piątek, 30 stycznia 2015

Recenzja - Periphery - Juggernaut Alpha & Omega

Periphery - Juggernaut: Alpha & Omega

Djent to niezaprzeczalnie największy metalowy fenomen ostatnich kilku lat. Chociaż Meshuggah jest prekursorem gatunku, to największy udział w niedawnym sukcesie gatunku miało właśnie Periphery. Dodanie odpowiedniej ilości melodii do eksperymentalnego szaleństwa math metalu zapewniło im status jednego z najważniejszych zespołów obecnej dekady. Intrygujący debiut oraz jego równie ekscytujący następca, ustawiły poprzeczkę bardzo wysoko. Czy "Juggernaut" sprostał trudnemu zadaniu, utrzymania poziomu?
Jeden rabin powie "tak", a inny powie "nie", wiele zależy od tego, czego oczekujesz. Jeśli marzy ci się zestaw odrobinę ambitniejszych, chwytliwych, piosenek, o lekkim posmaku progresywy, w stylu niektórych pozycji z zeszłorocznego EP "Clear", to ta płyta może cię odrobinę rozczarować. Tym razem muzycy z Periphery postawili bardziej na eksperymenty, niż przypodobanie się możliwie największej ilości słuchaczy."Juggernaut" sprawia wrażenie wydania bardziej dojrzałego, od poprzednich. Chociaż chwytliwe motywy nie są tutaj czymś niespotykanym, to nie występują w takiej ilości, jak na poprzednich albumach, a na pewno nie znajdują się w centrum uwagi. Zespół postanowił zabawić się ze standardową konstrukcją refren-zwrotka-refren. Mimo obecności stałych fragmentów w większości utworów, grupa starają się wracać do nich różnymi drogami. Także bardziej ambientowe fragmenty wpleciono tu znacznie gęściej niż dotychczas. Nastroje zmieniają się co chwilę, przez co nie da się przewidzieć w którą stronę podąży muzyka, sam musiałem kilka razy upewniać się, czy przez pomyłkę nie włączyłem losowego odtwarzania. Takie zabiegi dramatycznie zmniejszają szanse na sukces w radiu, lecz umożliwiają odkrywanie piosenek na nowo przy każdym przesłuchaniu. Mógłbym rozpisywać się o wszystkich szczegółach kompozycji, które sprawiają, że "Juggernaut" jest tak niesamowity, lecz nie chcę wam psuć niespodzianek, przy pierwszym przesłuchaniu.
W tym wypadku podzielenie albumu na dwie części ma swoje uzasadnienie. "Alpha" jest bardziej melodyjna i odrobinę spokojniejsza, natomiast "Omega" ciężarem niemalże wchodzi na terytorium Vildhjarty, choć zawiera więcej nastrojowych przerywników oraz bardziej złożone kompozycje. Całość, tak jak na poprzedniej płycie, spaja jeden motyw, pojawiający się na początku, w środku i na końcu.
Muzycy, zwyczajowo, prezentują najwyższy poziom, jeśli miałbym się czegoś przyczepić, to byłyby to wokale Spencer'a Sotelo. Chociaż w przez większość czasu spisuje się bardzo dobrze, to kiedy przychodzi do spokojniejszych, bardziej delikatnych partii (choćby już w pierwszej piosence), jego głos nabiera lekko drażniącej, post-hardcore'owej barwy. Szczęśliwie, kiedy kompozycja pozwala mu włożyć w wokal odrobinę więcej siły, problem znika. Poza tym nie mam na co narzekać, mamy tutaj silnego kandydata do tytułu płyty roku.
"Juggernaut" może być krokiem wstecz, jeśli chodzi o zdobywanie popularności, lecz stanowi wielki skok w stronę muzycznej dojrzałości. Mnie ten kierunek rozwoju bardzo się podoba, oby tak dalej.

9,5/10 


czwartek, 29 stycznia 2015

Perły z bandcamp'a - ForTiorI - Chronicles

ForTiorI - Chronicles

Nadejście ery internetu poważnie uderzyło niektóre gwiazdy po kieszeni, jednak dla małych, nieznanych zespołów oznaczało to możliwość wybicia się, bez podpisania kontraktu z wytwórnią, ani nawet intensywnego koncertowania. Gdyby nie rozwój takich form dystrybucji jak bandcamp, prawdopodobnie scena djent'owa nigdy nie urosłaby do dzisiejszych rozmiarów. Jeszcze kilkanaście lat temu, wizja albumu skomponowanego, nagranego, zmiksowanego i wydanego przez dwie osoby byłaby śmieszna. Aktualnie nie ma z tym najmniejszego problemu.
"Chronicles" to świetny przykład na to, że w dzisiejszych czasach, żeby wypuścić coś godnego uwagi wystarczy talent, chęci oraz ciężka praca. Domowymi metodami, Jonathan Schnitzspan i Evan Magor, stworzyli płytę, której całkiem niedaleko do najlepszych pozycji w gatunku. ForTiorI prezentuje bardzo solidny djent, utrzymany w duchu Periphery, ze wszystkimi typowymi dla gatunku cechami. Nisko strojone gitary, pasaże, synkopowe rytmy, elektronika, łączenie czystych wokali z growlami oraz atmosferyczne przerywniki - wszystkie te elementy zostały zrealizowane fachowo i umiejętnie. Co ciekawe partie perkusji są w 100% zaprogramowane. Bardziej wrażliwym słuchaczom może to odrobinę przeszkadzać, lecz biorąc pod uwagę środki, jakimi dysponował zespół, rezultaty można uznać za całkiem imponujące. "Chronicles" jest niezaprzeczalnie obowiązkową pozycją dla wszystkich wielbicieli konwencji.
Nawet jeśli ten typ metalu nie jest w twoim guście, to warto posłuchać tej płyty choćby jako poradnika dla producenta-amatora. Gdyby ktoś miał ochotę poznać od kulis proces powstawania albumu, to Jonathan wypowiedział się na ten temat tutaj. Natomiast sam album jest dostępny do pobrania za darmo pod tym adresem.

