wtorek, 31 marca 2015

Recenzja - Nightwish - Endless Forms Most Beautiful

Nightwish - Endless Forms Most Beautiful

Ostatniej zmianie wokalistki Nightwisha towarzyszył spory przeskok stylistyczny oraz fala niezdrowego poruszenia, której nigdy nie byłem w stanie pojąć. Ten zespół nigdy nie był dla mnie nienaruszalną świętością, a przejście z chwytliwych piosenek, zawierających duże ilości klawiszy, orkiestry oraz żeńskich operowych wokali do praktycznie tego samego, lecz bez ostatniego z tych elementów nie wydawało mi się specjalnie rewolucyjne. Również tym razem powstrzymałbym się przed ogłaszaniem zupełnie nowej ery w dziejach grupy.
"Endless Forms Most Beautiful" nie oferuje żadnych większych niespodzianek. Standardowo kompozycje Tuomasa Holopainena kładą szczególny nacisk na elementy orkiestrowe oraz chwytliwe wokale. Chociaż nie jestem wielkim fanem traktowania gitar bardziej jako akompaniamentu, niż właściwej treści piosenki, to muszę przyznać, że Nightwish całkiem nieźle radzi sobie z tym, czemu faktycznie poświęca uwagę, przez co zaniedbanie innych składowych utworów specjalnie nie przeszkadza. Problem ten doskwiera jednak na spokojniejszych piosenkach, które przez niedobór ciężkich, zapadających w pamięć riffów, czy intrygujących nabić perkusyjnych wydają mi się niemożliwie przesłodzone. Dla przykładu utworom takim jak "Elan" czy "Out Decades In The Sun" zdecydowanie przydałoby się kilka agresywniejszych zagrywek, które można usłyszeć choćby na albumach Epiki, ponieważ w obecnym stanie (szczególnie w drugim przypadku) piosenki te przypominają Colę, do której ktoś zapomniał dodać kwasu fosforowego.
Przechodząc jednak do gwoździa programu - wokali, to muszę przyznać, iż Floor Jansen spisuje się znakomicie. Fani Tarji niestety będą zawiedzeni słysząc, że nowa wokalistka nie przywróciła do muzyki Nightwisha śpiewu operowego (może poza kilkoma krótkimi momentami). Moim zdaniem jest to zrozumiałe biorąc pod uwagę fakt, że muzycy z reguły nie lubią wracać na tereny, od których w przeszłości wyraźnie się odcięli. Chociaż wolałbym, żeby Holopainen wykorzystał pełny wachlarz umiejętności Floor Jansen, które zdążyła nam już wielokrotnie zaprezentować w przeszłości, to jej partie kompozycyjnie zdecydowanie stoją na wysokim poziomie, a do wykonania zupełnie nie można się przyczepić. Na "Endless Forms Most Beautiful" brakuje mi odrobinę niesamowitego głosu Marco Heitali, który pojawia się jedynie od czasu do czasu. Natomiast dęte popisy nowego członka zespołu - Troy'a Donckley'a faktycznie dodają całości interesującego, folkowego charakteru. 
Nowe wydanie Nightwisha przypadnie do gustu fanom poprzednich płyt. Kompozycje osiągają swoje cele, wpadają w ucho i nie nudzą. Piosenki takie jak "My Walden" czy "Edema Ruh" mają całkiem duży potencjał, by stać się hitami pamiętanymi jeszcze przez długie lata. Niestety album nie trafił w mój gust przez odrobinę macosze potraktowanie gitar, miejscowe przesłodzenia oraz niewykorzystanie pełnego potencjału nowej wokalistki, jednak zdaję sobie sprawę, że innym wcale nie musi to przeszkadzać. Jeśli szukacie silnie symfonicznej muzyki z odpowiednią dawką chwytliwych wokali, znaleźliście to, czego szukaliście. Na temat tego albumu warto wyrobić sobie swoje własne zdanie, ponieważ jego ocena jest sprawą bardzo indywidualną.

7,5/10

poniedziałek, 30 marca 2015

"Stare" nie zawsze znaczy "dobre"

Każdy, kto interesuje się metalem od dłuższego czasu zdążył zauważyć pewną nie do końca logiczną prawidłowość - po pewnym czasie zespoły, których słuchanie było najstraszniejszym możliwym wykroczeniem, stają się szeroko akceptowane jako klasycy dawnych dziesięcioleci. Możemy być praktycznie pewni, że mniej-więcej po dwudziestu latach od zdobycia popularności przez grupę nikt nie będzie patrzył na nas jak na zbrodniarza wojennego, kiedy przyznamy się do słuchania jej. O ile ta część jest dla mnie całkowicie zrozumiała, w końcu emocje z czasem opadają, a wizja upadku muzyki przez jeden głupawy trend oddala się, to zupełnie nie łapię czemu niektórzy zaczynają się upierać, że kiedykolwiek była to wartościowa twórczość. Okropna muzyka jest okropna niezależnie od daty na kalendarzu.

Było

Przyznam się szczerze, że nie nie urodziłem się na tyle wcześnie, by obserwować hair metalowy boom. Kiedy wchodziłem w ciężką muzykę dopiero co zaczęto mówić o Mötley Crüe w kontekście klasycznego rocka. Ocieplenie się stosunku publiczności do tego gatunku nie miało oczywiście nic wspólnego z poprawą jakości wydań serwowanych nam przez czołówkę sceny, wręcz przeciwnie. Nowe glamowe albumy osiągały wtedy najniższe noty w historii, więc widmo zagłady oddaliło się na tyle, że każdy spokojnie mógł puścić w domowym zaciszu Poison bez większych wyrzutów sumienia. Co więcej, zaczęły pojawiać się młode zespoły, które inspirując się kiczowatą stylistyką złej strony lat osiemdziesiątych postanowiły zabawić się w doktora Frankensteina i ożywić hair metal. Problem polega na tym, iż wygląda na to, że wszyscy zapomnieli jak koszmarnie Vince Neil wył śpiewając "Too Fast For Love", jak niesamowicie kancerogenne były power-ballady w tamtych czasach oraz jak śmieszne umiejętności prezentowali niektórzy muzycy tego nurtu. Dziś myśląc "Glam" zaczyna nam grać w uszach "Final Countdown", bądź "Dr. Feelgood", lecz w mojej opinii kilka hitów nie wystarczy by wpisać się do kart historii jako bogowie rocka.


Jest

Według wszelkich znaków na niebie i ziemi nu-metal, gatunek niegdyś tak niesamowicie nienawidzony przez większość fanów metalu, już niebawem powróci. Stare zespoły wznawiają działalność, w twórczości pewnych młodych zespołów zdecydowanie słychać pewne elementy tej stylistyki, a nowy album Coal Chamber jest tuż za rogiem. Ludzie, którzy niegdyś wieszali psy na wszystkich zespołach, w których składzie był DJ obecnie mówią, że KoЯn to w sumie nie była największa tragedia w historii muzyki. Oczywiście niektórym byłym gwiazdom sceny udało się wyrwać z okowów przeciętności, nie szukając daleko da się przywołać Deftones, lecz poprawa jakości wiązała się zazwyczaj z odejściem od gatunku. Nostalgia po raz kolejny przesłoniła rozsądek, przez co już niebawem będziemy skazani na nową falę piosenek bez choćby śladu porządnego riffu, solówki, czy charakteru. Od razu zaznaczę, że według mnie wykorzystywanie elektroniki, czy rapu w metalu nie jest zbrodnią przeciw ludzkości, wręcz przeciwnie, słyszałem wiele kawałków, w których te elementy zostały użyte genialnie. Tym, co definiowało dla mnie nu-metal zawsze była niemożliwość odróżnienia zespołów od siebie oraz brak umiejętności interesującego użycia wcześniej wspomnianych elementów w kompozycjach.


Będzie

Najstraszniejsze w całej tej sytuacji jest to, że za kilka lat niesłusznie popularne zespoły dzisiejszych czasów zostaną uznane za klasyków, a ich muzyczne grzechy wyblakną. Niebawem słabi muzycy pragnący sławy znajdą kolejny sposób na bycie okropnym, przy którym wszystkie poprzednie będą wyglądały zaledwie jak niegroźne trendy. Asking Alexandria, Bring Me The Horizon czy Falling in Reverse wrócą do łask jako zespoły czyjejś młodości, znajdą naśladowców, którzy będą chcieli przywrócić "stare dobre czasy -core'u", a ktoś znów powie "kiedyś to była muzyka, nie to co teraz". Do tej wizji można podejść na dwa sposoby: popaść w depresje zdając sobie sprawę z faktu, ze może być gorzej niż połączenie auto-tune'u i breakdown'ów na jednej nucie lub rozchmurzyć się wiedząc, iż jeszcze nigdy nikomu nie udało się pogrzebać metalu, a pod wierzchnią warstwą radiowych okropieństw czeka na nas masa interesujących zespołów. Mam jedynie nadzieję, że ci którzy obecnie obrzucają błotem to co w tej chwili popularne będą mieli za kilka lat na tyle godności, by nie zmienić poglądów z biegiem lat tylko, dlatego że nagle już nikt nie mówi tego co oni. 


