środa, 29 kwietnia 2015

Recenzja - Tribulation - The Children Of The Night

Tribulation - The Children Of The Night

Tribulation powraca po raz kolejny, jak zwykle zmieniając koncepcje z wydaniem nowego albumu. O ile przejście pomiędzy "The Horror" a "The Formulas Of Death" wydawało się nawet logiczne, to tym razem należy przygotować się na dużo poważniejsze zaskoczenie. Zespół postanowił w tym roku postawić swoje pierwsze kroki na gruncie ekstremalnego gothic metalu... przynajmniej tak bym to określił.
"The Children Of The Night" to dość dziwny twór. Daleko mu do old-schoolowego death metal z krwi i kości, stara się przyciągnąć uwagę słuchaczy spokojnymi melodiami gitarowymi, lecz brzmi zbyt surowo, by przypiąć mu etykietkę "melodic". Ciężko także zaliczyć go w poczet grup gothic metalowych, ponieważ wpływ tego nurtu jest tu zbyt delikatny, by mówić o całkowitym porzuceniu korzeni. W rezultacie powstał mroczny, nieoszlifowany, melodyjny i dość spokojny twór, którego kryzys osobowości w zasadzie nie odbija się negatywnie na jakości muzyki na nim zawartej. Dzięki solidnym kompozycjom oraz zdolnościom wykonawczym muzyków nie odnosi się wrażenia, że "The Children Of The Night" przez swoje niezdecydowanie nie ma wyraźnego charakteru. Wręcz przeciwnie, Tribulation wybierając się po gołębia na dachu, ciągle trzymając wróbla w garści, zapuściło się na mało znane tereny, które po dokładniejszym zbadaniu okazują się całkiem przyjemne. Stonowane melodie gitary prowadzącej oraz oszczędna (jak na death metal) sekcja rytmiczna łączą się zadziwiająco dobrze z growlami oraz odrobinę słabiej z niezbyt przejrzystym nagraniem, będącym według mnie największą bolączką albumu. Tworząc muzykę w tym stylu, w kwestii produkcji warto byłoby zwrócić się bardziej w stronę Insomnium i Omnium Gatherum, niż wczesnego My Dying Bride. Nie powiem jednak, iż kwestia ta zupełnie odbiera przyjemność ze słuchania, nie jest tak, że że zupełnie nic nie słychać (zazwyczaj bez problemu da się wychwycić nawet partie basu), lecz nad tym aspektem warto byłoby popracować następnym razem. 
Odważny ruch ze strony zespołu zdecydowanie się opłacił. O ile nie zostałem powalony na kolana przez "The Children Of The Night", to na pewno album ten zwrócił moją uwagę. Polecam tę płytę zwłaszcza tym, którzy nie są w stanie przekonać się do death metalu, lecz kochają gothic metal (bądź w drugą stronę). Może stać się ona dla was mostem, który pozwoli przebyć rzekę waszych uprzedzeń i opuścić swoją strefę komfortu. Wydanie to, choć niekoniecznie wybitne, z pewnością zasługuje na kilka odtworzeń.

8/10


P.S. Przez następne dwa tygodnie nie będę w stanie wstawiać postów regularnie.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Trudna miłość do fizycznych nośników

Kupowanie muzyki w postaci fizycznych nośników w erze internetu stoi na progu zagłady. W zasadzie, w dzisiejszych czasach wszelkie dobra kultury są już głównie dystrybuowane w formie plików. Serwisy takie jak Spotify niebawem zupełnie zdominują sposób w jaki odbieramy muzykę. Netflix zniesie potrzebę posiadania odtwarzacza Blue Ray czy DVD, a później nawet telewizora. Steam dzięki swoim promocjom już zdeklasował rywali oferujących takie relikty przeszłości jak gry na fizycznych nośnikach. Nie jestem jeszcze na tyle stary i zrzędliwy, by ze świętym przekonaniem ogłosić, iż jest to najgorszy kataklizm w dziejach ludzkości. Przejście na format cyfrowy jest nieuniknione i w sumie całkiem wygodne, jednak, mimo wszystko, ciągle mam sentyment do nośników fizycznych. Siedziałbym z moją niechęcią do postępu cicho, nie skarżąc się nikomu, gdyby nie to, że za każdym razem, kiedy chcę pójść do sklepu z płytami po zakupy, rzuca mi się kłody pod nogi.

Sklep z płytami - najstarsi górale twierdzą, że da się tu dostać muzykę, której się szuka.