środa, 28 stycznia 2015

Recenzja - Napalm Death - Apex Predator - Easy Meat

Napalm Death - Apex Predator - Easy Meat

Większość grup, które stworzyły jakiś gatunek bardzo szybko się wypala, czasem przez brak nowych pomysłów, a niekiedy przez nieudaną próbę kopiowania trendów. Jednak Napalm Death to jeden z tych zespołów, które z wiekiem stają się coraz lepsze. Nawet po tylu latach od debiutu znajdują sposoby na odświeżenie wytartych formuł i zaskoczenie słuchacza.
Muszę przyznać, że nigdy nie byłem fanem ich pierwszych dokonań. Wczesny grindcore zawsze przypominał mi konkurs na najbardziej agresywne brzmienie, pozbawiony pomysłów na głębszą treść. Szczęśliwie z biegiem lat gatunek bardzo wydoroślał, a Napalm Death nie miał zamiaru zostawać z tyłu. Z tego powodu, nawet dziś, utrzymują się w czołówce gatunku, obok nowych twarzy, jak Anaal Nathrakh czy Pig Destroyer.
"Apex Predator - Easy Meat" dostarcza nam nie tylko tego, czego przeciętny wielbiciel grindcore'u oczekuje od płyty, ale także stara się przetrzeć nowe szlaki i stale zaskakiwać swoją nieobliczalnością. Interesujące riffy czają się tutaj na każdym kroku, przywodząc na myśl złote lata old-schoolowego death metalu, kiedy jeszcze wizja nowego albumu Bolt Thrower'a nie była tylko marzeniem. Równocześnie wokale oraz perkusja dbają o niezbędną dla konwencji dawkę nieskrępowanej agresji, od której, jeśli nie jesteś zaprawionym fanem metalu ekstremalnego, mózg zacznie ci wyciekać uszami. Jednak, żeby nie polegać jedynie na tym aspekcie muzyki, Napalm Death, ku mojej uciesze, eksperymentuje ze swoim brzmieniem. Dzięki temu na płycie najdziemy doom'owy "Dear Slum Landlord", bardzo nastrojowe intro w postaci piosenki tytułowej oraz intrygujące "Hierarchies". Na rzecz kompozycji przemawia również ich krótki format. Przez dwie minuty bardzo ciężko znudzić słuchaczy. W takich warunkach nawet piosenki oparte na jednym riffie są w stanie się obronić, lecz mimo to zespół nie poszedł na łatwiznę i postarał się by, w miarę możliwości, wprowadzić zmiany nastroju, jak również nawiązania do innych stylów. Gdyby tylko niektórzy muzycy black metalowi także prezentowali takie podejście, świat byłby lepszym miejscem.
Chociaż moje ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne, to niektóre elementy zasługują na drobne szlify. Tu i tam, coś można było odrobinę bardziej dopracować riff, rozwinąć pomysł bądź uwydatnić na nagraniu co ciekawsze części. Trzeba również przyznać, że laicy nie mają tutaj specjalnie czego szukać. Napalm Death pozostanie zespołem jedynie dla fanów skrajnych doświadczeń. 
Zdecydowanie polecam wszystkim fanom gatunku, grupa ciężko zapracowała zarówno na swoją pozycję, jak i na moje uznanie. 

8/10


wtorek, 27 stycznia 2015

Płyta na dziś - Circus Maximus - Nine

Niektóre albumy nie stają się natychmiastowymi hitami tylko dlatego, że życie jest niesprawiedliwe. Najwyższy czas poświęcić im odrobinę uwagi, na którą zdecydowanie zasługują.

Circus Maximus - Nine

Co prawda Circus Maximus, to zespół dość znany w kręgach progresywnego metalu, lecz nie oszukujmy się, daleko stąd do światowej sławy. Ich pierwsze dwa albumy zapewniły im pewną pozycję w czołówce gatunku, lecz nic nie zapowiadało, żeby byli kiedyś w stanie dotrzeć do przeciętnych zjadaczy chleba. Tę sytuację diametralnie zmieniło ich ostatnie wydanie z 2012 - "Nine". Ten album miał zadatki na pożeracza list przebojów. 
Zespół stworzył świętego Graala progresywy - zestaw piosenek, złożonych, lecz jednocześnie nieprawdopodobnie chwytliwych. Choć, według popularnych mediów branżowych, ten typ muzyki jest na wymarciu od końca lat 70. Circus Maximus dowodzi, że zdolni muzycy są gotowi, by rzucić wyzwanie największym gwiazdom światowego formatu. Każdy kawałek z "Nine" to materiał na singiel, nie znajdziecie tutaj zbędnych zapychaczy, czy nieciekawych zwolnień akcji, wszystko jest dopieszczone w każdym szczególe oraz odpowiednio urozmaicone. Nie można oskarżyć grupy o komponowanie wszystkiego na jedno kopyto. Na płycie znajdziemy ponad ośmiominutowe kolosy ("Burn After Reading"), emocjonalne power-ballady ("Reach Within"), bardziej umiarkowane wpadające w ucho kawałki ("I Am"), jak i energiczne, potężne popisy techniczne ("Namaste"). Pomimo częstego użycia standardowej konstrukcji refren-zwrotka-refren, piosenki nie pozwalają się nudzić. Pod melodyjnymi wokalami, które stanowią główną treść utworów, zawsze czają się popisy instrumentalne, oraz ciekawe pomysły kompozycyjne. Jednocześnie grupa podaje swoje zachwycające umiejętności w tak przystępnej, dla przeciętnego odbiorcy formie, że nie jestem sobie w stanie wyobrazić osoby, która przełączyłaby stację, gdyby pojawili się w radiu. Refreny zapadają w pamięć nawet bardziej niż przeciętne, okropne post-grunge' owe ballady, co z pewnością przypadłoby do gustu muzycznym casualom. Natomiast drugi plan, z pewnością zadowoli wielbicieli muzycznej głębi. Tak, czy inaczej, Circus Maximus zdobył tą płytą mój najwyższy szacunek.
Dlaczego zatem nie udało im się przebić do mainstream'u? Powody mogą być dwa, lecz żaden nie dotyczy jakości albumu. Po pierwsze, Frontiers Records to nie Universal, więc z powodu ograniczonych środków na promocję, wieść o "Nine" rozniosła się jedynie w wąskim gronie wielbicieli gatunku. Druga, nieco bardziej przygnębiająca możliwość, to brak gotowości przeciętnych odbiorców na muzykę z górnej półki. 

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Nie liczy się przekaz

Z niezrozumiałych dla mnie powodów ludzie często oceniają muzykę przez pryzmat treści, które ze sobą niesie, bądź co gorsza tego, kim jest muzyk. Taki sposób myślenia doprowadził nas do sytuacji, w której image artysty staje się ważniejszy, od jego umiejętności, w skrajnych przypadkach doprowadzając do narodzin celebrytów. Z tego powodu niektórzy skupiają się bardziej na wygłaszaniu w utworach swoich poglądów, niż popisywaniu się rzemiosłem. Właściwie nie byłoby w tym nic złego, lecz niestety, w większości przypadków, artyści dokonują wszelkich starań, by ominąć te tematy na których się naprawdę znają.

Beethoven nie odniósł sukcesu, dlatego że był prawilnym ziomasem, który wspierał transseksualne niedźwiedzie polarne w walce z środkowoafrykańskimi dyktatorami. Słuchamy go do dzisiaj, ponieważ robił wspaniałą muzykę.

Na początku chciałbym podkreślić, iż zdaję sobie sprawę z tego, że w pewnych gatunkach przekaz to podstawa, jednak jeśli nie rapujesz, ani nie parasz się poezją śpiewaną, to walką z niesprawiedliwościami współczesnego świata nie zatuszujesz nieciekawej piosenki. Niektórzy sławni muzycy zmieniają się w sławnych aktywistów, którzy ze swoją sztuką mają już niewiele wspólnego, tworząc manifesty polityczne, trafne niczym napisy "stop CO2" na kominie odprowadzającym parę wodną. Drogi wędrowny bardzie, zanim wyrazisz swój protest przeciwko współczesnej kulturze konsumpcjonizmu, upewnij się, że przećwiczyłeś już dzisiaj wszelkie dostępne gamy i pasaże, to może się przełożyć na jakość twoich kompozycji.