Zbrodnie przeciw muzyce nie przedawniają się, po prostu zbyt często patrzymy na przeszłość przez różowe okulary. Co w danym momencie jest zupełnie niestrawne pozostanie takie nawet za dwadzieścia lat. "Stare dobre czasy" nie istnieją, w każdym dziesięcioleciu wychodziły złe albumy, a jeśli uważacie, że w tym, w którym przyszło wam żyć jest zdecydowanie najgorzej, to znaczy, że nie szukacie muzyki dostatecznie głęboko.

piątek, 27 marca 2015

Wikingowie - Týr - Eric The Red

Týr - Eric The Red

Viking metal to dość śliski termin. Ortodoksyjni fani gatunku twierdzą, że tym mianem można określać jedynie zespoły bezpośrednio kontynuujące black metalową tradycję przełomowego "Blood Fire Death" grupy Bathory. Niestety takie zawężenie ram gatunkowych prowadzi do wielu paradoksów. Chociaż stwierdzenie, że Týr nie gra viking metalu jest jak zaprzeczanie japońskości Babymetal, to według tej definicji nie da się zaliczyć ich do tego nurtu. Ponieważ wolę się kierować logiką, niż niemalże urzędniczo głupimi regulacjami, zaliczę ten zespół z Wysp Owczych, grający tradycyjne piosenki swojego regionu dotyczące historii wikingów, mitów i sag do tej sceny.
Jak już wspomniałem ciężko znaleźć tu choćby najmniejszy ślad black metalu, muzyka Týr'a jest niesamowicie melodyjna i nie ma z tego powodu żadnych kompleksów. Jej przystępność nie ma kiczowatego posmaku power metalu czy "ciężkich" Nickelbacków serwowanych szerszej publiczności przez media. Ponieważ prawie połowa piosenek na "Eric The Red" oparta jest na tradycyjnych melodiach regionalnych nie można odmówić tej płycie osobowości. Aranżacje wyciągają z folkowych motywów to co najlepsze. Spotkanie tradycji z ciężarem metalu wypada tu wspaniale. Drobna, jednakże wyczuwalna nuta progresywy ma w tym oczywiście swoje zasługi. Bez niesamowitych umiejętności technicznych wykonawców oraz ciekawych pomysłów kompozycyjnych Týr byłby jedynie kolejnym przeciętnym zespołem niewyróżniającym się na dość zatłoczonej folk metalowej scenie. 
Ta płyta zapada w pamięć jak mało która. "Eric The Red" to niekwestionowany klasyk, którego nie może zabraknąć na półce żadnego fana gatunku. Nawet ci z was, którzy nie interesują się specjalnie konwencją powinni sięgnąć po ten album, ponieważ sprawdza się nie tylko jako folk metal, ale dzięki świetnym kompozycjom oraz melodyjności, jako metal w ogóle.

czwartek, 26 marca 2015

Płyta na dziś - Step In Fluid - One Step Beyond

Step In Fluid - One Step Beyond

Jak już wielokrotnie wspominałem, mam szczególną słabość do wszelkich prób łączenia metalu z jazzem. Z jakiegoś powodu ta kombinacja wydaje mi się jednym z najlepszych pomysłów muzycznych od czasu skonstruowania pierwszych instrumentów elektrycznych. Jednocześnie wykonywanie oraz komponowanie tego typu muzyki jest na tyle niepopularne, że jestem skazany na wieczny niedobór jazz metalu w moich głośnikach. Z pomocą przyszli mi muzycy Trepalium oraz Klone, dostarczając jeden z najlepszych, lecz niestety zarazem najkrótszych albumów w gatunku.
"One Step Beyond" to płyta, którą bardzo trudno sklasyfikować. Po pierwsze nie do końca czuję się komfortowo nazywając longplayem progresywną płytę, która trwa niecałe pół godziny. Po drugie same kompozycje nieraz sprawiają, iż nie jestem pewien, czy to co słyszę to po prostu ciężko brzmiący jazz, czy bardzo niecodzienny metal. Step In Fluid należy do obydwu tych światów równocześnie. Przesterowane, ciężkie gitary wykonują tu melodie niemalże wyciągnięte z płyt Weather Report, a brzmienie basu leży mniej-więcej pomiędzy agresywnymi popisami technical death metalowymi, a delikatnym, nastrojowym fusion. Perkusja potrafi zarówno nadać potężnej, rytmiki charakterystycznej dla ciężkich brzmień, przemycić kilka intensywnych przejść, jak i uspokoić lżejszymi, precyzyjnymi, jazzowymi nabiciami.Wydanie to jest w całości instrumentalne, więc przynależności do konkretnej sceny nie określa również typ wokalu. Pełno tu także drobnych smaczków w postaci różnorodnych klawiszy, a czasem saksofonu, bądź wszelkiej maści innych instrumentów, lub efektów. Tak intrygujące połączenie tych dwóch gatunków zaowocowało jednym z najlepszych albumów gatunku. Kompozycje są wręcz hipnotycznie wciągające, nie sposób oprzeć się ich porywającej atmosferze. 
Chociaż nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy "One Step Beyond" to bardzo metalowo wykonany jazz, czy bardzo jazzowo skomponowany metal, lecz jedno wiem na pewno - zakochałem się w tej płycie po uszy już przy pierwszym przesłuchaniu. By nie zachwycić się tym albumem trzeba być wybitnie niewrażliwym na muzykę.

środa, 25 marca 2015

Recenzja - Alkaloid - The Malkuth Grimoire

Alkaloid - The Malkuth Grimoire

Ten rok zdecydowanie potrzebował porządnego progresywnego, technicznego death metalu. Po dość wielu solidnych albumach black metalowych świat muzyki ekstremalnej w końcu doczekał się przeciwwagi w postaci zespołu złożonego z obecnych i byłych członków tak genialnych grup jak Obscura, Necrophagist, Aborted, Spawn Of Possesion oraz Dark Fortress. Rzadko zdarza się, by tak wielu znanych i utalentowanych wykonawców połączyło siły, by wspólne pracować nad nowym materiałem.
Alkaloid to jeden z tych zespołów, które są od początku skazane na sukces artystyczny, więc nikogo chyba nie zdziwię mówiąc, że "The Malkuth Grimoire" wgniata w fotel. Znajdziemy tu wszystko, czego można oczekiwać od solidnego technicznego death metali, a nawet więcej, ponieważ, jak się okazuje, ci panowie razem dają z siebie więcej niż każdy z nich z osobna. Popisy instrumentalne niejednokrotnie powodują opad szczęki. Złożone riffy gitarowe prezentują niesamowite umiejętności zarówno kompozytorskie, jak również wykonawcze artystów. Natomiast niektóre solówki sprawiają, że zupełnie nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, iż Christian Münzner, Danny Tunker i Florian Magnus Maier, by spożyć swój obiad, zamiast noża i widelca używają kontaktu oraz ładowarki. Imponują również partie perkusji. Chociaż przez większość czasu słyszymy intensywny grad podwójnej stopy i wymagających, szybkich nabić, to Hannes Großmann co chwilę przełamuje monotonię nie pozwalając słuchaczom choćby na chwilę nieuwagi oraz sprawia, że generalne przeświadczenie, jakoby wszyscy ludzie mieli dwie ręce nie wydaje się już tak oczywiste. Na bardziej nastrojowych kawałkach prezentuje on swoją wszechstronność udowadniając, że radzi sobie genialnie także z lżejszym materiałem. "The Malkuth Grimoire" to również jeden z albumów podczas słuchania których nie należy nabijać się z basistów, ponieważ Linus Klausenitzer daje popis najwyższych umiejętności. Tutaj gitara basowa to nie tylko prymitywny wypełniacz niskich pasm dźwięku, lecz pełnoprawny uczestnik zdarzeń. Nie można powiedzieć również złego słowa o wokalach. Growle Maiera są odpowiednio potężne, a jego zachrypnięty, czysty śpiew wcale nie wydaje się nie na miejscu, świetnie współgrając ze spokojniejszymi momentami albumu. Oczywiście piosenki nie ograniczają się jedynie do popisów instrumentalnych. Kompozytorzy połączyli umiejętnie partie nastrojowe z furią death metalu nie zrzynając jednocześnie z twórczości innych gigantów sceny. Alkaloid ma swój własny styl, który powoduje, iż ciężko pomylić ich z jakimkolwiek innym zespołem tworzącym w tej konwencji. Piosenki nie są pisane na jedno kopyto, a dzieje się w nich tyle, że "The Malkuth Grimoire" zaskakuje odbiorców na każdym kroku. Może nie wpadają w ucho tak jak chociażby niektóre utwory Gorod czy Allegaeon, ale stworzenie chwytliwych kawałków raczej nie było tutaj niczyim celem. 
Chociaż przez ostatnie trzy miesiące w świecie technical death metalu nie działo się wiele, to zdecydowanie wolę, kiedy raz na jakiś czas ukazuje się wybitny album, niż gdy jesteśmy bombardowani przez masę przeciętnych wydań. Jeśli Alkaloid nie skończy jako zespół jednej płyty, to na ring wkroczył właśnie nowy, groźny zawodnik.