Pierwszą, najważniejszą wadą sklepów płytowych jest ich brak. W moim mieście ostatni taki przybytek zamknięto około dziesięć lat temu i od tego czasu jestem zmuszony wybierać się do jednego z pobliskich centrów handlowych, w których znajdują się sklepy tj. Saturn czy Empik, które w ogóle mają jakąkolwiek szansę nie zbankrutować w ciągu trzech miesięcy od otwarcia. Nie jest to może największa niedogodność czyhająca na drodze pomiędzy potencjalnym nabywcą, a towarem oferowanym przez jego ulubionych artystów, lecz zaczyna irytować, kiedy dochodzą pozostałe czynniki sprawiające, iż próba dokonania zakupu niejednokrotnie ma tyle wspólnego z przyjemnością, co zjeżdżalnia z nieheblowanych desek.
Kolejnym murem, o który rozbijają się konsumenci jest zazwyczaj oszałamiająco szeroka oferta. Każdy szanujący się sklep płytowy stawia jedną, jedyną półkę oznaczoną "ciężkie brzmienia" na której da się zazwyczaj znaleźć pełną dyskografię AC/DC, Metaliki, Iron Maiden, Balck Sabbath... i właściwie tyle. Nie wiem ile miesięcznie w Polsce sprzedaje się kopii "Load", lecz widząc trzy rzędy złożone wyłącznie z tego albumu odnosi się wrażenie, że najwyraźniej liczba ta imponuje, skoro ktoś uznał, iż zabieranie nim takiej ilości miejsca ma uzasadnienie.
Oczywiście żadna z pozycji nie może znajdować się na swoim miejscu, by uniemożliwić klientowi znalezienie czegokolwiek. Ludzie układający płyty (bądź klienci odkładający towar nie tam gdzie był) najwyraźniej znają alfabet wyłącznie na wyrywki, a na muzyce znają się tak dobrze, że największe szanse znalezienia wydań Muse zazwyczaj mamy w dziale "Metal" lub "Klubowa".
Równie, jeśli nie bardziej, irytująca jest konstrukcja półek w niektórych sklepach (patrz-Empik). Nie wiem kto wpadł na pomysł rozkładania towaru, który klienci muszą przeszukiwać, praktycznie na poziomie podłogi, aczkolwiek chciałbym polecić mu pewien nowy zabieg upiększający - kąpiel w kwasie solnym, genialna zabawa dla całej rodziny.
Tym sposobem, kiedy już stracimy kilka godzin życia na podróż w dwie strony, przerzucimy albumy Miles'a Davis'a stojące koło Metaliki, nabawimy się bólu pleców oraz wyjdziemy bez tego, po co przyszliśmy ciężko nie stwierdzić, że "szkoda sensu" na taką imprezę. Jedyne co w takiej sytuacji pozostaje, to wrócić do domu i zamówić wszystko przez internet.
Tu pojawia się kolejna dobra wiadomość dla miłośników nośników fizycznych - polskie sklepy internetowe nie są wyposażone lepiej, szperając natomiast w zasobach dostawców zagranicznych dowiemy się, iż jeśli najdzie nas ochota kupić coś od nich, to 40% ceny w euro, dostosowanej do warunków zachodnich, pochłoną nam koszta przesyłki. Nic tylko się pociąć.
Tak oto dochodzimy do momentu, w którym dociera do nas, że dystrybucja elektroniczna, to jedyny sposób kupowania muzyki, który nie skończy się pobytem w zakładzie zamkniętym. Odnoszę wrażenie, że próbując nabyć legalnie twórczość moich ulubionych muzyków jestem karany za swoje wysiłki. Boli mnie to ponieważ mam w sobie żyłkę kolekcjonera. Uwielbiam stawiać albumy, książki i gry komputerowe na półkach, segregować je i organizować, kocham zapach świeżo otwartej książeczki z tekstami, a odtworzenie prawdziwego, fizycznego krążka w moim CD dostarcza mi pewnej satysfakcji. Fakt, że muszę niebawem wybrać się po kolejny regał na książki do sklepu meblowego, ponieważ skończyło mi się miejsce na książki traktuję jako powód do dumy. Zdaję sobie sprawę, że moje przywiązanie do fizycznych nośników jest czysto sentymentalne, lecz wciąż będzie mi ich brakowało, kiedy odejdą na dobre i jestem przekonany, iż nie będę w tym uczuciu osamotniony. W zamian chciałbym chociaż dostać tak dobre promocje płyt, jak gier na Steam'ie, album Opeth za pięć złotych zdecydowanie pomógłby mi otrzeć łzy.