Tekstem "Bohemian Rhapsody" Mercury nie miał zamiaru niczego wyrażać (potwierdzone info), jednak piosenka jest nieporównywalnie lepsza niż cały zaangażowany politycznie dorobek Johna Lennona. Jak to możliwe? Magia talentu, ciężkiej pracy i odpowiednich muzycznych priorytetów.

Dobry tekst, może działać na korzyść utworu, jednak tylko, jeśli wspiera go interesująca muzyka. To samo tyczy się przykładnej postawy twórców. Czy fakt, że Bono angażuje się charytatywnie, sprawia, iż piosenki U2 działają na mnie mniej usypiająco? W sumie bardzo miło że pomaga, ale zdecydowanie nie. Z drugiej strony jeśli jakiś muzyk wygłasza poglądy, które zupełnie mi nie odpowiadają, nie przestaję słuchać jego piosenek. Kto powiedział, że musi mnie obchodzić jego zdanie? Natomiast zupełny brak zaangażowania politycznego, np. zespołów power metalowych, ani odrobinę nie przeszkadza w odbiorze tego gatunku. Teksty o smokach i elfach świetnie uzupełniają konwencję i nadają kompozycjom charakteru. 

Co jest bardziej wiarygodne? To, że panowie po czterdziestce z czerwonym irokezem znają się na polityce, czy że Blind Guardian uwielbia Tolkiena?

W idealnym świecie muzycy nie byliby stawiani w roli autorytetów w dziedzinie polityki, ekonomii, czy środowiska, lecz jako przykład samozaparcia i ciężkiej pracy. Wbrew obiegowej opinii ten zawód nie opiera się na wstrzykiwaniu sobie marihuanen i kolekcjonowaniu chorób wenerycznych. Granie na instrumencie to prawdziwa harówka, zajmująca po kilka godzin dziennie. Artysta, jak sportowiec, by być świetny w tym co robi, musi ciągle trenować swoje rzemiosło. Jeśli twoją jedyną motywacją, do pisania muzyki jest wyrażanie własnego zdania, a samodoskonalenie to nie twoja działka, odpuść sobie, zostań politykiem.

Jeśli jeszcze ktoś ma jakieś wątpliwości, to to jest właśnie przykład zasłaniania miałkiej, nieciekawej muzyki pozytywnym przekazem. HAŃBA!

piątek, 23 stycznia 2015

Recenzja - Marduk - Frontschwein

Marduk - Frontschwein

Pisanie o złych albumach jest bardzo przyjemne. Słabe płyty to temat-rzeka. Można bawić się w wymienianie wad, wymyślać przyczyny porażki, sugerować poprawki, wyśmiewać zespół, a najlepsze jest to, że większość jest koszmarna na swój własny sposób. Niestety, nie te black metalowe.
Marduk ponownie dostarcza wszystkiego, czego możemy się spodziewać po gatunku nie wnosząc zupełnie nic nowego. "Frontschwein" jest albumem tak na wskroś sztampowym, że mógłbym opowiedzieć o nim używając jedynie utartych, negatywnych stereotypów (może nie tych dotyczących palenia kościołów oraz dokonywania morderstw, lecz na pewno tych muzycznych). 
Monotonia to tutaj słowo-klucz. Piosenki dzielą się na trzy typy:
1. Łączące blast beaty z szybkim tremolo, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
2. Łączące beaty na cztery czwarte z szybkim tremolo, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
3. Łączące powolne beaty z power-chord'ami, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
Jest z czego wybierać. Okazyjnie, jeśli uda nam się utrzymać uwagę, możemy doczekać się chwilowej przerwy w partii perkusji, śladu pomysłu na riff, lub sampli, w których ktoś rozmawia. Z wokalami nie jest lepiej. Fani gatunku nie muszą się obawiać groźby innowacji na tym polu, Marduk nie ma najmniejszych zamiarów nam jej zapewnić. 
Jeśli chodzi o plusy, to produkcja nie jest najgorsza. Black metal ma tradycję naprawdę okropnego sposobu nagrywania muzyki. Szczęśliwie wielkie wytwórnie wybiły muzykom z głów idiotyczną wizję surowego brzmienia. Dzięki temu płyty w ogóle da się słuchać, a niektórzy będą w stanie nawet wychwycić linie basu. 
Niestety większość starych zespołów drugiej fali black metalu nie rozumie potrzeby wprowadzania zmian w swojej muzyce. Takie albumy jak ten są tego najlepszym przykładem. Może kiedyś takie brzmienie było czymś niezwykłym i interesującym, lecz po dwudziestu latach bardzo ciężko czymś takim zaimponować. Nie rozumiem, jak można pisać taką muzykę, kiedy Ne Obliviscaris, Enslaved, czy Arcturus, pokazały, jakie niesamowite rzeczy da się robić w ramach tego gatunku.

4/10


PS. Nie zamierzam więcej pisać recenzji słabych albumów black metalowych (chyba, że jakiś szczególnie zajdzie mi za skórę). Jeśli płyta jest reklamowana jako "prawdziwa", "surowa", lub "powrót do korzeni", a na twarzach członków zespołu widnieje corpse paint, to możecie śmiało otworzyć tę recenzję, podmienić nazwy i będziecie mieli całkiem wierny obraz tego, co dostaniecie. 