9/10

wtorek, 24 marca 2015

Recenzja - The Gentle Storm - The Diary

The Gentle Storm - The Diary

Jako wielki fan zarówno Arjena Lucassena jak i Anneke Van Giersbergen byłem niesamowicie podekscytowany, kiedy usłyszałem o The Gentle Storm. Informacja, że ten projekt pokaże nam nigdy wcześniej nie widziane, folkowe oblicze tej dwójki muzyków dolała tylko oliwy do ognia. Moje oczekiwania były niesamowicie wysokie. Na papierze wszystko wyglądało jak recepta na album roku. Stawianie tak wyśrubowanych wymagań z reguły kończy się przykrym rozczarowaniem, na szczęście tym razem obyło się bez tego.
Zaskakująco, album dostarcza dokładnie to, czego wszyscy się spodziewali - połączenia wczesnego The Gathering z progresywnym rozmachem Ayreona oraz folkowymi melodiami. Ta kombinacja po prostu nie miała szansy nie wypalić. Charakterystyczne wokale Anneke świetnie spisują się jako motor napędowy dla złożonych kompozycji Arjena. Melodie wpadają w ucho, a partie symfoniczne oraz akcenty muzyki regionalnej z różnych zakątków świata nadają całości kolorytu. Mimo, że folk metal nie jest gatunkiem znanym ze szczególnego zróżnicowania wewnętrznego (zwłaszcza ostatnio), niesamowity talent muzyków zaangażowanych w projekt sprawił, iż The Gentle Storm ciężko pomylić z jakimkolwiek innym przedstawicielem tej sceny. Próżno szukać tutaj nudnawych kawałków, pozbawionych charakteru, które zanudziłyby słuchacza już po pierwszym przesłuchaniu. Chociaż nie jest to płyta tak oszałamiająco progresywna, jak chociażby "The Human Equation" czy ostatnie "The Theory Of Everything", to "The Diary" wciąż nie stawia wyłącznie na chwytliwe refreny oraz banalne motywy. Piosenki mają swoją głębię, aczkolwiek nie tak przepastną, jak wcześniejsze popisy Lucassena. 
Album został podzielony na dwie części: "Gentle", na której znajdziemy czysto folkowe, akustyczne aranżacje oraz "Storm" - w zamyśle cięższą, z gitarą elektryczną i mocniejszą perkusją. Rozumiem, że wielu może polubić bardziej lżejszą wersję, lecz moim zdaniem delikatniejsze oblicze płyty jest odrobinę przesłodzone, a brak ostrzejszych fragmentów momentami doskwiera. Dopiero po dorzuceniu odpowiedniej dawki metalu kompozycje prezentują swój pełny potencjał. Chociaż bez porównywania "Storm" do "Gentle" ciężko zauważyć tu specjalny ciężar, to jest go wystarczająco dużo, by piosenki sprawiały bardziej monumentalne wrażenie, a także, by zrównoważyć ich melodyjną naturę oraz delikatny śpiew Anneke. Moim jedynym zarzutem pod adresem albumu, jest fakt, że riffy gitarowe nie są specjalnie rozwinięte i raczej ograniczają się do roli akompaniamentu. Zdaję sobie sprawę, iż wynika to z samych założeń koncepcyjnych krążka, aczkolwiek wciąż odrobinę mi to doskwiera.
"The Diary" to świetny album, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Anneke Van Giersbergen oraz Arjen Lusassen stworzyli razem niesamowitą płytę, która nie może nie spodobać się fanom ich dotychczasowej twórczości. Zdecydowanie polecam wszystkim, którzy szukają lekkiej i przyjemnej, lecz złożonej oraz intrygującej muzyki z charakterem.

9/10 

poniedziałek, 23 marca 2015

Czego nie robić na koncercie

Podczas koncertów byłem świadkiem wielu dziwnych, niepokojących, a także porażająco głupich zachowań. Z niektórymi zjawiskami spotkałem się raz, czy dwa razy, inne są jak plaga, która dotknęła wszystkie występy na których miałem szczęście się pojawić. Jeśli wydaje wam się, że któryś z punktów na mojej liście jest zbyt oczywisty by o nim mówić, to znaczy, że macie odrobinę zbyt wiele wiary w ludzkość. Od razu zaznaczam, iż te reguły nie koniecznie muszą się tyczyć również wielkich festiwali - one rządzą się swoimi prawami.


  1. Nie przychodźcie bez obuwia ochronnego. - Tego punktu nie trzeba tłumaczyć żadnemu stałemu bywalcowi koncertów. Nowicjuszy uprzedzam, że komfort, który dają paznokcie nie odchodzące od palców jest zdecydowanie warty wszelkich pieniędzy, które włożycie w porządne buty. Zaryzykować można wyjątkowo na koncertach progresywnych, tam tłum jest dość spokojny.
  2. Nie taszczcie ze sobą torby ani plecaka. - Po pierwsze większość rzeczy, które ludzie starają się w ten sposób wnieść na teren klubów jest przy wejściu konfiskowane przez ochronę, więc musisz liczyć się z tym, że napoje trzeba kupić na miejscu. Po drugie jeśli już przynieśliście jakiś pakunek ze sobą zostawcie go w szatni i pod żadnym pozorem nie przynoście go pod scenę. Taki balast krępuje ruchy, przeszkadza pozostałym, a jeśli ktoś niechcący was zahaczy, to bardzo prawdopodobne, iż koncert skończy się bolesnymi urazami.
  3. Nie wciskajcie się do pierwszego rzędu, jeśli nie staliście w nim od początku. - Obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Kiedy koniecznie musicie stać blisko sceny, przyjdźcie wcześniej i ustawcie się w kolejce. Jeśli jedyny zespół, na który na prawdę czekacie to gwiazda wieczoru, ale o supportach nigdy nie słyszeliście, trudno, czołówka jest dla wytrwałych. Nic tak nie mówi "jestem dupkiem, jak przeciskanie się pod scenę tuż przed wyjściem ostatniego zespołu.
  4. Nie zajmujcie miejsca w pierwszym rzędzie, jeśli macie zamiar w nim stać w nim jak słup soli. - Czołówka to również nie miejsce dla tych, którzy nie mają zamiaru się ruszać. Pierwszy rząd ponosi bardzo dużą odpowiedzialność za to, jak zachowa się cała reszta, a publiczność, która nie robi nic to zła publiczność. Miejsca dla mniej aktywnych fanów są z tyłu. Niejednokrotnie dalej od sceny stoją siedzenia i stoliki, z tej pozycji również dobrze się ogląda.
  5. Nie nadużywajcie alkoholu przed i podczas koncertu. - Oczywiście nie twierdzę, że wymagana jest kompletna abstynencja, ale ludzie, którzy średnio są w stanie ustać o własnych siłach niewiele skorzystają z całego widowiska. Kolejną kwestią jest dość duża utrata wody podczas bardziej intensywnych imprez. W takich warunkach bardzo łatwo o potężny syndrom dnia następnego. Na koncercie należy pić z głową i znać swój limit, ciężko słucha się muzyki, kiedy jest się nieprzytomnym.
  6. Nie przychodźcie bez zatyczek do uszu. - O ile niekoniecznie muszą okazać się przydatne, to jeśli będą, a nie będziecie ich mieli, możecie bardzo tego pożałować. Sam znalazłem się podczas jednego koncertu tuż obok głośnika, przez co przez prawie tydzień niedosłyszałem na prawe ucho. 
  7. Nie każcie ludziom podawać was na scenę, jeśli wiecie, że jesteście na to za ciężcy. - Rozumiem, że wszyscy czasem lubią sobie popłynąć przez tłum, ale na niektórych grawitacja działa silniej, niż na innych. Należy zdać sobie sprawę, iż nie każdy członek publiczności jest w stanie udźwignąć dorosłego mężczyznę z obfitym mięśniem piwnym. Ta zabawa koncertowa jest zdecydowanie dla osób drobniejszych. Nie raz byłem świadkiem, jak tłum przegrywał nierówną walkę z potęgą przyciągania ziemskiego i w konsekwencji upuszczał kogoś w niekontrolowany sposób.
  8. Nie bójcie się circle pit'u, ściany śmierci itp. - Kontrolowana przemoc jest niegroźna. Nikt nie ma zamiaru nikogo skrzywdzić, w większości uczestnicy zdają sobie sprawę z możliwych niebezpieczeństw tego typu aktywności, więc starają się zminimalizować ryzyko urazów. Z mosh pit'u i ściany śmierci najczęściej wychodzi się jedynie z siniakami. Poważne urazy biorą się z głupich pomysłów, bezmyślności oraz niespodziewanych akcji ludzi wokół was.
  9. Nie rezygnujcie z koncertu tylko dlatego, że musielibyście iść sami. - Dość często zdarza się, że wasi znajomi nie mają pieniędzy na bilet, są zajęci czy nie lubią danego zespołu. Nie jest to powód, żeby przepuścić widowisko, na które bardzo chcecie pójść. Koncert nie wymaga grupy znajomych wokół ciebie. Paczka przyjaciół oczywiście pomaga w zabawie, ale lepiej pojawić się samemu, niż nie przyjść wcale.
  10. Nie filmujcie i nie nagrywajcie. - Ostatnia i zarazem najważniejsza rzecz. Jakość nagrań wykonanych za pomocą komórki czy aparatu nigdy nie jest zadowalająca. Gwarantuję wam, że nie obejrzycie ich więcej niż dwa razy, a nawet wtedy nie będzie to nic specjalnego w porównaniu z tym, co tracicie próbując ustabilizować obraz, zamiast podziwiać występ. Komórki i aparaty także zasłaniają widok wszystkim za wami, co może zupełnie popsuć widowisko.

sobota, 21 marca 2015

Recenzja - Heidevolk - Velua

Heidevolk - Velua

Folk metal już jakiś czas temu odrobinę zatrzymał się w rozwoju. Po kilku świetnych latach dla gatunku, podczas których dostaliśmy wiele niesamowitych albumów, pomysł stracił swoją świeżość. Obecnie, by zaimponować ludziom obeznanym z konwencją trzeba się odrobinę wysilić i wpaść na coś, czego wcześniej nie było. Heidevolk niestety postanowił sięgnąć po raz kolejny po starą, sprawdzoną formułę.
Wszystkie części układanki są tutaj na miejscu: melodyjne wokale, solidne riffy, okazjonalne użycie mniej charakterystycznych dla metalu instrumentów, lecz całości towarzyszy nieodparte wrażenie, że to już gdzieś było i to w o wiele lepszym wydaniu. Naprawdę ciężko znaleźć tu element, który nie byłby porządny, aczkolwiek na „Velua” brakuje haczyka, który wyróżniłby album na tle pozostałych wydań folk metalowych. Piosenki zupełnie nie zapadają w pamięć, choć ogólne wrażenie po przesłuchaniu albumu wcale nie jest złe. Heidevolk przypomina mi przedstawicieli niektórych subkultur, którzy by podkreślić swój indywidualizm ubierają się dokładnie tak samo, czym osiągają efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. Z początku interesujące wokale po chwili stają się nużące, kiedy wychodzi na jaw, że nie ma w nich zbyt wiele dynamiki. Zagrywki gitarowe stoją na zadowalającym poziomie, lecz nie są w stanie rzucić wyzwania czołówce gatunku, a w sekcji rytmicznej dzieje się tyle, by nie umrzeć z nudów i nic więcej. Połączenie braku ciekawych pomysłów z jedynie wyżej-średnim wykonaniem zaowocowało płytą ze wszech miar przeciętną.
Fani folk metalu, którym gatunkowy standard jeszcze się nie przejadł nie powinni narzekać, „Velua” to solidny album, którego największą wadą jest właśnie brak oryginalności. Może stałem się zbyt wybredny z powodu ostatniego albumu Solefald, ale moim zdaniem, żeby wypuścić dobry album potrzeba czegoś więcej, niż poprawna realizacja czegoś, co zdążyliśmy usłyszeć już dziesiątki razy.