sobota, 25 kwietnia 2015

Wikingowie - Wintersun - Time I

Wintersun - Time I

Na koniec tegorocznego sezonu Wikingów przygotowałem album, który niebywale podzielił fanów jego twórców, a którego premiera była przekładana prawie tak długo jak Duke Nukem Forever. Kiedy po ośmiu latach od debiutu zespołu pojawił się jego następca, entuzjastów odezwało się dokładnie tylu, co malkontentów. Lekko powiedziawszy, niektórym nie do końca spodobała się nowa ścieżka, którą podążył Wintersun. Ja nie byłem jednak jednym z nich. 
Jari Mäenpää na swoim ostatnim dziele postanowił skupić się raczej na bogactwie dźwięków oraz złożonych kompozycjach, niż na ciężkich riffach, przez co został obrzucony błotem przez dużą część społeczności fanów metalu. Osobiście nie mam zupełnie nic przeciwko takiemu podejściu, wręcz twierdzę, że była to jedna z najlepszych rzeczy, które mogły mu się przydarzyć. Był to świetny sposób by odciąć się od swojej przeszłości i rozpocząć dalszy, samodzielny rozwój muzyczny zwłaszcza, że sama realizacja tej koncepcji wyszła znakomicie.
Utwory na "Time I" to czysta magia. Mimo, że ich liczba (trzy piosenki, intro i instrumentalne przejście) nie powala, to są to prawdziwe, progresywne kolosy trwające ponad osiem minut. Wyraźnie słychać, że w jedną kompozycję na tym albumie włożono więcej pracy, niż w całe płyty niektórych zespołów. Kawałki są niesamowicie złożone. Choć to orkiestra oraz klawisze wybijają się na pierwszy plan, to żaden instrument nie został potraktowany po macoszemu. Interesujące motywy przewijają się tu w postaci harmonii wokalnych, melodyjnych, gitarowych zagrywek, partii akustycznych, chórków, a nawet od czasu do czasu w niskich rejestrach gitary basowej. Przy każdym kolejnym przesłuchaniu, skupiając się na innym aspekcie piosenek, da się wyłapać coś, co wcześniej wam umknęło. Dzięki temu, że kawałki są tu tak rozbudowane "Time I" nie przejadł mi się jeszcze, chociaż od premiery minęło już dwa i pół roku.
Ten album to pozycja obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli symfonicznego oraz progresywnego metalu, którzy zwracają większą uwagę na kunszt kompozytorski, niż na ciężar brzmienia. Miejmy nadzieję, że na "Time II" nie przyjdzie nam czekać aż do 2020, lecz niestety wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż będzie trzeba wykazać się cierpliwością.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Perły z bancamp'a - Irreversible Mechanism - Infinite Fields

Irreversible Mechanism - Infinite Fields

Przyznam się szczerze, zawaliłem odkładając przesłuchanie tego albumu. Chociaż pisanie recenzji prawie miesiąc po wydaniu płyty nie specjalnie mi się podoba, to dzięki temu, iż zespół opublikował swój debiut za darmo na bandcamp'ie nie mam powodu, by nie wspomnieć o jednym z najlepszych wydań metalowych, jakie kiedykolwiek wyszły z Białorusi.
Irreversable Mechanism to po zeszłorocznym "Timelessness" grupy Serdce, kolejny znak, że za naszą wschodnią granicą może niebawem powstać całkiem przyzwoita scena progressive/technical death metalowa. Mimo, że "Infinite Fields" nie jest najoryginalniejszym przedstawicielem swojego gatunku, to muzycy dają na nim świetne świadectwo tego, że doskonale wiedzą o co w tej konwencji chodzi, umiejętnościami nie ustępują czołówce, a w przyszłości możemy oczekiwać jeszcze więcej. Oczywiście jak przystało na ten rodzaj metalu ogromną rolę pełnią tu wymagające riffy gitarowe grane w zawrotnym tempie, które płynnie przeradzają się w kolejne solówki powodujące opad szczęki. Na całe szczęście zagrywki nie ograniczają się tu tylko do standardowych, podręcznikowych popisówek, które zdążyliśmy usłyszeć niezliczoną ilość razy. Gitarzyści od czasu do czasu starają się dorzucić coś oryginalnego, może nie tak często jak dla przykładu Gorod, lecz na tyle by oddalić oskarżenia o powielanie schematów. Miejscami utwory zwalniają, dając słuchaczowi złapać oddech. Czasem instrumentaliści wstrzymują się z popisami by poprowadzić spokojniejszą linię melodyczną urozmaicającą kompozycję, bądź zagrać solo, które zaprezentuje bardziej ich możliwości kompozytorskie, niż ilość nut, które są w stanie zagrać w sekundę. Kolejnym elementem wyróżniającym Białorusinów są dość gęsto rozmieszczone partie symfoniczne oraz klawiszowe. Nie odgrywają one tak istotnej roli jak w twórczości Fleshgod Apocalypse, jednakże sprawiają, że brzmienie kompozycji wydaje się bardziej monumentalne.
Dla fanów technicznego death metalu jest to pozycja obowiązkowa. Ze względu na nieistniejącą cenę minimalną, ci z was, którzy nie przepadają specjalnie za tym gatunkiem również powinni poświęcić im chwilę czasu. Nigdy nie wiadomo, czy akurat ten album nie przypadnie wam do gustu. 