czwartek, 22 stycznia 2015

Recenzja - Shattered Skies - The World We Used to Know

Shattered Skies - The World We Used to Know

Ci z was, którzy słyszeli "Zion" zespołu Empyrios prawdopodobnie wiedzą, że połączenie djentu i power metalu wcale nie jest tak absurdalne, jak się wydaje. Shattered Skies postanowili popchnąć tę wizję o krok dalej na swoim debiutanckim albumie "The World We Used to Know". 
Podstawą są tu synkopowe riffy na nisko strojonych gitarach w połączeniu z melodyjnym śpiewem, przerywane bardziej nastrojowymi fragmentami. Gdzieś to już było? Nie do końca. Partie instrumentalne brzmią jak żywcem wyjęte z piosenek Periphery, lecz wokale Shean'a Myrphy'ego podchodzą pod zupełnie inna kategorię. Jeśli miałbym zaklasyfikować je do jakiegoś konkretnego gatunku, to z pewnością byłby to progressive power metal. Shattered Skies eksplorują niezbadane dotąd terytorium pomiędzy strefą wpływów grup takich jak Monuments, czy Tesseract, a Symphony X i Circus Maximus. Sprawia to, że mimo, iż słyszeliśmy już gdzieś wszystkie elementy ich muzyki, to w tym połączeniu dalej brzmią świeżo.
Jeśli chodzi o same kompozycje to również jest całkiem przyzwoicie. Djentowe, rytmiczne zagrywki świetnie współgrają z prog'owymi solówkami, wokale są chwytliwe w przyjemny power metalowy sposób, a klawisze umiejętnie wzbogacają całość o dodatkowe smaczki. Co istotne, piosenki różnią się od siebie. Kompozycje oparte na szybkich riffach w stylu Meshuggah przeplatają się ze spokojniejszymi balladami, oraz bardziej złożonymi utworami.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to według mnie można było bardziej rozwinąć niektóre elementy. Partie gitar czasem zbytnio przypominają stereotypowe, binarne 010-0-1001, a instrumenty czasem stają się jedynie akompaniamentem dla wokalu. O ile nie przeszkadza to zbytnio w słuchaniu, to prawdopodobnie spowoduje, że nie będę wielokrotnie wracał do "The World We Used to Know", żeby znaleźć wszystkie niuanse ukryte w kompozycjach. Jednak jak wspomniałem, czepiam się. Na debiutach takie niedociągnięcia są zrozumiałe i jestem głęboko przekonany, że w przyszłości Shattered Skies wyeliminuje podobne niedoskonałości.
Nie mogę sobie wybaczyć, że nie śledziłem tego zespołu, od pierwszej wydanej EP'ki, lecz dzięki mojej wcześniejszej niewiedzy ta płyta była dla mnie bardzo przyjemną niespodzianką. Serdecznie polecam wszystkim fanom współczesnej progresywy, którzy nie mają uczulenia na stosunkowo rozrzutne zastosowanie otwartych strun.

8,5/10


środa, 21 stycznia 2015

Metal Storm 10th Anniversary Awards - vol.4

Power Metal 

Kamelot - The Black Halo

Tematyka fantasy, falset, dźwięki orkiestry pochodzące z tanich klawiszy, wszechobecna tandeta - te wszystkie cechy sprawiały, że power metal początkowo bardzo łatwo było mieszać z błotem. Takie płyty jak "The Black Halo" to zmieniły. Nie znajdziemy tutaj charakterystycznej nerdowskiej tanizny przywodzącej na myśl garażowe sesje D&D, bądź LARP w którym banda pryszczatych nastolatków udaje prawdziwy zespół, to jest poważna muzyka. Najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za sukces Kamelot jest niesamowity wokalista - Roy Khan, który moim zdaniem jest jednym z najlepszych w historii metalu. Piosenki są niesamowicie chwytliwe, a jednocześnie przyjemnie zróżnicowane. Wszyscy anty-fani gatunku z pewnością nigdy nie słyszeli tego albumu.


Progressive Metal 

Opeth - Ghost Reveries

Każdy gatunek jest lepszy, jeśli do jego nazwy dodamy człon "progressive". W tej kategorii konkurują tylko najlepsi z najlepszych, a królem królów jest Opeth. Chociaż obecnie zwrócili się w stronę prog-rocka porzucając swoje death metalowe korzenie (czego zupełnie nie rozumiem) ciągle możemy wracać do czasów, kiedy byli najlepszym zespołem na planecie. Praktycznie każda piosenka na "Ghost Reveries" to absolutne mistrzostwo świata. Kompozycje oczarowują złożonością, instrumentaliści popisują się umiejętnościami, a wokale, na zmianę, uspokajają i przerażają. Opeth świetnie łączy progresywną subtelność z death metalową potęgą, tworząc jedno z największych dzieł współczesnej muzyki.


Sludge/Stoner Metal

Mastodon - The Hunter

Nie można mówić o ostatnim dziesięcioleciu w metalu bez wspominania o Mastodonie. Po kilku wściekłych, miażdżących albumach oraz genialnym, progresywnym " Crack The Skye", postanowili połączyć i dodatkowo wzbogacić swój miks na "The Hunter". Rezultatem jest płyta świetnie wyważona pomiędzy agresją i melodią, na której jeden świetny riff goni kolejny. Zróżnicowanie to kolejną mocną strona albumu. Mamy tu nastrojowe "The Hunter", "The Sparrow", agresywne "Black Tongue", "Specterlight" oraz energiczne i chwytliwe "Blasteroid" oraz "Curl Of The Burl". Nie jestem sobie w stanie wyobrazić fana metalu, który nie znalazłby tu czegoś dla siebie.


Symphonic Metal 

Epica - Design Your Universe

Na temat tego gatunku zdążyłem się już wypowiedzieć przy okazji mojego podsumowania zeszłego roku i przez te parę dni moja opinia zbytnio się nie zmieniła. Jeśli słuchaliście jakiegokolwiek ich albumu nie jesteście zaskoczeni moim wyborem. Epica to bezdyskusyjnie dominuje w swojej kategorii. Nie grozi im podejrzenie, że to piękna wokalistka zapewniła grupie sukces (co niektórym można zarzucić), tutaj muzyka broni się sama. Zespół potrafi doskonale wykorzystać możliwości dane przez orkiestrę, jednocześnie nie zastępując nią umiejętności muzyków. Na "Design Your Universe" da się wyczuć różnorodne inspiracje, od death metalu, przez muzykę filmową aż po folk. Jeśli nie rozumiesz dlaczego tak bardzo wychwalam tę grupę, to najwyraźniej nie słuchałeś ich wystarczająco uważnie.


Thrash Metal

Nevermore - This Godless Endeavor

Chociaż w ostatnim dziesięcioleciu wiele zespołów błyszczało na scenie thrash metalowej, to postanowiłem wybrać ten, który wyróżnia się najbardziej. Wpływ Nevermore na gatunek jest niepodważalny - w latach 90. podtrzymywali, niepopularną w tamtym czasie, tradycję gitarowych popisów. To, miedzy innymi, dzięki nim w ostatnich latach mogliśmy obserwować odrodzenie technicznego grania w muzyce metalowej. Niesamowite umiejętności Jeff'a Loomis'a oraz niepowtarzalny głos Warrel'a Dane'a sprawiają, ze Nevermore jest nie do pomylenia z żadnym innym zespołem. Miejmy nadzieję, że dzięki takim płytom, żaden kolejny nu metal nie sprawi, że znów zapomnimy jak ważne są umiejętności muzyków.


wtorek, 20 stycznia 2015

Metal Storm 10th Anniversary Awards - vol.3

Hardcore/Metalcore/Deathcore

Born Of Osiris - The Discovery

Pytanie na Metal Storm'ie o najlepszy -core jest jak proszenie o rekomendacje raw black metalowe w liście do Bravo. Zwycięzcy w tej kategorii co roku (z paroma wyjątkami) powodują u mnie nagły deficyt wiary w ludzkość. Protest The Hero, After The Burial, The Human Abstract, The Dillinger Escape Plan - z wielkich przegranych (lub nieobecnych) tym gatunku mógłbym ułożyć osobną listę najlepszych metalcore'owych albumów w historii. Jednak skoro mam wybierać z tego co jest, to najciekawszą pozycją wydaje mi się "The Discovery". Born Of Osiris zaprezentował nam całkiem ciekawy miks progresywy i -core'u, wzbogacony o klawisze oraz popisy instrumentalne. Nawet jeśli nie zasługuje na miano albumu dekady, to zdecydowanie warto go posłuchać.