6/10 


czwartek, 19 marca 2015

Recenzja - Dunderbeist - Hyklere

Dunderbeist - Hyklere

Czasami zdarza mi się przeoczyć album, który zasługuje na uwagę jak mało który. Szczęśliwie tym razem spóźniłem się tylko odrobinę ponad dwa tygodnie, więc na recenzję ciągle nie jest zbyt późno. Określenie "świeży hard rock" brzmi w dzisiejszych czasach odrobinę jak oksymoron, lecz wierzcie mi lub nie, ale właśnie taką muzykę gra Dunderbeist. Kolejny norweski zespół powalił mnie w tym roku na kolana.
Nie ma tutaj mowy o żadnych tendencjach revival'owych, ci panowie mają swój własny styl i nie mają najmniejszego zamiaru nikogo naśladować, oni wytyczają własną ścieżkę. W kreowaniu niecodziennego brzmienia albumu niemałą rolę pełną teksty napisane w całości po norwesku. Użycie języka niespotykanego w tym gatunku czyni oczywiście treść zupełnie niezrozumiałą dla większej części odbiorców, lecz jednocześnie nadaje ich kawałkom przyjemną nutkę egzotyki. Ponadto sam śpiew wokalisty jest na tyle ekspresyjny i dynamiczny, że nie sposób nie dać się porwać piosenkom. Torgrim Torve radzi sobie świetnie zarówno z delikatnymi melodiami, jak i energicznymi partiami zahaczającymi o krzyk.
Oczywiście nie samymi wokalami człowiek żyje, a Dunderbeist doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Riffy, chociaż zdecydowanie rockowe mają w sobie pewną domieszkę brzmienia z pogranicza sludge'u, stoner'u i post-metalu, która nadaje "Hyklere" jeszcze więcej charakteru. Zagrywki wpadają w ucho, a kompozycje nie zanudzają na śmierć powtarzając w kółko te same motywy, lecz rozwijają się prezentując kolejne ciekawe koncepcje. Sekcja rytmiczna też nie została zaniedbana. Perkusja nie ogranicza się do prostych nabić, do których koncertowy tłum może raźno podskakiwać, a gitara basowa to nie tylko banalny akompaniament i od czasu do czasu warto się w nią wsłuchać, bo można wyłapać kilka całkiem interesujących melodii. Choć nie nazwałbym tej grupy mianem progresywnej, to ich piosenki są na tyle zróżnicowane, a muzycy tak utalentowani, że słuchając albumu zupełnie nie grozi nam nuda. 
Dunderbeist to zespół rockowy, na jaki zasługuje publiczność w dzisiejszych czasach. Pozwólmy w końcu odejść przeszłości i doceńmy genialne zespoły, których obecnie wcale nie brakuje. "Hyklere" to najlepszy dowód na to, że w tym gatunku można jeszcze wiele powiedzieć. 

9/10

środa, 18 marca 2015

Recenzja - Oceano - Ascendants

Oceano - Ascendants

Tradycyjny deathcore to już pieśń przeszłości i niektóre zespoły zdążyły to już zauważyć. Chociaż nie wszyscy jeszcze opuścili ten tonący statek, to trend ostatnio zauważalnie oddala się od swoich korzeni, a jego stara gwardia się wykrusza. Job For A Cowboy gra teraz techniczny death metal, Carnifex i Whitechapel powoli odchodzą od konwencji, a Bring Me The Horizon czy We Butter The Bread With Butter nie mają już z gatunkiem nic wspólnego. Niestety Oceano nie ma zamiaru podjąć nawet najmniejszej próby uratowania się.
"Ascendants" nie oferuje niczego, czego nie słyszeliśmy już wcześniej. Monotonia tak bardzo daje się tu we znaki, że podczas pierwszego przesłuchania zorientowałem się mniej-więcej w połowie albumu, iż skończyła się pierwsza piosenka. Oceano traktuje breakdowny niczym Michel Bay eksplozje, przez co powolne riffy, w których o użyciu progów wyższych niż czwarty nie może być mowy, stanowią przytłaczającą większość treści kompozycji. "Ascendants" to świetne podsumowanie tego, czym był tradycyjny deathcore. Prezentuje jego najbardziej charakterystyczne elementy bez nawet najmniejszych innowacji, czy domieszek innych gatunków. Niestety w związku z tym trzeba było spędzić ostatnie kilka lat na bezludnej wyspie, by być pod wrażeniem albumu. Chociaż gitara prowadząca pojawia się od czasu do czasu, to w świecie, który widział już After The Burial i All Shall Perish breakdowny, pig squeale i okazjonalne użycie progów nie wystarczają, żeby zaistnieć. Nie jestem w stanie znaleźć ani jednego powodu, dla którego warto byłoby sięgnąć po "Ascendants". Oceano zmierza w to samo miejsce, gdzie aktualnie znajduje się Limp Bizkit i nie mam tu na myśli nic pozytywnego.
Takie albumy to źródło złych stereotypów, w które obrastają gatunki. Niestety niektórzy przez tego typu wydania są gotowi wrzucić cały deathcore do jednego wora, przez co nie usłyszą nigdy dobrych rzeczy, które gatunek ma do zaoferowania. Wypuszczanie muzyki tak miernej jakości to powód do wstydu oraz ostracyzmu społecznego, a nie kolejnej trasy koncertowej.

2/10

wtorek, 17 marca 2015

Płyta na dziś - In Search Of Sun - The World Is Yours

In Search Of Sun - The World Is Yours

Bardzo boli mnie, kiedy świetnie zespoły, mające zadatki na nowe mainstream'owe gwiazdy nie zostają nimi tylko dlatego, że ich muzyka nie jest odpowiednio mdła i pozbawiona charakteru. Cały wysyp takich grup możemy znaleźć na pograniczu metalu, progresywy oraz alternative rocka. Look Right Penny, Fair To Midland, Twelve Foot Ninja - te nazwy powinny być znane wszystkim fanom gitarowego grania, lecz z jakichś powodów w rozgłośniach rockowych wciąż słychać Nickelback'a.
Najnowszym znanym mi zespołem zbyt interesującym, by osiągnąć sukces komercyjny jest In Search Of Sun. Wizja ciężkiego, choć chwytliwego rocka mógłby wydawać się receptą na murowany sukces, jednak jeśli do mieszanki dorzucimy utalentowanych muzyków, a także kompozycje z charakterem, przebicie się do szerszej publiczności staje się niemożliwe. "The World Is Yours" jest przepełniony kawałkami, które śmiało byłyby w stanie z niezłym skutkiem walczyć o najwyższe pozycje na listach przebojów. Znajdziemy tu zarówno żwawy materiał koncertowy, jak i ballady, które wpadłyby w ucho nawet fanom post-grunge'u. Energia i ciekawe pomysły wręcz wylewają się z albumu, a świetne umiejętności muzyków, porządny wokal oraz ciekawe riffy sprawiają, że po każdym odsłuchaniu mam ochotę odtworzyć go jeszcze raz. Tak dobre, a za razem przystępne wydania nie trafiają się często.
Niestety, jak dobrze wszystkim wiadomo świat nie jest sprawiedliwy i należy się do tego przyzwyczaić. Mimo to wciąż nie mogę przeboleć tego, że tak świetna muzyka nie ma szans w starciu z przeciętnością oraz beztalenciem. Mam nadzieję, że In Search Of Sun nie podzieli przykrego losu wspaniałego Look Right Penny i pomimo braku zainteresowania wypuści jeszcze wiele genialnych albumów. 

piątek, 13 marca 2015

Wikingowie - Falkenbach - Asa

Falkenbach - Asa

Viking metal ma wiele twarzy. Chociaż zdecydowanie najbardziej znaną obecnie odmianą jest połączenie melodyjnego folku z melodeathem prezentowane między innymi przez Ensiferum, to jego inne formy również zasługują na uwagę. Nastrojowe oblicze muzyki o brodatych piratach północy jest równie ciekawe.
Falkenbach na swoich płytach inspiruje się viking metalowymi tradycjami legendarnego, black metalowego Bathory tworząc bardziej atmosferyczną wersję tego, do czego przyzwyczaili nas klasycy gatunku. Zespół używa głównie brzmień akustycznych oraz czystego śpiewu, by budować melodyjną warstwę swoich piosenek, lecz nawet w cięższych fragmentach nie zaniedbują jej poprzez wprowadzanie wpadających w ucho riffów. Tego podejścia mogliby nauczyć kilku innych przedstawicieli sceny black metalowej, którzy nadali zagrywkom tremolo złą sławę zastępując nimi ciekawe pomysły kompozycyjne. "Asa" zawiera wszystkie elementy, których może oczekiwać wielbiciel viking metalu. Black metalowa agresja, tradycyjne, regionalne melodie, porządni instrumentaliści, teksty w języku, w którym przeciętny słuchacz nie rozpozna więcej niż dwóch słów oraz atmosferyczne partie klawiszowe - wszystko czego potrzeba jest na miejscu.
Dzięki swojemu urzekającemu nastrojowi "Asa" stał się jednym z moich ulubionych albumów o wikingach. Spokojne, melancholijne "Eweroun" zawsze sprawia, że nabieram nagłej ochoty na podziwianie przyrody podczas długiego spaceru po lesie, a bardziej tradycyjnie black metalowe kawałki jak "Stikke Wound" pozwalają poczuć mróz północnej zimy.
Żaden fan wikingów nie przejdzie obok tej płyty obojętnie. "Asa" brzmi dokładnie tak, jak wygląda jej okładka: chłodno, imponująco, monumentalnie, a przede wszystkim pięknie. Czegoś takiego nie można przegapić.