środa, 22 kwietnia 2015

Recenzja - Sigh - Graveward

Sigh - Graveward

Stwierdzić, że japoński metal jest dziwny to jak powiedzieć, że masło jest tłuste, a politycy kłamią. Chociaż Sigh rozpoczynał jako zespół black metalowy już w czasie boomu drugiej fali tego gatunku -w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, to jego ewolucja przebiegała już od tego momentu w sposób  bardzo charakterystyczny dla ich ojczyzny - im dalej, tym mniej standardowo. Gdyby ich norwescy koledzy również wpadli na to, że dobrze jest czasem spróbować czegoś niecodziennego, tak wspaniałe albumy jak "Graveward" wychodziłyby co drugi weekend.
Dalekowschodni mistrzowie metalowej avant-garde'y powracają w wielkim stylu zapewniając nam nową porcję najwyższej jakości kontrolowanego chaosu. Na ich najnowszym wydaniu, jak zwykle, można usłyszeć szeroki wachlarz gatunków, którymi inspirowali się autorzy. Znajdziemy tu wszystko, począwszy od fragmentów symfonicznych oraz operowego śpiewu, przez instrumentalne popisy w stylu gitarowych bogów lat osiemdziesiątych i solówki na saksofonie aż po black metalowy krzyk, a także wiele innych elementów, których nie dałbym rady wypisać nawet gdybym miał na to cały dzień. Właśnie to zróżnicowanie stanowi największą siłę albumu. To że sama płyta jest niepowtarzalna najwyraźniej nie satysfakcjonuje muzyków Sigh, dla nich każdy kawałek musi zaskakiwać. Zespół rzuca pomysłami na prawo i lewo nie skupiając się wyłącznie na jednym aspekcie swoich kompozycji, niektóre kawałki stawiają orkiestrę w świetle reflektorów, inne wyraźnie czerpią z jazzu, jeszcze inne stawiają na budowanie nastroju. Najwyraźniej niektórzy bardzo nie lubią się powtarzać.
Wykonawcy co chwilę popisują się swoimi wspaniałymi umiejętnościami. Wcześniej wspomniane gitarowe solówki przywodzą na myśl takich mistrzów tego instrumentu jak Yngwie Malmsteen czy Marty Friedman. Klawisze również zapadają w pamięć. Keyboardowe popisy są tu tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż partie pozostałych instrumentów. Co do czystych wokali, to powiem tyle, że są równie dziwne jak reszta muzyki i nie wiem, czy jest to kwestia starań wokalistów, czy po prostu tak brzmią. W każdym razie zdecydowanie pasują do konwencji i nawet jeśli nie wpadają specjalnie w ucho, to dobrze spisują się jako część większej układanki.
Oczywiście, w tej beczce miodu znajdzie się również łyżka dziegciu w postaci produkcji przywołującej przykre wspomnienia z czasów, kiedy niektórym wydawało się, że wytłumione pomieszczenia są passé, a nagrywanie gitar dyktafonem znalezionym na strychu wcale nie jest praktyką haniebną. Przyznam, że aż tak źle nie jest, lecz ta płyta zdecydowanie zasługuje na dźwięk wyższej jakości. W momencie, kiedy zespół wprowadza do kompozycji elektronikę, orkiestrę oraz talent wykonawczy przyjemnie byłoby również dołożyć wszelkich starań, by wszystkie te elementy zostały usłyszane przez potencjalnych odbiorców. Mam nadzieję, że za parę lat pojawi się reedycja tego wydania, na której będziemy w stanie docenić wszystkie elementy kompozycji, które aktualnie przesłania nagranie płytkie niczym postacie żeńskie z filmów Michaela Baya.
Tego albumu koniecznie należy posłuchać. Oryginalność jest tu widoczna na każdym kroku, kompozycje składają się z wielu różnych elementów, a popisy wykonawców wzbudzają szacunek. Tu umiejętności spotykają wyobraźnię i inspirację. Gdyby nie mierna jakość nagrania, płyta miałaby duże szanse na tytuł albumu roku. Przeklęty niech będzie dzień, kiedy surowa produkcja zyskała społeczną akceptację w świecie metalowym!

9/10


wtorek, 21 kwietnia 2015

Recenzja - Kiske/Somerville - City Of Heroes

Kiske/Somerville - City Of Heroes

Według wszelkich praw logiki power metal powinien już dawno zacząć działać mi na nerwy. Od dwudziestu lat z hakiem gatunek ten serwuje nam mniej-więcej to samo, rewolucji tutaj ze świecą szukać. Jest jednak coś w chwytliwych refrenach, naiwnych tekstach, keyboardowych solówkach czy czystych, wysokich wokalach, co nie pozwala mi znaleźć w moim sercu nienawiści do tej konwencji. Nazwijcie mnie hipokrytą, ale choć nie jestem w stanie znaleźć na nowym albumie duetu Michaela Kiske oraz Amandy Somerville nic oryginalnego, to absolutnie go uwielbiam.
Jak można domyślić się, biorąc pod uwagę, że projekt ten wziął swoją nazwę od nazwisk dwójki jego wokalistów, kompozycje skupiają się w głównej mierze na śpiewie. O ile zazwyczaj jest to dla mnie znacząca wada, to tym razem decyzja ta została całkiem dobrze przemyślana i zrealizowana, a wokale są na tyle ciekawe by powierzyć im brzemię walki o uwagę słuchaczy. W dziesięciu przypadkach na dziesięć odsunięcie instrumentów na dalszy plan skutkuje zbiorem mało ciekawych power ballad ukrywających się pod maską czegoś bardziej interesującego, "City Of Heroes" jest tym dziesiątym przypadkiem. Zarówno Michael Kiske, jak i Amanda Somerville prezentują najwyższe umiejętności wokalne. Świetnie ułożone linie melodyczne ukazują ich głosy z wielu różnych stron. Obydwoje genialnie spisują się na szybszych, bardziej energicznych kompozycjach, jak również na spokojnych, delikatniejszych balladach. Oczywiście obowiązkowo każdy kawałek zawiera niebywale zapadającym w pamięć refren, w żadnym wypadku nie monotonnym podkład klawiszowy, solidne power metalowe riffy oraz drobne efekty bądź elektronikę, dzięki którym nie ma mowy o nudzie. Gwarantuję, że już po pierwszym przesłuchaniu zaczniecie bezwiednie nucić pod nosem co bardziej chwytliwe motywy, a po kilku piosenki te staną się obowiązkową pozycją w repertuarze wszystkich prysznicowych śpiewaków. Ci muzycy doskonale wiedzą jak należy robić melodyjny metal.
Power metal na tak wysokim poziomie na zdarza się często. W zasadzie zespół Kiske/Somerville jest tak dobry, że nawet najwięksi przeciwnicy gatunku próbują na siłę sklasyfikować ich jako adult oriented rock (sic!), co oczywiście mija się z prawdą niczym propaganda Korei Północnej. Jednakże jeśli to drobne kłamstwo pozwoli wam czerpać przyjemność ze słuchania ich twórczości, to droga wolna. Nie ma lepszego miejsca by znów spróbować przekonać się do power metalu. By nie dać się porwać tej płycie trzeba mieć ostrą alergię na wszelkie użycie melodii w muzyce.
"City Of Heroes" to niesamowicie porządny album, jednak nie bez wad. Dla fanów power metalu będzie to płyta roku, a dla pozostałych po prostu całkiem przyjemnie wydanie. Chociaż niektórych może odstraszyć samo założenie stylistyczne to doradzałbym przełamać się i dać im szansę, ponieważ zdecydowanie na nią zasłużyli. Osobiście nie umiem oprzeć się urokowi tego albumu i niewątpliwie w tym roku spędzę z nim jeszcze całkiem sporo czasu.

