętna), to sam zespół z nowym wokalistą na pokładzie radzi sobie o niebo lepiej. 
"Condition Hüman" to bardzo solidny metalowy krążek, lecz nie wnosi wiele nowego. Nowości są tu wprawdzie obecne, lecz są to raczej pojedyncze wtrącenia i drobne urozmaicenia (choćby całkiem ciekawy semi-breakdown pod koniec "Guardian"). Czepianie się braku innowacji w przypadku tak starych zespołów może być odrobinę bezcelowe (co oczywiście nigdy mnie nie powstrzymało), lecz moim zdaniem przynajmniej muzycy progresywni powinni stale się rozwijać. Poza tym jednak nie można się czepiać. Kompozycje nie nudzą i nie powtarzają bez potrzeby pojedynczych fragmentów, a od czadu do czasu zdarzy się im nawet zaskoczyć czymś słuchaczy. Kolejne utwory nie są napisane na jedno kopyto dzięki czemu ciężko się tu nudzić. Również wykonanie stoi na całkiem niezłym poziomie, lecz sam miks już niekoniecznie to podkreśla. Wokale są nieco zbyt mocno podkreślone, przez co gitary stają się raczej tłem dla śpiewu, a szkoda, bo to właśnie one maja najwięcej do dodania.
Queensrÿche po odcięciu nowotworu podniosło się na nogi. Nie mogą już walczyć jak kiedyś, o miejsca w ścisłej czołówce gatunku, lecz mimo to wciąż jest na co czekać, gdy zapowiadają nowe wydanie.

7.5/10


W.A.S.P. - Golgotha

Będąc przy cieniach przeszłości nie sposób nie wspomnieć o najnowszym dziele W.A.S.P. Giganci hair metalu z lat osiemdziesiątych mają tendencję do bardzo brzydkiego starzenia się, ci panowie są wyjątkiem. Co prawda stoją zamrożeni w czasie i nie potrafią niczym zaskoczyć, ale jak na zespół żerujący na nostalgii są zaskakująco sprawni w tym co robią.
Niestety, jak większość grup odgrzewających stare brzmienia W.A.S.P. nie jest szczególnie interesujący i warto zainteresować się ich nowym wydaniem tylko jeśli najdzie nas szczególna ochota właśnie na tego typu muzykę. Kompozycje są tu dość schematyczne, a przez to również przewidywalne, chociaż dzięki kilku interesującym motywom, solidnym partiom gitar oraz ciągłej obecności organów Hammonda nie nudzą natychmiast. W zasadzie można tu oczekiwać pewnego minimum potrzebnego do utrzymania uwagi na piosenkach i właściwie nic poza tym. Dla fanów problemem może być relatywny brak metalowego ciężaru nawet w porównaniu z pierwszymi dokonaniami zespołu. Panowie stracili pazur i młodzieńczą energię, na co w zasadzie niewiele można poradzić, gorzej byłoby gdyby próbowali to udawać.
"Golgotha" to solidnie wykonany kawał zupełnie nieoryginalnego materiału, w który włożono wystarczająco dużo pracy by słuchało się go z przyjemnością, jednak jeśli nie macie akurat wielkiej ochoty na lata osiemdziesiąte nie stracicie wiele, jeśli odpuścicie sobie to wydanie.

6,5/10


Gorod - A Maze Of Recycled Creeds

Tytani technicznego death metalu, po niesamowitym "A Perfect Absolution" wracają w wielkim stylu, z albumem wprawdzie nie tak powalającym jak jego poprzednik, lecz z którego zespół może być całkiem dumny i który z pewnością nie zawiedzie fanów. 
Gorod na swoim najnowszym dziele popisuje się nie tylko mistrzostwem technicznym, ale również (i przede wszystkim) kreatywnością przy pisaniu kompozycji. Poza tym, że na każdym kroku wpadniemy tu na zapierające dech w piersi popisy wykonawcze ze strony wszystkich członków zespołu, elementem, który sprawia, że trzeba zbierać szczękę z podłogi są niecodzienne pomysły i nagłe zwroty akcji, które potrafią kompletnie zaskoczyć słuchacza. Muzycy skaczą między stylami, brzmieniami i nastrojami, dzięki czemu utwory grupy wyróżniają się na tle wszystkich innych twórców technical death metalowych. Znajdziemy tu funkowe riffy, klawiszowy podkład, solówki na basie, melodyjne popisy gitarzystów, potężne nabicia perkusyjne, nagłe przeskoki stylistyczne i tyle efektów gitarowych, ile można sobie zamarzyć. Wszystko połączono z pomysłem i nie wydaje się jednym wielkim bałaganem, dzięki czemu absolutnie nie da się nudzić słuchając tego wydania.
Gorod pokazał tu niezwykle imponujący poziom, a "A Maze Of Recycled Creeds" to bez wątpienia jedna z lepszych płyt w gatunku. Jest to najlepszy przykład, że techniczny death metal to coś więcej niż ciągłe, bezcelowe popisy instrumentalne.