Heavy/Melodic Metal

Amorphis - Circle

W ciągu ostatniego dziesięciolecia Amorphis zupełnie zdominowało gatunek melodic metalu wygrywając aż czterokrotnie. Od kiedy Tomi Joutsen przejął rolę wokalisty w 2005 roku, zespół stał się niezdolny do tworzenia nieciekawej muzyki. Każdy kolejny album był lepszy od poprzedniego i jeśli uda im się utrzymać tę tendencję, to na prawdę jest na co czekać. Grupa dowodzi, że znalezienie własnego stylu zawsze triumfuje nad pogonią za przeszłością. Ich typowo fińskie, chłodne brzmienie świetnie łączy się z melodyjnością, sprawiając, że w końcu jest co nucić pod nosem, bez moralnego kaca, powodowanego nędzną jakością przeciętnych tworów radiowego rocka. Chociaż w mojej opinii to "Circle" zasługuje na miano najlepszej płyty Amorphis, to polecam posłuchać wszystkiego, co wydali od czasu "Eclipse", nie będziecie żałować.


Industrial/Cyber/Electronic Metal

Amaranthe - The Nexus

Uwaga, jeśli właśnie wpadłeś w gniew, w związku z tym, że ktoś w internecie pochwalił zespół, który dopuścił się "najgorszej herezji" w metalu - wprowadzania elementów pop'u, to znaczy, że podchodzisz do całej sprawy zbyt poważnie. Ta grupa jest świetnym przykładem tego, o czym już wcześniej pisałem - dobry muzyk obroni nawet słaby pomysł na muzykę. W prawdzie wolałbym móc wybrać debiut zespołu, ale "The Nexus" to również świetna płyta. Pop metal przed pojawieniem się Amaranthe był określeniem zdecydowanie obelżywym. Przyczyniły się do tego beznadziejnie nudne zespoły entej fali melodic metalcore'u, którym to połączenie wychodziło raczej z braku umiejętności, niż zamysłu twórczego (było parę wyjątków, lecz przechodziły raczej bez echa). Szczęśliwie na horyzoncie pojawiła się grupa, która potrafił wycisnąć to, co najlepsze z tej ciekawej mieszanki. Muzyka Amaranthe bezlitośnie wpada w ucho i opiera się wszelkim próbom wymazania z pamięci - tą jedną cechę pop'u powinno przyswoić więcej zespołów. 


Melodeath/Göthenburg Metal

Be'lakor - Of Breath And Bone

W kategorii melodeath'u konkuruje zawrotna liczba trzech zespołów: Amon Amarth, Dark Tranquillity, oraz właśnie Be'lakor. Moją pierwszą myślą był oczywiście album "Twilight Of The Thunder God", lecz uświadomiłem sobie, że obiektywnie rzecz biorąc, to "Of Breath And Bone", dzięki niesamowitemu kunsztowi kompozytorskiemu, masakruje go, niczym znany polski polityk, młode lewactwo. Może i częściej słucham "Highway To Hell", lecz nie zmienia to faktu, że "2112" zespołu Rush jest zwyczajnie lepsze. To porównanie idealnie obrazuje rozdźwięk między poszczególnymi szkołami melodic death metalu. Jedni celują w chwytliwe riffy, standardowy schemat refren-zwrotka-refren, zdobywając uznanie szerokiej publiczności, kiedy inni starają się urozmaicić wytartą formułę, układając piękne melodie i wkładając masę pracy w kompozycję. 


Post-Metal

The Ocean - Pelagial

Bardzo ciężko napisać coś ciekawego o post-metalu. Praktycznie, jeśli słyszałeś Isis, Neurosis, czy Cult Of Luna, to doskonale wiesz czego możesz się spodziewać. Nie w tym przypadku. The Ocean wypracowało sobie unikalne brzmienie, które wyróżnia ich z tłumu naśladowców wcześniej wspomnianych zespołów. Chociaż charakterystyczny nastrój gatunku jest tutaj obecny, to nie na nim kompozycje się skupiają. W piosenkach zawsze dzieje się coś, na czym można zawiesić uwagę. Obok ciężkich, popisowych riffów znajdziemy symfoniczne elementy, zróżnicowane wokale oraz porywające melodie. Nuda nie ma szans.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Metal Storm 10th Anniversary Awards - vol.2

Extreme Doom Metal

W tej, jedynej kategorii nie jestem w stanie polecić żadnego albumu. Prawdopodobnie ten gatunek zwyczajnie nie jest dla mnie. Pierwszą płytą, którą mógłbym zaliczyć do extreme doom metalu, której udało się nie stracić mojej uwagi po pięciu minutach, był ubiegłoroczny Doom:VS - "Earthless", ale skoro nie ma go w zestawieniu, nie jestem w stanie nic poradzić. Prawdopodobnie będę miał jeszcze okazję napisać o nim przy okazji MSAwards 2014.

Folk/Pagan/Viking Metal

Ensiferum - Victory Songs

W tej kategorii bardzo wiele zależy od indywidualnych preferencji, ponieważ folk metal jest bardzo pojemnym terminem. Do gatunku zaliczamy praktycznie każdy typ metalu, w którym użyte są elementy charakterystyczne dla muzyki regionu z którego pochodzi (lub udaje, że pochodzi) dana grupa. Z tego powodu porównywanie konkurujących tutaj płyt jest dość trudne. Jednak dla mnie zwycięzca może być tylko jeden - "Victory Songs". Ensiferum było jednym z zespołów, które wciągnęły mnie w świat metalu, a także, w przeciwieństwie do wielu od których zaczynałem, nie muszę się wstydzić słuchania ich. Z tego powodu mam do nich wielki sentyment, ale również wielkie oczekiwania (lepiej, żeby nowy album był lepszy niż "Unsung Heroes"). Mimo straty jednego z głównych kompozytorów, grupa stanęła na wysokości zadania, zapewniając nam kolejną dawkę, chwytliwego połączenia melodeath'u ze skandynawskim folkiem, które w poprzednim dziesięcioleciu przeżywało swój złoty wiek. Na temat Ensiferum mógłbym długo się rozpisywać (i pewnie kiedyś poświęcę im cały artykuł), ale tym razem po prostu posłuchajcie.


Gothic Metal

Katatonia- Dead End Kings

Ponieważ przez pewien czas Metal Storm traktował fiński gothic metal jako osobną kategorię, nie mogę wybrać "The Funeral Album" zespołu Sentenced, jednak gdybym musiał go uwzględnić, miałbym bardzo ciężki orzech do zgryzienia. Szczęśliwie spory gatunkowe bardzo uprościły moją sytuację i dzięki temu nie muszę wybierać między dwoma, równie świetnymi albumami. Po porzuceniu swoich death-doom'owych korzeni, Katatonia zwróciła się w stronę bardziej stonowanego, melodyjnego, progresywnego gothic metalu. Opinie na temat słuszności tej decyzji różnią się w zależności od tego, kogo spytacie. Osobiście uważam, że zmiana wyszła im zdecydowanie na dobre. Ich wizja mrocznego, złożonego, lecz jednocześnie chwytliwego i melodyjnego metalu rozwijała się z każdą kolejną płytą, aż do ostatniego "Dead End Kings", które w mojej opinii, stanowi dotychczas najlepsze wydanie Katatonii.