9/10

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Plastikowe gitary

Kilka lat temu świat komputerowej rozrywki został podbity przez gry muzyczne, wymagające dość głupio wyglądających kontrolerów, odrobiny słuchu muzycznego oraz w miarę możliwości trójki przyjaciół gotowych wyć wniebogłosy starając się jak najlepiej odtworzyć wasze ulubione piosenki. Gry te spotkały się zarówno z sukcesem komercyjnym jak i falą szyderstw ze strony internetowych prześmiewców nabijających się z graczy poświęcających się, jakby na to nie patrzeć, symulatorowi jednostrunowej, pięcioprogowej gitary zamiast wziąć do ręki prawdziwy instrument. Mowa tu oczywiście o seriach Guitar Hero oraz Rock Band, które całkiem niedawno, po kilku latach przerwy zostały wskrzeszone przez swoich twórców.


Moim zdaniem krytyka serii, łagodnie mówiąc, jest lekko nietrafiona. Z jednej strony ciężko nie zgodzić się z tym, że kontroler z kilkoma kolorowymi przyciskami nie przypomina specjalnie prawdziwej gitary, z drugiej, w gry komputerowe nie gra się by nabyć pożyteczne umiejętności, lecz spędzić przyjemnie czas. Argumentem często używanym przez przeciwników serii jest stwierdzenie, iż gdyby gracze włożyli tyle samo zaangażowania w naukę gry na instrumencie, co w swoje śmieszne, plastikowe gitary, staliby się faktycznie nieźli w czymś "prawdziwym" lub "pożytecznym". Jak większość tytułów w które dane mi było grać w życiu (a trochę ich było) Guitar Hero rzeczywiście wymagało dużego nakładu pracy by zacząć osiągać imponujące wyniki. Nie jest to jednak nic niespotykanego. Takie rozumowanie można rozciągnąć na wszystkie formy komputerowej rozrywki i nie tylko na nie. Niektórzy zapominają, że plastikowy kontroler nigdy nie miał być konkurencją dla prawdziwej gitary, lecz prędzej dla krzyżówek, sudoku oraz Counter Strike'a. Gry komputerowe służą jako rozrywka, a w tym zakresie produkt ten sprawdzał się wręcz znakomicie.

Wirtualni antyterroryści wcale nie tracą czasu w lepszy sposób niż ten człowiek.

W dzisiejszym świecie ludzie doskonalą swoje umiejętności w wielu, czasem zupełnie niedorzecznych dziedzinach, które, jeśli pomyśleć nad tym dłużej, również nie przydałyby się szczególnie w prawdziwym życiu. Mamy mistrzów origami, jojo oraz żonglerów których popisy służą jedynie rozrywce a imponują tylko z powodu czasu i pracy włożonych przez nich w samodoskonalenie. Nikt nie potrzebuje specjalnie kartek w kształcie łabędzia, ani przerzucania nad sobą jednocześnie dziewięciu piłek. Powiem więcej, nikomu specjalnie nie przydają się umiejętności kulomiota, skoczka wzwyż, a nawet piłkarza, jednak podziwiamy wszystkich tych ludzi ze względu na ich pasje i samozaparcie. Przydatność ich zdolności w życiu schodzi na dalszy plan. Nie rozumiem zatem w jaki sposób człowiek, który spędził setki godzin wciskając klawisze na kontrolerze jest gorszy od tego, który w tym czasie uczył się trików ze swoim jojo.

Osobiście uwielbiam oglądać curling - jeden z najbardziej oderwanych od rzeczywistości sportów świata. Fakt, że można znaleźć bardziej pożyteczne zajęcia niż celowanie kamieniami do kręgu na lodzie zupełnie mi nie przeszkadza.