9/10


poniedziałek, 12 października 2015

Konkurs Chopinowski

Konkursu Chopinowskiego należy słuchać, a dlaczego nie ma znaczenia, że czyjeś zainteresowania oscylują bardziej w okolicach Iron Maiden, Slayera, czy nawet Cannibal Corpse niż muzyki klasycznej, postaram się wyjaśnić.

Jedyne osoby, które uważają, że Chopin nie potrafi być tak ciężki lub intensywny jak metal to te, które nigdy, lub prawie wcale go nie słuchały, bądź zwyczajnie nie myślały o tym w ten sposób.

Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż transmisja audio i wideo z konkursu jest dostępna za darmo na żywo zarówno on-line na stronie konkursu, jak i przez aplikacje mobilne, You Tube (również już wyemitowane występy), i oczywiście w telewizji na TVP HD oraz TVP Kultura. W takim wypadku nie widzę innego powodu by nie poświęcić temu wydarzeniu odrobiny czasu, niż czyste lenistwo. Kto jednak przegapi to muzyczne święto niewątpliwie będzie prześladowany przez wyrzuty sumienia, zresztą całkiem słusznie. By tego uniknąć wielu prawdopodobnie będzie musiało uciszyć swój wewnętrzny głos piętrzący powody, dla których lepiej zostawić Chopina elegancko wystrojonym ludziom chodzącym regularnie do filharmonii, w wolnych chwilach popijających herbatkę i czytających literaturę piękną, od której większości zamykają się oczy. 

"Ja to się na takiej muzyce nie znam."

Muzyka klasyczna to nie free jazz, którym zachwycić się mogą tylko osoby rozeznane w temacie. Kompozytorzy praktycznie nigdy nie kierowali swojej twórczości wyłącznie do znawców. Przed erą wzmacniaczy i gitar elektrycznych normalni ludzie (może nie do końca przeciętni, bo z wyżyn społecznych, ale wciąż nie teoretycy muzyki) słuchali właśnie czegoś takiego i nikt nie narzekał, że utwór jest trudny w odbiorze. Wokół muzyki klasycznej narosła pewna etykieta oraz bardziej napięta atmosfera, która w rezultacie stworzyła wizję "kultury wyższej", która niczym wyższe stopnie świadomości dostępna była jedynie dla pewnego rodzaju muzycznych mnichów z odległego, górskiego klasztoru, którzy ze słuchu potrafią zapisać dowolny utwór. Zapewniam, nie potrzeba żadnych super-mocy by z przyjemnością posłuchać klasyki.


"Ja tam wolę metal, mnie taka spokojna muzyka nie przekonuje."

Jak już wspominałem w kilku moich wcześniejszych tekstach ciężka muzyka nie zaczęła się wraz z debiutem Black Sabbath. Jej korzenie sięgają pierwszej osoby, która pomyślała "potrzebuję organów wielkości małego mieszkania", "ciekawe jak szybko dałoby się zagrać te pasaże" albo nawet samego pomysłu, by skomponować utwór na pełną orkiestrę symfoniczną. Podejście "ciężej, niżej, szybciej" to wcale nie domena metalu, wielu robiło to wcześniej i to z całkiem niezłym skutkiem. Również Chopin potrafił stworzyć utwory, po których trzeba zbierać szczękę z podłogi i które przebijają twórczość niejednego zespołu technical death metalowego. Piękną rzeczą w muzyce klasycznej jest jej różnorodność, każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie.


"Nie mam na to czasu." 