PS. W tym tygodniu przerwa weekendowa potrwa prawdopodobnie trzy dni, ponieważ w poniedziałek będę w podróży i nie dam rady nic napisać. Nowy post dopiero we wtorek. 

czwartek, 12 marca 2015

Recenzja - Cancer Bats - Searching For Zero

Cancer Bats - Searching For Zero

Ostatnie lata były całkiem niezłym okresem dla wielbicieli inspirowanego metalem hardcore'u. Takie zespoły jak Every Time I Die, Kvelertak, Feed The Rhino oraz właśnie Cancer Bats od dłuższego czasu dostarczały nam punkowej furii w świetnym wydaniu. Powolny upadek post-hardcore'u daje kolejny powód do świętowania, ponieważ niektóre grupy przeczuwając rychły zmierzch gatunku starają się powoli wprowadzać ciekawsze elementy do swoich utworów. Nawet zeszłoroczny album Vanna'y miał swoje momenty. Te okoliczności sprawiają, że zupełnie nie mogę zrozumieć dlaczego "Searching For Zero" odstaje od wysokiego poziomu, do którego przyzwyczaiło nas Cancer Bats.
Najnowszy album zespołu teoretycznie zawiera wszystko, czego można oczekiwać od solidnego, nowoczesnego hardcore'u. Gniewne wokale, energiczne piosenki, proste zagrywki, wszystko jest na swoim miejscu, lecz niestety nie działa tak dobrze jak wcześniej. Powodem jest brak największej zalety ich poprzednich wydań - interesujących riffów. W przeciwieństwie do genialnego "Dead Set On Living", który wrył mi się w pamięć jak mało który punkowy album, z "Searching For Zero" nie jestem w stanie przypomnieć sobie zbyt wiele. O ile mała ilość zapadających w pamięć zagrywek jest usprawiedliwione w pewnych gatunkach, to hardcore nie może się bez nich obejść. Swoje trzy grosze dorzuca również produkcja. Nagranie sprawia wrażenie raczej płaskiego, przez co nie jesteśmy w stanie doświadczyć pełnej mocy, którą grupa dysponuje. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie znajdziemy tu nic godnego uwagi. Zwłaszcza pierwsze piosenki mają w sobie potencjał (który swoją drogą mógł być lepiej wykorzystany), natomiast późniejsze "All Hail" to całkiem przyjemne uderzenie metalowego ciężaru. Chociaż Cancer Bats nie popełnili żadnego poważniejszego grzechu przy pisaniu materiału na nową płytę, to niestety zabrakło im inspiracji, by wypuścić kolejną perełkę na poziomie ich wcześniejszego materiału.
W ostatecznym rozliczeniu "Searching For Zero" nie jest złym albumem, aczkolwiek zdecydowanie nie spełnił moich oczekiwań. Świetnie sprawdza się jako muzyka tła, kiedy jesteśmy zajęci robieniem czegoś innego, a akurat mamy ochotę na odrobinę punku. Nie znajdziemy na nim jednak hitów jak "Bricks And Mortar" czy "Hail Destroyer". Miejmy nadzieję, że ten niespodziewany spadek formy to tylko drobne potknięcie.

7/10

środa, 11 marca 2015

Recenzja - Moonspell - Extinct

Moonspell - Extinct

Po świetnym, dwupłytowym "Alpha Noir/Omega White" Moonspell wraca z kolejnym albumem. Chociaż ich poprzednie wydanie podziałało mi odrobinę na nerwy potraktowaniem znacznie lepszej części jako dodatkowego dysku, to sam podział unaocznił pewną prawidłowość - zespół znacznie lepiej radzi sobie z komponowaniem melodyjnej muzyki. Najwidoczniej sami muzycy też to poczuli, bo "Extinct" idzie zdecydowanie bardziej w kierunku Sentenced niż Cradle Of Filth.
Oczywiście miejscami Moonspell wciąż stara się przemycić odrobinę cięższe fragmenty, lecz nie stanowią one dominanty kompozycyjnej. Twórcy skupili się raczej na wpadających w ucho melodiach, przejmujących solówkach oraz partiach orkiestrowych. Pisząc utwory na tę płytę muzycy widocznie inspirowali się wieloma gatunkami, co przełożyło się na ich zróżnicowanie. Fragmenty nawiązujące do muzyki bliskiego wschodu, nadają kawałkom interesujące brzmienie, które wyróżnia "Extinct" na scenie gothic metalowej. Natomiast partie symfoniczne z pewnością spodobają się wielbicielom Septic Flesh. Także fani The Sisters Of Mercy znajdą tu coś dla siebie. Momentami Moonspell bardzo wyraźnie nawiązuje do gotyckiego rocka lat osiemdziesiątych, co może niektórym odpowiadać, lecz ja nigdy nie byłem wielbicielem tego gatunku. Atmosferyczne fragmenty, dzięki świetnym melodyjnym zagrywkom gitarzysty, nastrojowym klawiszom oraz ciekawym pomysłom znakomicie spełniają swoją rolę. 
Niestety w procesie spajania całości razem zdarzyło się kilka niedoróbek. Sporadyczne zmiany nastroju, które z reguły są wielką zaletą każdej kompozycji, tutaj zostały niekiedy wplecione w utwory dość niezgrabnie. Nagłe wyciszenie zamiast oczekiwanej kulminacji pozostawia uczucie niedosytu. Również głos Fernando Ribeiro nie musi odpowiadać wszystkim. O ile nie mam zastrzeżeń do jego śpiewu na bardziej energicznych piosenkach, to na wolniejszych nie prezentuje się tak dobrze, a jego growle, choć nie najgorsze, nie powalają.
Moonspell po raz kolejny dostarczył nam bardzo porządną płytę, która przypadnie do gustu fanom gatunku. Chociaż "Extinct" nie jest pozbawiony wad, to z pewnością warto poświęcić mu odrobinę swojego czasu. 

8/10

wtorek, 10 marca 2015

Mistrzowie krótkiego formatu - The Human Abstract - Moonlight Sonata

The Human Abstract - Moonlight Sonata

Stali czytelnicy mojego bloga pamiętają pewnie bardzo pochlebne uwagi pod adresem The Human Abstract, jak również moje głębokie przekonanie, że Beethoven w dzisiejszych czasach grałby metal. Szczęśliwie, obydwie te tezy są tak łatwe do obrony, że potrzebuję jedynie około piętnaście minut, by skontrować wszelkie argumenty sceptyków.
Klasyka zawsze była inspiracją dla muzyków metalowych. Już Accept przemycił w "Metal Heart" fragment "Für Elise", następnie Malmsteen podniósł metal neoklasyczny do rangi prawdziwego gatunku, a reszta potoczyła się już samą siłą rozpędu. Obecnie jesteśmy w stanie znaleźć symfoniczną odmianę praktycznie każdej, ważniejszej odmiany ciężkiej muzyki. Jednym z ostatnich przejawów łączenia klasycznych brzmień z agresją przesterowanych, nisko strojonych gitar oraz potęgą podwójnej stopy jest niezwykle udana  "Sonata Księżycowa" w wykonaniu The Human Abstract.
Chociaż jej ślady można było wyczuć już na ich debiutanckim "Nocturne", a "Digital Veil" niezaprzeczalnie nosiło znamię neoklasyki, to dopiero "Moonlight Sonata" najlepiej unaocznia jak wiele wspólnego ma Beethoven z metalem. Przeniesienie tego stricte klawiszowego utworu na gitarę nie było proste, lecz rezultaty są spektakularne, zwłaszcza w ostatniej części. Pomimo, że słyszałem już kilka podobnych interpretacji niektórych fragmentów tej sonaty, to potrzeba było muzyków formatu The Human Abstract, aby w pełni oddać jej geniusz. Jednocześnie, pracując nad aranżacją, zespół połączył kompozycję z brzmieniem metalu tak umiejętnie, że da się zapomnieć, iż "Sonata księżycowa" w zamyśle miała niewiele wspólnego z metalcorem. Pierwsza, najbardziej rozpoznawalna, nastrojowa część przywodzi na myśl niektóre wybitne kawałki doom metalowe, które budują napięcie przed nagłym uderzeniem eksplozji dźwięku, która w przeciwieństwie do oryginału, jest tu jak najbardziej obecna. O dziwo brzmienie gitary elektrycznej działa tak samo dobrze jak fortepian zupełnie nie odbierając jej chłodnego, nostalgicznego nastroju. Beztroska druga część także nie traci niczego na przeniesieniu do innego świata, zyskując równie promienne, lecz, dzięki genialnej perkusji, bardziej żywe oblicze. Jednak zdecydowanie największy opad szczęki powoduje część trzecia. "Presto Agitato" to ostateczny dowód na metalowe serce Beethovena, oraz że popisy wirtuozerskie zapuściły swoje pierwsze korzenie na długo przed pojawieniem się wzmacniaczy lampowych. Gdybym nie wiedział wcześniej, że ten fragment nie powstawał z myślą o gitarze elektrycznej, nie uwierzyłbym. Jej zawrotne tempo i rozległe pasaże tworzą z niej idealny materiał na współczesny hit metalowy.
Niektórzy dopatrują się korzeni ciężkiego grania już w piosenkach The Beatles, moim zdaniem pierwszy metal urodził się w roku 1770, a na imię miał Ludwig. The Human Abstract odwalił kawał dobrej roboty odświeżając jedną z najlepszych kompozycji w dziejach ludzkości i chylę czoła przed ich umiejętnościami oraz talentem. Byle kto nie byłby w stanie sprostać tak niesamowitej kompozycji.

poniedziałek, 9 marca 2015

Spokojnie, to tylko rozrywka

Jednym ze zjawisk, których nigdy nie mogłem pojąć jest brak dystansu do siebie, tego co się robi, lub swojego hobby. Niektórzy ludzie niekiedy poświęcają się czemuś tak bardzo, że w ich głowach banały urastają do rangi najważniejszych rzeczy w życiu. Tak monumentalny status osiąga często muzyka. Kto nie widział nigdy dyskusji na YouTube'ie, w których fani różnych gatunków walczą ze sobą tak, jakby stawką było życie całej ich rodziny? Nie raz czytałem już posty, głoszące śmierć metalu z winy jakiegoś konkretnego zespołu, bądź całego gatunku. Mniejsza o to, iż wszystkie miały sprawdzalność mniej-więcej na poziomie przepowiedni końca świata, ale świetnie pokazują jak wielu zapomina że to wszystko to tylko rozrywka.