Plastikowe gitary mają także kilka całkiem sporych plusów. Osobiście znam kilku całkiem niezłych muzyków, którzy sięgnęli po instrumenty właśnie dzięki tej grze. Wielu młodych fanów rocka zaczęło swoją przygodę właśnie trzymając w ręce kawałek plastiku w kształcie gitary. Jednak ponad wszystko, największą zaletą serii była możliwość zabawy z przyjaciółmi. Zarówno siedzenie w kółku przekazując sobie "gitarę" co piosenkę, jak i późniejsze wspólne znęcanie się nad wokalami w "Bohemian Rhapsody" dostarczyły mi więcej zabawy niż niejeden inny, bardziej poważny tytuł. Następnym razem, kiedy będziecie chcieli oskarżyć kogoś o "brak życia" ponieważ doskonali się w tak mało przydatnej rzeczy, przypomnijcie sobie kiedy ostatnio sięgnęliście po podręcznik z fizyki czy biologii, albo policzcie ile czasu spędzacie dziennie przeglądając śmieszne obrazki w internecie.

piątek, 17 kwietnia 2015

Wikingowie - Troldhaugen - Obzkure Anekdotez For Maniakal Massez

Troldhaugen - Obzkure Anekdotez For Maniakal Massez

Dzisiejsza pyta jest niezwykła z kilku powodów. Po pierwsze, tym razem wikingowie pochodzą z miejsca, które jest zupełnym przeciwieństwem mroźnej Skandynawii, a mianowicie z Australii. Po drugie, standardowy folk metal jest tutaj jedynie bazą do eksperymentów, których w tej muzyce nikt jeszcze nie słyszał. Troldhaugen traktują ramy gatunkowe jedynie jako drobną sugestię zabierając nas na szaloną przejażdżkę bez trzymanki.
Brzmienie zespołu można określić jako połączenie takich grup jak Finntroll, Diablo Swing Orchestra oraz Solefald. Energiczne kompozycje opierają się na niecodziennych riffach gitarowych, instrumentach dętych, klawiszach, elektronice, folk metalowych melodiach oraz praktycznie wszystkim, co akurat wpadło twórcom do głowy. Jest to jeden z tych przypadków, kiedy okładka całkiem nieźle oddaje charakter zawartości płyty. Zespół mariachi złożony ze szkieletów, gigantyczna małpka z talerzami, orkowie-kosmonauci oraz zombie nie specjalnie dają się ze sobą logicznie połączyć, aczkolwiek w tym wypadku rozsądek musi usunąć się w cień, by zrobić miejsce dobrej zabawie. Troldhaugen idzie w swoich piosenkach na całość nie przejmując się ograniczeniami dyktowanymi przez zdrowy rozsądek. "Obzkure Anekdotez For Maniakal Massez" to stylistyczny chaos, w którym z początku ciężko się odnaleźć, lecz kiedy tylko przestaje się próbować zrozumieć, a zaczyna przyjmować kolejne szalone elementy kompozycji z otwartymi ramionami, można w pełni docenić to wydanie. Chociaż byłbym w stanie rozpisać się na temat świetnych umiejętności muzyków, to na tej płycie nie o nie chodzi. Przy pierwszym przesłuchaniu będziecie zbyt zajęci zastanawianiem się, czy na prawdę usłyszeliście właśnie growlowany rap z banjo w tle, który nagle przeszedł w dubstep'owy breakdown, by przysłuchiwać się partiom gitarowym. Pewne elementy nie pojawiają się tutaj dlatego, że ma to sens, lecz ponieważ twórcy mieli ochotę je tam umieścić.
Jeśli lubicie, kiedy muzycy nie podchodzą zbyt poważnie do swoich kompozycji "Obzkure Anekdotez For Maniakal Massez" ma szansę stać się jednym z waszych ulubionych albumów. 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Recenzja - Apocalyptica - Shadowmaker