Słuchanie muzyki ma tą wspaniałą własność, że można to robić praktycznie wszędzie i zawsze. Czy to zmywając naczynia, czy ucząc się do testu, czy prowadząc samochód, czy jadąc autobusem, czy kiedy szef nie patrzy. Zawsze można wyjąć telefon, włożyć słuchawki i dać Chopinowi szansę. Nawet bycie przyłapanym na słuchaniu Konkursu Chopinowskiego podczas wyjątkowo nudnego wykładu nie jest specjalnym powodem do wstydu (uwaga! tego akurat lepiej nie sprawdzać). Znajdzie się chęć, to znajdzie się czas, i choć brzmi to trochę jak formułka z podręcznika coachingu, to akurat w tym przypadku działa.


"Tam ciągle grają to samo."

Owszem. Jest to jedyna w swoim rodzaju okazja by doświadczyć czegoś, co w muzyce rozrywkowej jest dość mało zauważalne - wpływu wykonania na charakter utworu. Instrumenty elektryczne mają to do siebie, że kiedy opakuje się je efektami, pogłosem i przepuści przez equalizer nie zostaje wiele pola do interpretacji. Inaczej jest z fortepianem, tu rola wykonawcy jest ogromna. Ten sam utwór wykonany przez dwie różne osoby może mieć zupełnie inny wydźwięk. Prawda - w rocku i metalu często nagrywa się covery, lecz wtedy najczęściej zespół dorzuca coś od siebie do samej treści piosenki, tu nie ma takiej możliwości, mimo to można wyłapać styl każdego uczestnika konkursu. Na tym polega cała sztuka. 


Poszerz swoje horyzonty, to nie boli

O ile pójście na studia jedynie by wzbogacić swój światopogląd (i podyskutować później w pośredniaku o socjologii) jest dość nierozsądne, to włączenie raz na pięć lat muzyki innej niż zwykle jest akceptowalnym, a nawet wskazanym, poświęceniem. Na dobrą sprawę ryzykuje się jedynie kilka minut z życia, w końcu jeśli ktoś uzna, że to zupełnie nie jego bajka można w każdej chwili przełączyć się z powrotem na Metallikę, lecz istnieje szansa (moim zdaniem bardzo duża, zwłaszcza w przypadku fanów metalu), iż pełna transmisja jednej z blisko pięciogodzinnych serii przesłuchań zleci jak z bicza strzelił. Muzyka Chopina jest generalnie świetna z tych samych powodów, z których zachwycałem się wieloma płytami, które tu zrecenzowałem, więc to naprawdę nie jest jakiś zupełnie inny świat, w którym nie można się połapać. Muzyka zupełnie przystępna, po prostu na najwyższym poziomie, na innym instrumencie i z innej epoki, ale nic ponadto. Na tą chwilę czeka nas jeszcze etap trzeci, finał i koncerty laureatów, natomiast wszystkie wcześniejsze występy są dostępne legalnie, za darmo w internecie. Największym leniom polecam przynajmniej posłuchać tej ostatniej części, gdzie zwycięscy będą prezentować materiał w którym czują się najlepiej. 


Nie chcę tu zgrywać wielkiego znawcy, jest mi znacznie bliżej do entuzjasty, niż eksperta. Generalnie na co dzień zajmuję się metalem, ale wiem tyle, że jeśli zespół w swoich inspiracjach wymienia Chopina i Beethovena istnieje znacznie większe prawdopodobieństwo, że są warci uwagi, niż gdy ogranicza się do Slayera i Pantery.

piątek, 9 października 2015

Minirecenzje - Trivium - Silence In The Snow, Children Of Bodom - I Worship Chaos, Deafheaven - New Bermuda

Trivium - Silence In The Snow

Najprawdopodobniej trzeba pogodzić się z faktem, iż Trivium to zespół jednego albumu. Niestety od czasu wydania "Shoguna" grupa ostro pikuje w dół serwując nam kolejne porcje pozbawionego polotu, melodyjnego metalcore'u o radiowych ambicjach.
"Silence In The Snow" nie przerywa złej passy i nie oferuje praktycznie nic ciekawego. Piosenki w najlepszych momentach brzmią jak odrzuty z wcześniej wspomnianego opus magnum grupy, a w najgorszych jak Breaking Benjamin z nieco cięższymi gitarami. Album zdecydowanie zbyt często przywołuje na myśl gorszych przedstawicieli alternatywnego rocka jednocześnie nie dając słuchaczom zbyt wielu zapadających w pamięć momentów, bądź intrygujących pomysłów. Próżno szukać tu imponujących riffów, niestandardowych nabić, a co gorsza momentami wyraźnie czuć warstwę "magii studia" nałożonej na głos Matta Heafy'ego, co boli tym bardziej, że doskonale wiemy, iż ten pan nie potrzebuje tak niskich chwytów by brzmieć całkiem przyzwoicie. Na całe szczęście panowie raczej starają się nie sprowadzać gitar wyłącznie do roli akompaniamentu i zazwyczaj prowadzą one własne melodie, dzięki czemu kompozycje nabierają przynajmniej minimalnej głębi. Niestety motywy te są raczej dość proste i ponieważ kompozycje są dość schematyczne oraz zbyt często zapętlają pewne fragmenty dość szybko można zacząć intensywnie ziewać.
Trivium niestety straciło swój charakter próbując trafić w gust jak najszerszego grona odbiorców. "Silence In The Snow", chociaż ma kilka jasnych stron i nie cierpiałem słuchając jej, jednocześnie niczym nie zaskakuje, nie zapada w pamięć, więc najprzychylniejsze określenie jakiego można wobec niej użyć to "wyżej-średnia". 