Chwilowo sekcja komentarzy jest raczej pozytywnie nastawiona do tej piosenki (choć wytrwali na pewno jeszcze znajdą całkiem sporo nienawiści), lecz pamiętam, kiedy w pierwszych dniach, czytając dyskusje pod filmikiem można było odnieść wrażenie, że metalcore'owy cover piosenki Disney'a faktycznie spowoduje poważny, globalny kataklizm. 

W latach osiemdziesiątych zespoły glamowe były na celowniku, w następnym dziesięcioleciu pałeczkę przejęło Limp Bizkit oraz inne prawie-utalentowane grupy nu-metalowe. Na początku poprzedniej dekady, armagedon miały przynieść różnego rodzaju -core'y, a jeśli się nie mylę, tym razem to Babymetal ma doprowadzić do zagłady. O ile jestem w stanie zrozumieć niepokój za pierwszym czy drugim razem, to wszczynanie paniki zawsze, kiedy na horyzoncie pojawia się kolejny gatunek odbiegający od przyjętego kanonu podchodzi pod paranoję. Takie niezdrowe poruszenie zupełnie niczemu nie służy, nic nie zmienia oraz naraża na śmieszność histeryków powodujących zamieszanie. Z jednej strony pociesza mnie fakt, że nasze społeczeństwo osiągnęło poziom rozwoju, na którym dla przeciętnego człowieka kierunek rozwoju muzyki może być najważniejszym życiowym problemem, lecz z drugiej szkoda tracić nerwy z tak nieistotnych powodów.

Szczęśliwie niektórzy wiedzą ile powagi należy się tak poważnym zagadnieniom jak "prawdziwość" metalu.

Niestety czasem nawet sami muzycy zapominają, że ich głównym zadaniem jest dostarczanie słuchaczom rozrywki. Kreując atmosferę powagi wokół czasem niedorzecznych pomysłów zupełnie zatracają dystans do siebie. Najlepszym przykładem jest wczesna, norweska scena black metalowa. Corpse-paint, sztuczna krew, przesadzona symbolika, nierozsądnie długie gwoździe w pieszczochach oraz sesje z toporami w ręku z jakichś powodów są traktowane przez pewnych ludzi poważnie, choć osobiście nie specjalnie rozumiem różnicę między tym, a równie przesadzonym wizerunkiem Manowar'a. Gatunek dał nam kilka całkiem porządnych albumów, ale black metalowy wizerunek dalej ląduje dla mnie na tej samej półce co wygląd Mötley Crüe czy fryzura Wayne'a Static'a. Oskarżanie innych o "nieprawdziwość" wyglądając jednocześnie jak panda bojowa jest odrobinę niepoważne.

Rozumiem, że można chcieć przekazać coś w swojej muzyce, ale warto również wiedzieć, kiedy się przesadza. Nigdy nie umiem powstrzymać śmiechu, gdy pada pamiętne "Satan".

Ze zbyt emocjonalnego stosunku fanów do metalu w wyśmiewa się także serial animowany Metalocalypse. Przedstawiając zespół jako jedną z największych gospodarek świata twórcy świetnie zobrazowali przewrażliwienie niektórych na punkcie ich ulubionego artysty. Kiedy przesunięcie premiery kolejnej płyty spowodowało w kreskówce falę zamieszek i samobójstw, reakcje internautów na niektóre wieści ze świata ciężkich brzmień stanęły mi przed oczami. 

Tym, którzy jeszcze nie znają Metalocalypse radze natychmiast nadrobić zaległości. Satyra zawsze najlepiej pozwala nabrać dystansu do sprawy.

Następnym razem, kiedy wpadnie wam do głowy pomysł, by wściec się z powodu miernej jakości nowego albumu waszych starych idoli, przepowiedzieć po raz setny zagładę metalu, lub oskarżyć zespół o fałsz w tym co robią, zastanówcie się czy nie macie przypadkiem ważniejszych problemów. Muzyka powinna być przyjemnością, a nie powodem do rozstroju nerwowego.

piątek, 6 marca 2015

Recenzja - Enslaved - In Times

Enslaved - In Times

Enslaved nie zawdzięcza swojej pozycji na scenie black metalowej przypadkowi. Jako jedni z nielicznych zrozumieli, że to co działało świetnie w 1994 roku, już za jakiś czas może stać się jedynie cieniem przeszłości. W czasie gdy ich koledzy spoczęli na laurach, wypuszczając te same albumy jedynie zmieniając okładki (czasem dosłownie), oni parli na przód, stale wzbogacając swoją muzykę o nowe, ciekawe elementy. Dzięki temu, pomimo prawie dwudziestu pięciu lat obecności na scenie, ciągle jest na co czekać, gdy zapowiadają nowy album.
"In Times" jest muzyczną kontynuacją poprzednich kilku płyt, więc fani "RIITIIR" i "Axoima Ethica Odini" z pewnością będą usatysfakcjonowani. Ostre fragmenty black metalowe świetnie przeplatają się z bardziej melodyjną progresywą. Choć Enslaved stoi mniej-więcej w połowie drogi pomiędzy dwoma światami, to tym razem kompozycje stawiają bardziej na drugi z wymienionych aspektów, co poskutkowało najprzystępniejszym wydaniem w historii zespołu.
Nie znaczy to jednak, że Enslaved porzucili swoje korzenie. W każdej piosence znajdziemy całkiem pokaźną dawkę agresywnych zagrywek oraz skrzekliwych growli, które śmiało mogą konkurować z Immortal czy Mayhem. Jednocześnie podczas każdego cięższego fragmentu możemy śmiało założyć, że bardziej nastrojowa lub melodyjna część czai się tuż za rogiem. Zróżnicowanie najlepiej widać porównując fragmenty pierwszej i ostatniej piosenki na płycie. Początek "Thurisaz Dreaming" to ukłon w stronę bardziej ortodoksyjnych wielbicieli gatunku, natomiast solówka na "Daylight" ma o wiele więcej wspólnego z "Deep Peace" Devina Townsenda, niż z chaotycznymi popisami Slayera. 
Największą zaletą "In Times" są złożone kompozycje, w których nie sposób wyłapać wszystkich szczegółów od razu. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że po pierwszym przesłuchaniu widzimy jedynie niewielką część całego obrazu. By w pełni docenić ten album należy odtworzyć go wielokrotnie, za każdym razem poświęcając uwagę innym partiom. Nawet gitara basowa nie została potraktowana po macoszemu. Gwarantuję, że nawet za dwudziestym podejściem zauważycie coś, czego wcześniej nie wyłapaliście.
Nie ma wymówek dostatecznie dobrych, by przejść obojętnie obok najnowszego albumu Enslaved. "In Times" dowodzi, że ciężką muzykę również trzeba grać z głową, a innowacje zawsze triumfują nad powielaniem utartych schematów.

9/10

czwartek, 5 marca 2015

Recenzja - Melechesh - Enki

Melechesh - Enki

Jeśli jesteście w stanie przeczytać ten tekst, to istnieją dwie możliwości:
  1. Okładka jeszcze się nie załadowała.
  2. Zaliczacie się do wąskiego grona ludzi, którzy nie krwawią z oczu zaraz po jej zobaczeniu.
W obydwu wypadkach macie mocne podstawy, by uważać się za szczęśliwców. Rany na moim zmyśle estetyki nie zabliźnią się nigdy.
Na całe szczęście "Enki" brzmi lepiej niż wygląda i pisząc "lepiej" mam na myśli przeskok jakości porównywalny jedynie z wyjazdem z Sosnowca. Jak już mogliście zauważyć Melechesh odwołuje się w swojej muzyce do motywów bliskowschodnich. Choć łączenie folku z black metalem ma już blisko dwudziestoletnią tradycję, to w tym wypadku studnia z pomysłami ciągle nie wyschła. Nietypowe inspiracje bardzo pozytywnie wyróżniają ich na scenie zdominowanej głównie przez Skandynawów.
Nie można jednak oskarżyć muzyków o poleganie wyłącznie na prostym haczyku. W przeciwieństwie do niektórych, Melechesh doskonale wie jak skomponować solidne black metalowe riffy, które nie dość, że nie są oparte wyłącznie na szybkim tremolo, to na dodatek rozwijają się w miarę trwania piosenki. Na pochwałę zasługuje również perkusista, który dzielnie opiera się pokusie sprowadzenia swojej partii do monotonnych blastów. Dzięki temu piosenki łatwo zapadają w pamięć, oraz powodują mimowolną potrzebę kiwania głową do rytmu.
Niestety "Enki" nie jest całkowicie wolny od wad. Pierwsza poważna przywara to niewielkie zróżnicowanie między piosenkami. Chociaż nie przeszkadza to tak, jak w przypadku mniej oryginalnych zespołów, to odrobina różnorodności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Łatwo się również przyczepić do niewielkich zmian względem poprzednich wydań grupy. Jenak dzięki temu, że Melechesh nie może narzekać na tłok w swojej niszy, łatwo przymknąć oko na te drobne niedociągnięcia.
Pomimo okładki, która zniesmaczyłaby nawet członków Mayhem, warto sięgnąć po "Enki". Szczęśliwie żyjemy w epoce muzyki odtwarzanej z plików, więc unikanie widoku wysoce nagannej szaty graficznej albumu nie powinno sprawić większego problemu.