Apocalyptica - Shadowmaker

Kiedy dwadzieścia lat temu świat dowiedział się, że wiolonczele i muzyka Metaliki świetnie ze sobą współgrają była to przełomowa innowacja. Jednak po dwudziestu latach od tego wydarzenia warto byłoby przestać udawać, iż jest to coś nowego. Apocalyptica już dawno straciła tytuł nowinki na scenie metalowej, teraz może bronić się jedynie umiejętnościami kompozytorskimi oraz wykonawczymi. Na ich najnowszym albumie wychodzi im to bardzo różnie.
Wahania jakości pomiędzy piosenkami na "Shadowmaker" są tak wielkie, że nie sposób podsumować płyty jako całości. Z jednej strony mamy tu świetne utwory instrumentalne, które ukazują imponujący kunszt techniczny muzyków, a z drugiej tak mdłe kawałki jak "Cold Blood" zmuszają do zastanowienia się, czy nazwa Apocalyback nie byłaby trafniejsza.
Pierwszą i najważniejszą zmianą jaką zauważą wszyscy fani poprzednich dokonań grupy jest obecność jednego wokalisty na całym albumie - Franky'ego Pereza. Chociaż sam jego głos nie jest zły, a miejscami pokazuje nawet imponującą skalę, to jego brzmienie zdecydowanie lepiej pasowałby do radiowego post-grunge'u niż symfonicznego metalu. Nie oszukujmy się, nie jest to Roy Khan czy Russel Allen.
Album rozpoczyna się wcześniej wspomnianym, wyjątkowo nieudanym, skrojonym typowo do radia, utworem. Wybitnie nieciekawa warstwa instrumentalna, sprowadzona głównie do roli akompaniamentu krąży wokół prymitywnie prostej melodii wokalnej. Tym popisem zespół z pewnością wywołał szeroki uśmiech na twarzy Chada Kroegera. Na szczęście im dalej, tym lepiej. Co prawda swoim refrenem piosenka tytułowa również stara się dotrzeć do masowego odbiorcy, jednak ma kilka ciekawszych momentów. Podobnie "Slow Burn", które pomimo mdławego brzmienia oraz swojej powtarzalności posiada zalążki własnego charakteru. Na całe szczęście instrumentalne kompozycje ratują "Shadowmaker" przed zupełną porażką. "Reign Of Fear", "Riot Lights" i "Till Death Do Us Part" to z całą pewnością najmocniejsze fragmenty płyty. Właśnie na nich wychodzą wspaniałe umiejętności wykonawców, a także ich edukacja muzyczna. Kiedy Apocalyptica skupia się na swoich silnych stronach, zamiast na zdobywaniu jak największej ilości fanów, można czerpać z ich twórczości największą przyjemność. Znajdziemy tu także dwie ballady, które, jak cały album, wypadły różnie. "Hole In My Soul" przypadło mi do gustu swoim klimatem nieco przypominającym Coheed and Cambria, natomiast odrobinę słabsze "Sea Song (You Waded Out)" wywołało u mnie lekkie opadanie powiek. Zespół od czasu do czasu umie także pokazać pazur. Najlepszym tego przykładem jest "House of Chains", który moim zdaniem, zaraz po piosenkach instrumentalnych, dzięki skupieniu się na popisach wiolonczelistów, jest najlepszy na płycie.
"Shadowmaker" to wydanie niesamowicie nierówne. Znaleźć tu można piosenki, które oceniłbym na mierne 4/10, zaraz obok zasługujących na solidne 8/10. Tak utalentowani muzycy powinni stawiać sobie odrobinę ambitniejsze cele, niż rywalizacja z najmniej interesującymi zespołami rockowymi dzisiejszych czasów o najwyższe miejsca list przebojów. Samo brzmienie wiolonczeli w dzisiejszych czasach nie sprawi, że wasza muzyka się wyróżni, do tego potrzebne są solidne kompozycje.

6/10

środa, 15 kwietnia 2015

Recenzja - Acid King - Middle Of Nowhere, Center Of Everywhere

Acid King - Middle Of Nowhere, Center Of Everywhere

Powroty po latach to ryzykowny biznes. Zdarzaj się przy tym sromotne klęski, jak również zupełnie niespodziewane sukcesy. Choć Acid King teoretyczne nie opuścił nas przez ostatnie dziesięć lat, to tak długa przerwa między kolejnymi wydaniami nie była czymś zwyczajnym. Po dekadzie przerwy zespół wraca do nas jak gdyby nigdy nic, brzmiąc dokładnie tak jak zawsze, nie wychylając się ani o milimetr ze swojej strefy komfortu.
Tym razem moja recenzja nie będzie długa, bo też nie ma zbytnio nad czym się rozwodzić. 
"Middle Of Nowhere, Center Of Everywhere" mogło równie dobrze zostać wydane rok, czy dwa po "III" i nikt nie odczułby specjalnej zmiany. Acid King nie odnotował jakichkolwiek znaczących zespołów stoner/doom'owych ostatniego dziesięciolecia jak The Sword, Baroness czy Royal Thunder (o którym całkiem niedawno miałem przyjemność pisać). Jak stali, tak stoją. Oczywiście ucieszy to zarówno oddanych fanów zespołu, jak i gatunku, lecz mojej uwagi specjalnie nie przyciąga. Wielbiciele powolnych, nastrojowych kompozycji, ciągnących się przez długie minuty będą wniebowzięci. Gitary mają klasyczne, przesterowane, old-school'owe brzmienie, grają klasyczne doomowe riffy przerywane nastrojowymi fragmentami zawierającymi potężną ilością pogłosu. Rozbudowane partie basowe zgodnie z gatunkową tradycją odgrywają dużą rolę wybijając się w miksie na bliższy plan. Perkusja nie zawodzi, dostarczając ciekawych nabić, jednak jeśli oczekujecie popisów szybkości i techniki poszukajcie gdzie indziej. Moim największym problemem z tym zespołem od zawsze był zupełnie pozbawiony życia wokal, który brzmi jakby wokalistka była niesamowicie znudzona wszystkim, o czym śpiewa. Drobna inspiracja Mlny Parsonz nie zaszkodziłaby. W skrócie - wszystko po staremu.
"Middle Of Nowhere, Center Of Everywhere" nie może nie spodobać się fanom poprzednich dokonań grupy, niestety przez ostatnie dziesięć lat w tym gatunku pojawiło się tyle interesujących płyt i innowacyjnych zespołów, że bardzo ciężko być pod wrażeniem tego wydania. Jeśli macie chęć na stoner/doom poleciłbym w tej chwili nowy album Royal Thunder. Najnowsze dzieło Acid King to materiał raczej jedynie dla bardzo wygłodniałych fanów konwencji. 