Grindcore 

Pig Destroyer - Phantom Limb

Pig Destroyer - zespół, który zrewolucjonizował gatunek, wyznaczył nowe standardy jakości oraz z miejsca stał się klasykiem. Wydanie "Phantom Limb" wywróciło grindcore do góry nogami. Okazało się, że szalona agresja gatunku nie musi iść w parze z muzycznym prymitywizmem, piosenki nie muszą być monotonne, a albumy koncepcyjne to nie tylko domena najambitniejszej progresywy i nerdów śpiewających o elfach. Jednak ostrzegam, że koncept tego albumu jest dość odrażający, więc szukacie tekstów na własną odpowiedzialność. 


Hard Rock

Alter Bridge - Fortress

Ach, hard rock, gatunek, który potrafi być jednocześnie jednym z najwspanialszych tworów muzyki, jak również kopalnią najbardziej przewidywalnych i boleśnie nudnych, odgrzewanych albumów żerujących na naszej nostalgii. Całe szczęście Alter Bridge nie wyznaje ślepo dogmatu "Kiedyś było lepiej", co daje ich muzyce szansę na wykształcenie własnego charakteru. Słuchając "Fortress" ciężko uwierzyć, że trzech z czterech członków jest winnych współudziału w zbrodni przeciw ludzkości, znanej szerzej jako Creed. Ten album stanowi ostatecznie rozliczenie się z post-grunre'ową przeszłością oraz zapowiedź przyszłości, w której nie trzeba kopiować AC/DC, żeby zaistnieć na hard rockowej scenie.

piątek, 16 stycznia 2015

Metal Storm 10th Anniversary Awards - vol.1

Z okazji dziesięciolecia Metal Storm Awards, postanowiono zorganizować dodatkowe głosowanie, mające na celu wyłonienie najlepszych albumów minionej dekady. Jest to świetna okazja, żeby nadrobić zaległości z ostatnich kilku lat. Wszystkie nominowane wydania to zwycięscy poprzednich edycji w swoich kategoriach, więc konkurencja jest naprawdę zaciekła. Pomimo moich częstych zastrzeżeń co do gatunku, w którym płyta się znalazła, uważam że MSAwards są jednymi z najbardziej miarodajnych nagród przyznawanych obecnie w świecie metalu. A oto moi faworyci:

Alternative Metal

Meshuggah - obZen


Nie jestem do końca pewien co sprawia, że album mogę nazwać alternatywnym. Podejrzewam, że reakcja metalstorm.net również nie wie, zatem odczytuję tę kategorię jako "inne". W tym zestawieniu bardzo dużo zależy od gustu, ponieważ porównywanie ze sobą takich zespołów jak Anathema, Gojira i Tool jest, według mnie, niemożliwe. Z tego powodu ciężko było mi wytypować w tej kategorii płytę dekady. Postanowiłem zatem wybrać album, który stał się moją furtką do magicznego świata 8-strunowych gitar. Meshuggah jest niezaprzeczalnie jednym z najbardziej wpływowych zespołów dzisiejszych czasów, stworzyli najpopularniejszy trend ostatnich kilku lat, oraz dorobili się całej rzeczy naśladowców, a ich najlepsze dzieło - "obZen" ciągle inspiruje kolejnych. Szalone, skomplikowane pasaże z "Combustion", hipnotyzujące bębny z "Electric Red", nieregularne rytmy z "Pravus" oraz niesamowite "Dancers to a Discordant System" (którego po siedmiu latach prób nie udało mi się poprawnie zanucić) sprawiają, że nie byłem w stanie wybrać inaczej. 


Avantgarde/Experimental Metal

Devin Townsend - Deconstruction

W tym wypadku nie mam żadnych wątpliwości - to Townsend jest niekwestionowanym królem eksperymentów, a Deconstruction jego najbardziej szalonym i najcięższym, od czasów Strapping Youg Lad, dziełem. Tym razem Devin wyłożył wszystkie karty na stół i postanowił iść na całość. Kompozycje, niczym barokowe katedry, przytłaczają bogactwem użytych środków, a długością dochodzą nawet do ponad szesnastu minut. Chór, orkiestra, elektronika, gościnne występy, szalone solówki, growle, operowy śpiew, klawisze, gęsta, podwójna stopa, żarty gimnazjalne, zamknięcie baru, by zostać artystą i znaleźć sens życia w podwójnym cheeseburgerze - tu jest wszystko.


Black Metal 

Enslaved - Axioma Ethica Odini

Prawdopodobnie nie powinienem się wypowiadać na temat gatunku, za którym nie przepadam, ale zadzwońcie na policję, mam to gdzieś. Enslaved jest jedną z niewielu grup black metalowych, na których albumy czekam. Ma to prawdopodobnie związek z progresywnymi tendencjami zespołu, dzięki którym piosenki zmieniają nastrój, sekcja rytmiczna nie opiera się wyłączne na szybkim tremolo i blastach, a całości towarzyszą zgrabnie wplecione klawisze. Jeśli, tak jak ja, przedkładacie jakość muzyki nad niedorzeczny wizerunek sceniczny oraz "prawdziwy" satanizm, a wizja nagrywania płyt dyktafonem ze starej Nokii do was nie przemawia, to jest szansa, że "Axioma Ethica Odini" wam się spodoba.


Death Metal 

Fleshgod Apocalypse - Agony

Ustalmy coś na sam początek - Wagner w dzisiejszych czasach grałby metal, Beethoven też, a przynajmniej pokochaliby podwójną stopę. Fleshgod Apocalypse zdeklasowało konkurencję dzięki swojej innowacyjności. Mimo, że słyszeliśmy już połączenia death metalu z muzyką symfoniczną, to zazwyczaj takie twory lądowały gdzieś na terytorium melodeath'u, albo atmospheric'u. Kiedy jednak Włochom udało się dokonać tej fuzji bez żadnych strat na brutalności, zamarłem z podziwu. Orkiestra świetnie sprawdza się w połączeniu z agresywną perkusją i growlami, dodając kawałkom wrażenia monumentalności. Nie ma wątpliwości - ta płyta to rasowy death metal. Chociaż w tej kategorii jest kilka naprawdę genialnych albumów, to żaden (może poza Communion zespołu Septicflesh) nie przesunął granic gatunku tak spektakularnie jak "Agony".