8,5/10

środa, 4 marca 2015

Perły z bandcamp'a - Brutai - Brutai

Brutai - Brutai

Z jakichś powodów świetny djent bardzo często powstaje na samym dnie metalowego podziemia, czasem zbyt głęboko, by przebić się wyżej samą jakością. Obecnie scena ta jest tak przesycona, że w sumie nie ma się czemu dziwić, że ludzie nie mają specjalnie motywacji by szukać głębiej. Jednak nie wiedzą co tracą ci, którzy nie dadzą szansy tej epce.
Brutai stoi na rozdrożu pomiędzy trzema rodzajami djentu: agresywnym, nastrojowym oraz melodyjnym (skłaniając się raczej w stronę ostatniego). Choć mogłoby się tak wydawać, nie świadczy to o braku osobowości czy niezdecydowaniu muzyków, lecz o ich umiejętności zachowania balansu. Najmniej z trzech znajdziemy tu podejścia atmosferycznego. Ambientowe wstawki pojawiają się jedynie momentami, nie powodując niepotrzebnych przestojów, a pogłosowym partiom gitary zazwyczaj towarzyszy agresywny riff oraz growle. Natomiast kiedy zespół postanawia przygnieść słuchacza ciężarem, nie okazuje litości. Oczywiście nie mogło zabraknąć pokaźnej dawki chwytliwych zagrywek oraz melodyjnych refrenów, które niejednokrotnie mogą z niezłym skutkiem rywalizować z bardziej znanymi grupami, należącymi do wielkich wytwórni. Jak na djent przystało, umiejętności wykonawców nie ograniczają się do podłączenia wzmacniacza do prądu, co skutkuje przykuwającymi uwagę, technicznymi riffami. Jest tu wszystko, czego można wymagać od gatunku.
Miejmy nadzieję, że debiutanckie LP, nad którym pracuje zespół ściągnie na siebie odrobinę więcej uwagi. Jeśli Brutai zdoła kiedyś przedrzeć się do świadomości większej liczby osób, bez problemu poradzi sobie w starciu z konkurencją. Jeśli jeszcze nie jesteś przekonany, czy warto sięgnąć po ich twórczość, to epka jest dostępna do pobrania za darmo tutaj, więc ryzykujesz jedynie około dwadzieścia minut swojego czasu.

wtorek, 3 marca 2015

Recenzja - Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.

Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.

Choć powrót Porcupine Tree obecnie zapowiada się mniej więcej w okolicach premiery Half-Life 3, Steven Wilson co jakiś czas stara się umilić nam wyczekiwanie, wydając kolejne świetne albumy. Co prawda jego solowy materiał również stoi na bardzo wysokim poziomie, to nigdy nie porwał mnie tak, jak "Deadwing" czy "In Absentia".
W tej kwestii "Hand. Cannot. Erase." niewiele zmienia, nie mniej jednak, jak zawsze, w pełni zasłużył na moje uznanie. Talent kompozytorski byłego frontmana Porcupine Tree oraz umiejętności wykonawcze pozostałych muzyków są niepodważalne. Każda linia melodyczna jest po mistrzowsku dopracowana, a kolejne solówki zwalają z nóg. Na tym polu albumowi nie da się nic zarzucić. Płyta, nawet jak na standardy Wilsona, brzmi bardzo spokojnie i nastrojowo, momentami aż prosząc się o odrobinę cięższe rozwinięcia, których nie brakowało na "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)". Dla niektórych może być to duży problem, dla innych niekoniecznie. "Hand. Cannot. Erase." jest prawdopodobnie najbardziej skupionym na narracji i tworzeniu melancholijnej atmosfery z nowszych dokonań artysty. Chociaż nie można nazwać go monotonnym, to chętnie usłyszałbym więcej kawałków w stylu niepokojącego "Home Invasion" lub trip-hop'owego "Ancestral". Jednak najlepiej pełny potencjał Wilsona prezentują ponad dziewięciominutowe kolosy, które skacząc między nastrojami, przełamują dominujący na płycie spokój. Niejednokrotnie zabierają słuchaczy na nostalgiczną wycieczkę do krainy wczesnej progresywy, intrygują elektronicznymi wstawkami oraz oczarowują delikatnym brzmieniem fortepianu. 
Fani Stevena Wilsona niewątpliwie nie będą zawiedzeni, a ja jak zwykle jestem pod wrażeniem. I nawet jeśli sam nie będę zbyt często wracał do tego wydania, to zdecydowanie polecam je każdemu. 

8,5/10

poniedziałek, 2 marca 2015

Metal Storm Awards 2014

Wczoraj ukazały się wyniki głosowania Metal Storm Awards 2014. Jak zwykle, mamy kilka miażdżących zwycięstw, paru wielkich przegranych, trochę albumów nominowanych w nieswoich kategoriach oraz całą masę ciekawej muzyki do odkrycia. Ponieważ nie dałem rady przesłuchać wszystkich nominacji, nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat każdego gatunku, za co bardzo przepraszam.

Alternative Metal

Soen - Tellurian

Chociaż, jak już wcześniej wspomniałem, nie wiem na jakiej zasadzie organizatorzy kwalifikują albumy jako alternatywne, to w tej kategorii całkowicie zgadzam się z wynikiem. Połączenie brzmienia Opeth i Tool z solidną dawką progresywy wszelkiej maści to recepta na murowany sukces. Jeśli przegapiłeś tę płytę w zeszłym roku, najwyższy czas nadrobić zaległości. Fani Gojiry oraz wczesnego Mastodona powinni rzucić okiem również na nominowany w tym gatunku "Timelapse" zespołu Adimiron. Pewną ciekawostką była dla mnie "La Gárgola", okazuje się, że Chevelle z czasem zaczęło wydawać ciekawą muzykę.


Avantgarde/Experimental Metal

Lux Occulta - Kołysanki

Chociaż polski akcent bardzo cieszy, to mój głos zasilił konto Trioscapes. "Kołysanki" to świetny album i gdyby nie niesamowite umiejętności wcześniej wspomnianych konkurentów, nie miałbym wątpliwości, że należy mu się nagroda. Nastrojowy minimalizm tego wydania jest bardzo interesujący, lecz osobiście wolę instrumentalne metalowo-jazzowe szaleństwo "Digital Dream Sequence". Fani bardziej żywiołowych eksperymentów powinni przesłuchać Schizoid Lloyd - "The Last Note In God's Magnum Opus", który również zaprezentował poziom godny swoich rywali.


Black Metal

Mayhem - Esoteric Warfare

O tej kategorii nie mam wiele do powiedzenia, mimo że słyszałem praktycznie wszystkie nominowane pozycje. W większości mamy tu solidny black w kilku wariantach. Jedynym zespołem, który, według mnie, na prawdę wybił się ponad resztę był Aenaon z albumem "Extance". Dość spodziewanie wygrała najsłynniejsza grupa ze wszystkich i chociaż z "Esoteric Warfare" nic nie jest nie tak, to nie podzielam zachwytu nad nim.


Death Metal

Vader - Tibi Et Igni

Wychodzi na to, że ten rok wypadł całkiem pozytywnie dla rodzimego metalu. Ta kategoria to prawdziwy worek diamentów. Smuci jedynie brak nowego Job For A Cowboy w stawce, lecz mimo to było na kogo głosować. Moimi faworytami byli Fallujah oraz Misery Index, o których pisałem wcześniej, przy okazji zestawienia najlepszych płyt zeszłego roku. Nie mogę powiedzieć, ze Vader nie zasłużył na zwycięstwo, ponieważ "Tibi Et Igni" to również niesamowity album, lecz "The Killing Gods" przypadł mi odrobinę bardziej do gustu. Fani gatunku obowiązkowo muszą zapoznać się ze wszystkimi nominacjami, natomiast całej reszcie polecam wcześniej wspomniane trzy pozycje.


Djent/Math Metal

Animals As Leaders - The Joy Of Motion

O ile nie mam najmniejszego problemu ze zwycięzcą w tym gatunku (choć osobiście wolę Monuments), to uważam, że nominowanie jedynie pięciu płyt w tak płodnym gatunku jest niezbyt poważne. Żeby niepotrzebnie nie tracić nerwów odsyłam do listy najlepszych albumów w tym gatunku według got-djent.com.


Doom Metal

Pallbearer - Foundations Of Burden

Według wszelkich znanych mi prawideł muzyki Pallbearer nie powinien być ani specjalnie znany, ani wyjątkowo interesujący. Fakt, że jest, zapewnił mu mój wielki podziw. Mimo to trochę boli mnie brak nagrody dla Doom:VS, które kontynuuje tradycję wypuszczania genialnych albumów, które lądują na drugim miejscu. Poza tymi dwoma albumami warto zwrócić uwagę na wyjątkowo przygnębiający Kypck - "Имена на стене" oraz fantastyczny, nastrojowy "Doliu" zespołu Clouds.