6/10


Children Of Bodom - I Worship Chaos

"Halo Of Blood" było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Kiedy już zdawało się, że na nowe wydania Children Of Bodom nie ma już po co czekać, niespodziewanie wypuścili płytę na całkiem przyzwoitym poziomie. Nie wrócili do najwyższej formy, lecz przerwali złą passę. Szczęśliwie "I Worship Chaos" również nie przysparza zespołowi wstydu.
Muzycy oczywiście nie starali się wprowadzać żadnych większych innowacji i otrzymaliśmy standardowy melodeath, lecz dzięki solidnym partiom klawiszy oraz gitar, brak nowości specjalnie nie przeszkadza. Riffy nie nudzą, a ciągła obecność keyboardu przyjemnie wzbogaca brzmienie utworów. Twórcy starają się nie iść na łatwiznę, jednak nie znajdziemy tu wiele genialnych, zapadających w pamięć motywów, których chociażby na "Follow The Reaper" było całe mnóstwo. Mimo to uważam, że fani grupy nie powinni być zawiedzeni, a pozostali nie stracą czasu słuchając tego albumu.
Od strony wykonawczej nie ma się specjalnie do czego przyczepić. O ile gitarzyści prezentują całkiem solidne umiejętności, to jednak nie ma wątpliwości, iż najciekawszymi częściami kompozycji zawsze są popisy klawiszowca.
Nie da się ukryć, że Children Of Bodom swoje najlepsze lata ma już za sobą, lecz ostatnio wyraźnie wybili się z dołka. "I Worship Chaos" to nie nowa jakość w twórczości grupy i nie wnosi wiele nowego, jednak można się przy nim dobrze bawić.

7,5/10


Deafheaven - New Bermuda

Defheaven znów zaprezentował jak należy grać black metal. Chociaż "Sunbather" sprawił, że można było zacząć martwic się, czy zespół przypadkiem nie skręci zbyt mocno w kierunku shoegaze, porzucając swą ekstremalną stronę, to ich najnowsze wydanie nie dość, że rozwiewa wszelkie obawy, to przebija wszelkie dotychczasowe dokonania zespołu.
Kompozycje na "New Bermuda" stoją na mistrzowskim poziomie. Muzycy umiejętnie łączą rozmaite style muzyczne, a także sprawnie zachowują balans między budowaniem atmosfery, agresją black metalu oraz wpadającymi w ucho zagrywkami. Utwory nie są schematyczne, skaczą między nastrojami i bardzo często zaskakują nieprzewidywalnym zwrotem akcji. Blast beaty połączone z gitarowym tremolo mogą w każdej chwili przejść w spokojne partie akustyczne, bądź melodyjną grę pianina. Przy takich przejściach nie sposób się nudzić. Równocześnie na każdym numerze znajdziemy po kilka melodii, które natychmiast wbijają się w pamięć, dzięki czemu chce się do nich często wracać.
Wszyscy instrumentaliści spisują się znakomicie, a każdy z nich popisuje się tu nie tyle szybkością, czy umiejętnościami technicznymi, co raczej niezwykłą wszechstronnością. Wszyscy otrzymali tu dość spore pole do popisu i należycie je wykorzystali świetnie radząc sobie z szerokim wachlarzem stylów. Przejścia perkusyjne wspaniale urozmaicają utwory, gitara basowa nie jest jedynie zapychaczem niskich częstotliwości, a gitarzyści radzą sobie świetnie zarówno z partiami nastrojowymi, jak i cięższymi oraz melodyjnymi.
Jeśli Defheaven dalej będzie utrzymywał tak wysoki poziom to mają szansę stać się black metalowym odpowiednikiem Opeth. Jestem pełen podziwu i żywię wielką nadzieję, iż usłyszymy jeszcze od tych panów wiele świetniej muzyki.
9,5/10

wtorek, 6 października 2015

Recenzja - Gloryhammer - Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards

Gloryhammer - Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards

Niektóre zespoły biorą power metal nieco zbyt poważnie, na całe szczęście Gloryhammer nie jest jednym z nich. Już od dawna konwencja ta nie brzmi świeżo, lecz z jakichś powodów co jakiś czas pojawia się wydanie, przy którym ciężko źle się bawić. Zazwyczaj dzieje się tak gdy twórcy skupiają się bardziej na podkreślaniu mocnych stron konwencji, niż tuszowaniu wad. Właśnie w ten sposób do tematu podeszli ci panowie, a ich najnowsze dzieło to prawdziwa uczta dla wielbicieli przerysowanego aż do poziomu parodii power metalu.
Na albumie nie zabraknie jednorożców, smoków, orkiestry z keyboardu oraz motywów, które niesamowicie wpadają w ucho. "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards", jak dość łatwo można wywnioskować z samego tytułu, zupełnie nie wstydzi się jakichkolwiek gatunkowych stereotypów, wręcz przeciwnie, podkreśla je i czerpie z nich wszystko co najlepsze. Nawet drobne niedoskonałości, które przylgnęły do konwencji pracują tu na korzyść piosenek. Wątpię, że znalazłoby się wiele osób, które po usłyszeniu "Universe On Fire" czy "The Hollywood Hootsman" nie nuciłyby pod nosem ich refrenów jeszcze przez długi czas, nawet pomimo pewnych niedociągnięć. Nie przeszkadzają tu nawet kiczowato brzmiące klawisze, proste zagrywki, okazjonalne elektroniczne beaty, oraz niesamowicie przesadzone teksty, ponieważ to właśnie one stanowią o sile piosenek, świetnie wzbogacają brzmienie, a ponadto zostały na tyle umiejętnie użyte, że stale czeka się na kolejną ich porcję. Chociaż kompozycje zespołu często celowo uciekają się do banałów, to słychać, iż za całością stali świetni muzycy, starający się w standardowych formułach upchnąć jak najwięcej interesujących pomysłów i przyjemnych melodii. Kompozytorzy parodiując gatunek nie poszli na łatwiznę, a ich utwory, choć z reguły nie zaskakują (w końcu taka była koncepcja), to zawierają na tyle dużo urozmaiceń, że nie nudzą zbyt szybko. Co do samego wykonania, to nie można się przyczepić do żadnego z instrumentalistów. Wszyscy wykonują solidnie swoje zadanie, lecz przed szereg wybija się jedynie klawiszowiec, którego partie zwykle najbardziej przykuwają uwagę i zapadają w pamięć. Thomas Winkler za mikrofonem, technicznie rzecz biorąc, spisuje się znakomicie, jednak barwa jego głosu nie wyróżnia go zbytnio na tle innych wokalistów w gatunku, lecz z drugiej strony prawdopodobnie wcale nie o to tu chodziło.
"Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards" jest tym dla power metalu, czym "Kung Fury" jest dla kina akcji, bądź "Far Cry 3: Blood Dragon" dla gier wideo. Chociaż kicz wylewa się tu z każdej możliwej strony, to właśnie tym najbardziej bawi i dzięki temu powoduje uśmiech na twarzach słuchaczy. Gloryhammer już drugi raz z rzędu dostarczył nam przedniej rozrywki i już czekam na jej kolejną porcję. Źle bawić się przy tej płycie mogą jedynie ludzie, którzy są zbyt poważni by cieszyć się życiem.

8,5/10


P.S. Chciałem przeprosić za ostatnią, niezapowiedzianą przerwę na blogu. Zostałem na pewien czas odcięty od internetu, a jako że pisanie dłuższego tekstu na urządzeniach mobilnych jest mniej-więcej równie przyjemne co jedzenie tłuczonego szkła, nie byłem w stanie niczego opublikować. Niestety w najbliższym czasie nie będę mógł pisać tak dużo jak wcześniej, lecz postaram się w miarę możliwości informować o wszelkich ważniejszych, lub ciekawszych albumach choćby w formie minirecenzji, bądź podsumowania tygodnia.