Doom Metal

Avatarium - Avatarium

Chociaż "The Great Cold Distance" Katatonii to również świetny album i spędziłem z nim bardzo dużo czasu, to jednak Szwedzi z Avatarium pokonali rodaków swoją odświeżoną, bardziej energiczną wizją old-school'owego doom metalu. Okazuje się, że żeński wokal bardzo przyjemnie rozluźnia atmosferę tego przygnębiającego gatunku. Płyta powraca do wczesnych dni Black Sabbath, kiedy jeszcze wolno było grać doom, który wpada w ucho. Piosenki napisane są z pomysłem i często zaskakują wprowadzając nowe elementy, bądź rozwijając się w nieszablonowy sposób. Czasy Candlemass dobiegają końca, młode pokolenie zupełnie ich przerosło.


Kolejne części już po weekendowej przerwie. 

czwartek, 15 stycznia 2015

Mistrzowie krótkiego formatu - Trepalium - Voodoo Moonshine

Trepalium - Voodoo Moonshine

Jazz metal jest obecnie jednym z najbardziej interesujących gatunków muzyki. Wszystkie zespoły poruszające się w tej stylistyce prezentują odmienne podejście, utrzymując na scenie konieczną świeżość. Eksperymentalna natura i porywająca atmosfera jazz'u genialnie współgra z growlami oraz agresją metalu. Trzeba jedynie dostosować proporcje i w odpowiedni sposób wymieszać, aby dostać materiał na świetny album. Jednym z pionierów gatunku jest Trepalium - jedna z najciekawszych grup na, rosnącej ostatnio w siłę, francuskiej scenie metalowej.
W końcu, po wielu latach starań, muzycy osiągnęli szczytową formę na EP'ce - "Voodo Moonshine". Po raz kolejny skrócenie formatu wyszło wszystkim na dobre. Tym razem zespół, koncentrując się na jakości, a nie ilości, dostarczył nam kawałki prawdziwie godne zapamiętania. Zwarte kompozycje ociekają stylem, riffy wpadają w ucho, sekcja rytmiczna nadaje energiczny swingowy nastrój, a wprowadzenie instrumentów dętych stanowi bardzo ciekawe urozmaicenie w świecie technical death metalu, z którego wywodzi się grupa. Agresywne wokale dodają całości przyjemnej pikanterii, jednocześnie nie dominując nad pozostałymi elementami. Dzięki pomysłowym innowacjom muzycy stworzyli niepowtarzalne brzmienie, które sprawia, że trudno oprzeć się pokusie słuchania albumu raz za razem. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Diablo Swing Orchestra, Step In Fluid i Panzerballett.


Tak jeszcze przy okazji, Metal Storm właśnie rozpoczął głosowanie na najlepsze płyty ostatnich 10 lat. W dwudziestu kategoriach zostali nominowani zwycięscy poprzednich edycji Metal Storm Awards. Jest to świetna okazja, by nadrobić zaległości, lub znaleźć swój nowy ulubiony album. Z pewnością w najbliższym czasie poinformuję was kto, moim zdaniem, powinien wygrać. Prawdopodobnie z początkiem lutego rozpocznie się głosowanie na najlepsze płyty minionego roku. Jedna prośba - nie głosujcie, jeśli nie słyszeliście wszystkich albumów w kategorii. Nominacje można przejrzeć tutaj.

środa, 14 stycznia 2015

Recenzja - Snakefeast - The Pythoness

Im głębiej schodzę w odmęty internetu, tym bardziej jestem przekonany, że jeszcze wiele może mnie zaskoczyć.

Snakefeast - The Pythoness

Debiut grupy Snakefeast spadł na mnie niespodziewanie, niczym wielka dynia ze zbrojonego betonu. Sami określają swoją muzykę jako Blackened Sludge Jazz [sic!], nie martwcie się, początkowo też myślałem, że to niedorzeczne. Kiedy usłyszałem o ich wizji po raz pierwszy, poznałem prawdziwą definicję mieszanych uczuć. Z jednej strony blackened sludge to jeden z gatunków, na który mam szczególną alergię, lecz z drugiej uwielbiam wszelkie mieszanki jazz'u z metalem. Ale jak to wszystko funkcjonuje?
Pierwszą i najbardziej widoczną innowacją zespołu jest brak gitarzysty w składzie, jego rolę przejmuje basista. O ile ten krok może wydawać się całkiem logiczny w gatunku opartym na ciężarze i przytłaczającym nastroju, to obecność saksofonisty i wiolonczelisty nie jest już taka oczywista. Na szczęście zespół nie poprzestał na niestandardowym doborze członków, a także nie uległ pokusie pójścia na łatwiznę, pisząc nużące piosenki, oparte na blast beatach oraz zmierzających donikąd riffach tremolo. Kawałki zmieniają nastrój, perkusista skupia się bardziej na byciu interesującym, niż szybkim, a melodie zawierają więcej niż trzy dźwięki. Partie basu są tutaj najciekawszymi elementami kompozycji, zupełnie nie przypominają nużącego, gatunkowego standardu. Inspirowane progressive i stoner metalem, przyciągają uwagę, zapadają w pamięć i dostarczają potrzebnej warstwy melodycznej. W kontraście do nich stoi wokal, który dla większości może okazać się największą przeszkodą w czerpaniu przyjemności ze słuchania tej niesamowitej płyty. Niestety wokalista kopiuje charakterystyczny dla blackened sludge'u, niewyraźny, pozbawiony energii growl, uwielbiany przez fanów gatunku. Kolejnym minusem jest stosunkowo oszczędne użycie wcześniej wspomnianych: saksofonu i wiolonczeli. Pojawiają się one sporadycznie, stanowiąc raczej tło i efekty, niż treść muzyki. 
Pomimo swoich wad, album przyciąga uwagę i zdecydowanie warto poświęcić czas na jego przesłuchanie. Mam nadzieję, że w przyszłości Snakefeast dostarczy nam jeszcze lepszą muzykę, gdyż kryje się w nich ogromny potencjał. Wystarczy tylko odrobina szlifów oraz szersze rozwinięcie już obecnych pomysłów, żeby powalczyć o najwyższe noty. Moją oceną stawiam odrobinę na wyrost, ale interesujące debiuty mają u mnie taryfę ulgową. 

8/10

Album jest dostępny do przesłuchania i kupienia tutaj.



wtorek, 13 stycznia 2015

Perły z bandcamp'a - Meridian - Meridian

Meridian - Meridian EP

Niektóre zespoły kończą się zanim się na dobre zaczną, zazwyczaj jeśli uda im się wydać świetny album przed zakończeniem działalności, stają się klasykami z dnia na dzień. Meridian miał pecha podzielić los takich grup jak Cynic, Slumber, czy Control Denied. Na nieszczęście, zdołał dostarczyć nam jedynie 5 piosenek, co prawdopodobnie uniemożliwi mu osiągnięcie kultowego statusu. Jednak wcale nie oznacza to, że nie jest wart uwagi. Szczęśliwie, dzięki bandcamp'owi ciągle mamy szansę odkryć i posłuchać tych niesamowicie zdolnych muzyków. Kto wie, może jeszcze zdobędą rozgłos, na jaki zasługują. Na albumie znajdziemy świetny miks progressive i melodic death metalu, przywodzący na myśl Opeth, Omnium Gatherum, czy In Mourning. Czyste wokale, wraz z chłodnymi klawiszami, współgrają z ciężką sekcją rytmiczną i growlem, tworząc jedną z najlepszych epek , powstałych w chłodnym sercu Szwecji pięknym i słonecznym Perth. Meridian ukazuje potrzebę częstszego użycia pianina w death metalu, z której istnienia, przeciętny słuchacz, nie zdaje sobie sprawy. Chociaż partie klawiszy zdecydowanie najbardziej zapadają w pamięć, to słowa pochwały należą się również gitarzystom. Riffy są dopracowane i stanowią wspaniały popis umiejętności, zarówno kompozytorskich, jak i wykonawczych. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kiedyś zespół wróci do krainy żywych, przynosząc nam kolejną partię niezapomnianego melodeath'u. Album jest dostępny do pobrania za darmo pod tym adresem.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Mediocrity Wins?