 

Extreme Progressive Metal

Ne Obliviscaris - Citadel

Ne Obliviscaris przyprawił mnie o prawdziwie tragiczny problem pierwszego świata. Z powodu zbyt dużej ilości niesamowitych albumów wzeszłym roku, "Citadel" nie pojawił się na mojej liście końcoworocznej, przez co do dziś odczuwam kaca moralnego. Na szczęście dzięki MSAwards mogę odkupić swoje winy potwierdzając, że ta płyta zasługuje w 100% na przyznaną jej nagrodę. Tak dobrego progresywnego black metalu nie mieliśmy od czasu ich poprzedniego wydania - "Portal Of I". W tej kategorii warto przesłuchać każdej nominowanej pozycji, lecz jeśli doskwiera ci brak czasu, poza zwycięzcą na szczególna uwagę zasługują Serdce oraz A Sence Of Gravity.


Folk/Pagan/Viking Metal

Eluveitie - Origins

Kolejna kategoria, w której podzielam zdanie większości. Chociaż w zeszłym roku żaden folk metalowy album mnie nie powalił, to Eluveitie byli najbliżej.  Jeśli ktoś woli bardziej nastrojowe oblicze gatunku powinien sięgnąć po inspirowany szkocką muzyką Saor. Ciekawostką jest również zespół Tengger Cavalry, łączący tradycyjne brzmienia mongolskie z metalem.


Grindcore

Gridlink - Longhena

Przez niezrozumiałe dla mnie przesunięcie Anaal Nathrakh do industrialu, Gridlink pozostał w swojej kategorii bezkonkurencyjny. Nieskrępowane szaleństwo albumu zupełnie deklasuje rywali. Dzięki różnorodnym inspiracjom "Longhena" zaskakuje nietypowym i intrygującym brzmieniem. Płyta jakością odstaje tak bardzo od bardziej przewidywalnej konkurencji, że po przesłuchaniu jej cała reszta nie była w stanie niczym mi zaimponować.


Hard Rock

Nightingale - Retribution

Ku mojemu zaskoczeniu, w tym roku nagroda za najlepszy album hard rockowy nie przypadła najpopularniejszemu, choć rozczarowującemu Slashowi, a komuś, kto faktycznie na nią zasługiwał. Pozytywnie zdziwił mnie również brak nominacji dla bardzo przeciętnego "Rock Or Burst" zespołu AC/DC. Triumf jakości nad popularnością to coś, czego przy okazji Grammy nie doświadczymy nigdy. Entuzjaści brzmień bluesowo-psychodelicznych powinni zainteresować się również grupą Blues Pills, która niespodziewanie zajęła w głosowaniu aż drugie miejsce. Smuci jedynie brak nominacji dla świetnego He Is Legend - "Heavy Fruit". Jeśli chodzi o samo "Retribution", to pisałem o nim tutaj. 


Hardcore/Metalcore/Deathcore

Architects - Lost Forever // Lost Together

Chociaż uważam że nowy album Architects jest całkiem porządny, to nie zapadł mi w pamięć tak jak "From Parts Unknown" zespołu Every Time I Die. Album wybija się spośród reszty dzięki połączeniu niesamowitej energii utworów oraz świetnemu wyważeniu pomiędzy punkową agresją, a wpadającymi w ucho melodiami. "Blissfucker" to również płyta godna uwagi. Jeżeli uważasz, że im hardcore cięższy, tym lepszy, Trap Them z pewnością cię zainteresuje. Wielkim nieobecnym jest w tym wypadku "The Sorrow and the Sound" grupy Feed The Rhino.


Heavy/Melodic Metal

Accept - Blind Rage

Przyznam, że w zeszłym roku nie było zbytniej konkurencji w klasycznym heavy metalu. W większości przypadków albumy były przewidywalne i nie wnosiły nic specjalnie nowego. Nie inaczej jest z "Blind Rage". Jeśli słyszałeś poprzednie wydania zespołu bez Udo na wokalu, wiesz doskonale, czego możesz się spodziewać. Paradoksalnie, moim zdaniem najlepszą płytę, przyprawiającą najstarszych górali o łzę nostalgii wypuściła grupa, która debiutowała w tym tysiącleciu - Grand Magus. "Triumph And Power" to jedna z najlepszych prób powrotu do wczesnych dni heavy metalu, jakie ostatnio słyszałem, a z pewnością najlepsza w zeszłym roku.


Industrial/Cyber/Electronic Metal

Anaal Nathrakh - Desideratum

Tutaj wynik był przesądzony od samego początku. Kiedy tylko zobaczyłem Anaal Nathrakh pośród wydań industrialnych wiedziałem, że nie ma nad czym dyskutować, to "Desuderatum" musi wygrać. Ich połączenie niespotykanej agresji z czystym śpiewem jak zwykle dostarcza odpowiedniej ilości ekstremalnej rozrywki, której oczekują wszyscy fani. Chociaż nie wiem, co takiego skłoniło przeniesienia ich z grindcore'u tutaj, to wciąż z całą pewnością zasługiwali na nagrodę.Na wyróżnienie zasługują również: kolaboracja Igorrr'a oraz Ruby My Dear - "Maigre", która powinna spodobać się amatorom niekonwencjonalnych brzmień oraz Neurotech, który, oddalając się od swoich ekstremalnych korzeni, wypuścił w zeszłym roku bardzo melodyjny "Infra Versus Ultra".


Melodeath/Extreme Power/Gothenburg Metal 

Insomnium - Shadows Of The Dying Sun

Kolejna zupełnie zasłużona nagroda (o którwej pisałem już wcześniej). Tradycyjnie konkurencja w melodic death metalu stoi na najwyższym poziomie. Każdy szanujący się fan gatunku powinien znać wszystkie nominowane pozycje. Z płyt, o których nie wspominałem wcześniej powinno się zwrócić uwagę na "Shogunate Macabre" zespołu Whispered, może wciąganie klimatów samurajskich i dalekowschodnich brzmień do stricte europejskich gatunków brzmi jak tani haczyk, lecz działa zaskakująco dobrze.


Post-Metal

Sólstafir - Ótta

Post-Metal postawił mnie w tym roku przed niezwykle trudnym wyborem - Sólstafir, czy Ghost Brigade. Ostatecznie mój głos powędrował do drugiego zespołu, aczkolwiek nie była to łatwa decyzja. Nie wiem co jest na Islandii, że pomimo niesamowicie małej populacji pochodzi stamtąd tyle ciekawych grup, ale przydało by nam się tego trochę w Polsce. Wyspiarze najbardziej ze wszystkich nominowanych postawili na melodię i nastrój, co najwyraźniej bardzo im się opłaciło. O Ghost Brigade pisałem tutaj. Tych dwóch albumów nie wypada nie znać.


Power Metal

Sabaton - Heroes

Zaskakująco zgadzam się z werdyktem. Sabaton, mimo straty kilku członków stanął na wysokości zadania i nagrał najbardziej chwytliwy, najbardziej rozrywkowy oraz najbardziej energiczny album power metalowy zeszłego roku. Jeśli nie jesteś uczulony na patos bądź melodie, powinieneś natychmiast go posłuchać, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Również Elvenking popisał się w zeszłym roku wydając "The Pagan Manifesto", który wyróżnia się całkiem sprawnie wplecionymi w power metalową stylistykę elementami folkowymi.


Progressive Metal

Devin Townsend - Z²

O albumie Townsenda wspomniałem już wcześniej i pomimo pewnych zastrzeżeń zgadzam się z głosowaniem. Progressive Metal to kategoria, która zawsze warto przejrzeć od deski do deski, lecz na szczególna uwagę zasługują: klasyczne, spokojne Evergrey - "Hymns For The Broken", nastrojowe i wyważone Rishloo - "Living As Ghosts With Buildings As Teeth" oraz zupełnie wyjątkowe Voyager - "V". Zaskoczył mnie odrobinę brak nominacji dla świetnego "Demon" zespołu Gazpacho, ale przypuszczam, że organizatorzy mogli go przeoczyć przebierając w morzu genialnych albumów progresywnych zeszłego roku.


Sludge/Stoner Metal

Mastodon - Once More 'Round The Sun

Ciężko mi dostrzec logikę kryjącą się za połączeniem tych dwóch, zupełnie różnych kategorii. Kiedy połowie nominowanych bliżej do Isis, a drugiej do Fu Manchu, bardzo ciężko porównać albumy. W tych warunkach, odkładając na bok kryteria gatunkowe muszę znów zgodzić się z rezultatem. Mastodon wypuścił jeden z najlepszych krążków w swojej karierze i nikt nie był w stanie rzucić im prawdziwego wyzwania. O "Once More 'Round The Sun" zdarzyło mi się wspomnieć tutaj. Fani gatunków powinni zainteresować się nastrojowym "Clearing The Path To Ascend" Yob'a, ciężkim, a zarazem porywającym "Gastronomicon" grupy Slugdge oraz chwytliwym i energiczym Truckfighters - "Universe".


Symphonic Metal

Epica - The Quantum Enigma

W kolejnej kategorii nagroda trafia do pozycji z mojej listy najlepszych albumów 2014 roku. Moim jedynym zastrzeżeniem byłoby umieszczenie Xerath w tym gatunku, ponieważ elementy symfoniczne nie dominują u nich tak jak w pozostałych nominowanych zespołach. Poza albumami wcześniej wspomnianych grup, ci, których gatunek szczególnie nie pasjonuje mogą odpuścić resztę.


Thrash Metal

Overkill - White Devil Armory

Niestety Thrash w tym roku stał się starciem wielkich zespołów, pomimo wielu całkiem ciekawych albumów mniej znanych grup. Ani Overkill, ani Exodus nie spowodowały u mnie opadu szczęki, a po tygodniu już nie pamiętałem nic z ich zeszłorocznych płyt. Żal mi zwłaszcza genialnego Exmortus - "Slave To The Sword", któremu blisko do miana thrashowego The Human Abstract. Wśród pokrzywdzonych dwustronną rywalizacją znajdują się również Prong - "Ruining Lives" oraz Revocation - "Deathless".