"Take your bets
Make a choice
Sing the song with your own voice
Sober truth
A lie begins
Take your place
Mediocrity wins"

Z reguły nie lubię, kiedy muzycy w swoich tekstach starają się przemycić wielkie idee, ponieważ wypowiadają się zazwyczaj na tematy, o których nie mają zielonego pojęcia. Jednak do napisania tego posta zainspirowała mnie genialna piosenka zespołu Leprous niosąca ze sobą uniwersalną prawdę - przeciętność triumfuje. Jest to jeden z niewielu przypadków, kiedy artyści zamiast naprawiać świat (na czym rzadko który się zna), mówią o zjawisku z ich branży, które w sumie dotyczy nas wszystkich. Zatem dlaczego tak bardzo podoba nam się średnia muzyka?


"Re-using sampled values made for me
 I buy your manufactured ways to be
 Believe the loudest voice will know what's right
 The power lies within the will to fight"


Z tego samego powodu, z którego przeciętne "ostre" sosy z supermarketu są zazwyczaj ostre, jak łyżka do butów. Statystyczna większość klientów nie jest przyzwyczajona do na prawdę wyrazistych produktów, więc producenci, chcąc spłacić swoje kredyty hipoteczne, starają się dostosować do możliwie największej liczby odbiorców. Niewiele osób zadaje sobie trud szukania nowej muzyki, w większości przypadków jej głównym źródłem jest radio. Skierowane do masowego odbiorcy rozgłośnie muszą starannie dobierać piosenki, na tyle nijakie, żeby bez większego wysiłku zdołały przejść nam przez uszy. Oczywiście w myśl zasady, że lubimy te piosenki, które już znamy, w naszych głośnikach nie może zabraknąć również old-school'owych kawałków z przeszłości. To specyficzne połączenie nostalgii z nijakością sprawia, że wizjonerów należy szukać w głębinach internetu. Społeczeństwo jest zdane na pastwę dawnych idoli, odgrzewających ten sam album co parę lat, dla niepoznaki zmieniając okładkę, oraz mdłych melodyjek, zostających w uszach przez parę dni, aż do momentu, kiedy zaczynamy mieć od nich torsje. 

Nie zrozumcie mnie źle, AC/DC to świetny zespół i zrównuje z ziemią większość radiowej konkurencji, ale nie można zaprzeczyć, że ich świeżość mijała już w latach 80.

"The beautified unspoken words make no sense
 Deciphering the shallow mind's consequence
 Just see to that all empty thoughts will duplicate
 Leaving behind a shitload of things to hate"

Obecnie jesteśmy zalewani przez fale średnio utalentowanych zespołów, które są nam podawane jako następcy Metalliki. Oczywiście jest to prawda, jeśli przez "następcy" rozumiemy "naśladowcy" i myślimy o tym momencie w karierze zespołu, kiedy wymienili swoją innowacyjność na przystępność. Triumf przeciętności widzimy jak na dłoni wyszukując "metalcore" w bazie LastFM. Pierwsze miejsce na liście zajmuje Bullet for My Valentine. Jeśli jakikolwiek zespół zasługuje na ocenę 6/10 to właśnie oni. Wszystkie cechy gatunku, nadające mu smak i charakter, są na tyle wyraźne, żeby je wyczuć, lecz rozwodnione odpowiednio, by przeciętny słuchacz nie dostał drgawek z nadmiaru growlu, czy agresywnej sekcji rytmicznej. Szczypta radiowego rocka zapewnia grupie rzeszę oddanych fanów, śpiewających każdy chwytliwy refren na koncertach. Oto idealny muzyczny Big Mac - całkiem zjadliwy, jest bardzo daleko od bycia okropnym, ale jeśli uważasz, że to najlepsze jedzenie na ziemi, to prawdopodobnie niewiele w życiu spróbowałeś. A jak w tej klasyfikacji plasują się naprawdę okropne zespoły, jak Motionless in White, czy Emmure? Wloką się z tyłu, szkoda tylko, że w towarzystwie genialnego The Human Abstract.


Rebus na dziś - znajdź Nickelback'a ukrywającego się w piosence.

"Tiresome disputation boring me
Ascending dullness growing exponentially
Digest the essence of what should have won
Antagonistic radical conviction

Given the chance to improvise something new
Driven by lust to free my mind from me and you
Directed inspiration taking over now
Turning my focus over from why to how"

Ale jak to jest, że średnie zespoły są najpopularniejsze, a mimo to, z dawnych lat zachowało się tyle wspaniałej muzyki, a nawet teraz dobre zespoły od czasu do czasu przebijają się do mainstream'u? W pierwszym przypadku odpowiedź jest dość prosta - przeciętność wygrywa zawsze, lecz zazwyczaj tylko na krótką metę. Pomimo niesamowitego sukcesu grupy Poison w latach 80. z czasem zaczęli odchodzić w zapomnienie, podczas gdy nazwa Guns N' Roses wrzynała się coraz głębiej w świadomość społeczeństwa. Zdarza się również, że z oceanu przeciętności wyrastają pojedyncze wyspy kreatywności. Kluczem do osiągnięcia sukcesu zarówno artystycznego, jak i komercyjnego jest stworzenie wizji muzyki nie godzącego zbytnio w gust generalnej publiczności, jednak wyróżniając się umiejętnościami oraz stylem. Przykładem z niedalekiej przeszłości mogą być Queens of the Stone Age. Muzycznie wpasowują się w ogólną koncepcję alternatywnego rocka, jednak nie jestem w stanie pomylić ich brzmienia z żadnym innym zespołem.

Tak właśnie brzmi mainstream'owa muzyka z charakterem. Miła odmiana, prawda?

Zatem młody muzyku, jeśli chcesz wycisnąć z siebie coś godnego uwagi, porzuć ścieżki wytyczone przez swoich dawnych mistrzów, znajdź swoje brzmienie i wybij się ponad przeciętność. Chyba, że chcesz skończyć jako podkład w reklamie sieci komórkowej, wtedy droga wolna.

PS. Tak przy okazji, jeśli macie ochotę posłuchać czegoś wybitnie nieprzeciętnego, to cały album "Bilateral" jest tak dobry, jak wcześniej wspomniana piosenka. Kawał solidnego, progresywnego metalu.