7/10


wtorek, 14 kwietnia 2015

Płyta na dziś - The Algorithm - Polymorphic Code

The Algorithm - Polymorphic Code

Kto powiedział, że do grania metalu potrzeba gitary? Pewien francuski DJ postanowił obalić ten mit wypuszczając jeden z najlepszych albumów metalowych jakie dane było mi słyszeć, choć jedynym tradycyjnym dla gatunku instrumentem była perkusja. Przeciwnicy samego konceptu muzyki elektronicznej jeszcze nigdy tak wiele nie tracili.
Wyobraźcie sobie, że wasza lokalna dyskoteka nagle zaczyna puszczać interesującą muzykę, że DJ nie zapętla w nieskończoność jednego, prostego beatu, do którego bez większego wysiłku mogą skakać tabuny pijanych ludzi, lecz publika w ciszy podziwia jego niesamowite umiejętności i inwencję, że linia melodyczna to nie niekończące się dwa takty, które równie dobrze mogłyby być dzwonkiem czyjejś komórki, że w utworze słychać rozbudowane polifonie, że nie jesteście tam traktowani jak ostatni młot, który tańczyłby do dźwięku alarmu samochodowego. Oczywiście jeśli wizualizacja tak abstrakcyjnego scenariusza jest poza zasięgiem waszej wyobraźni, to równie dobrze możecie posłuchać The Algorithm.
"Polymorphic Code" to nic innego niż najwyższej jakości djent wykonany za pomocą instrumentów elektronicznych. Chociaż takie podejście do sprawy może niektórych fanów metalu odstraszać, to ma całkiem sporo zalet. Samo brzmienie odbiega zdecydowanie od tego, do czego przyzwyczaiły nas legiony naśladowców Periphery. Struktura kompozycji współczesnych zespołów progresywno-metalowych jest tu w pełni zachowana. Znajdziemy tu szalone rytmy, przy których o headbang mogą pokusić się jedynie cyborgi z wbudowanym zegarem atomowym, niesamowite, imponujące pasaże, nastrojowe przerywniki, a nawet potężne, wgniatające swoim ciężarem w podłogę breakdowny. Wszystkie te elementu są tu do pociągnięte do absolutnego ekstremum, ponieważ argument "ludzie nie są w stanie grać tak szybko i dokładnie" nie działa w odniesieniu do muzyki elektronicznej, co dało autorowi praktycznie nieograniczone pole do popisu, z którego postanowił skorzystać jak mało kto przed nim.
Jeśli macie ochotę na coś, czego nie słyszeliście nigdy wcześniej, lub by dać szansę elektronice, ciężko znaleźć lepszą płytę. Naprawdę warto czasem słuchać mniej standardowych albumów, gdyż można trafić właśnie na takie perełki.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

10 sposobów jak robić black metal lepiej

Zawsze twierdziłem, że nie ma złych gatunków, są tylko źli wykonawcy, którzy gromadzą się wokół pewnych konwencji licznej niż przy innych. Stali czytelnicy mojego bloga zapewne wiedzą, iż black metal można wykonywać słabo, lub wyśmienicie. Oczywiście najchętniej słuchałbym jedynie porządnych albumów, dlatego waśnie postanowiłem napisać ten poradnik. Jeśli macie ochotę zacząć wykonywać ten rodzaj muzyki skupcie się, może moje porady podniosą jakość waszej twórczości. 


Sprawdźcie datę na kalendarzu

Większość problemów współczesnych zespołów black metalowych bierze się z błędnego przeświadczenia, że rok 1994 trwa już ponad dwadzieścia lat. "Transilvanian Hunger" pojawił się już dość dawno, jego twórcy to zauważyli i nie ma powodu, byście wy nie poszli w ich ślady. Wasze brzmienie musi iść z duchem czasu, przesuwać granice, wybijać się ponad masę naśladowców. Bez wprowadzenia odrobiny innowacji jak zamierzacie przekonać ludzi, by sięgnęli po wasz album zamiast przesłuchać po raz kolejny "De Mysteriis Dom Sathanas"?

Nagrywajcie profesjonalnie 

Dyktafonowa jakość dźwięku była interesującą nowinką, która z biegiem czasu stała się okropnie uciążliwa. We wczesnych latach gatunku skutecznie usprawiedliwiała monotonię w warstwie instrumentalnej, lecz od kiedy pewne zespoły udowodniły, że black metal i popisy umiejętności muzyków nie wykluczają się nawzajem, nie rozumiem dlaczego moje uszy muszą być skazane na nagrania o brzmieniu głębokim niczym cytaty z książek Paulo Coelho.

Ćwiczcie na swoich instrumentach

Jak już wcześniej zaznaczyłem, ten gatunek i umiejętności techniczne dobrze idą ze sobą w parze. Na pracy nad sobą jeszcze nikt źle nie wyszedł, a już szczególnie dotyczy to muzyków. Zasłanianie się konwencją w której się poruszacie to bardzo słaba wymówka. Zwiększenie wachlarza swoich możliwości pozwoli wam komponować ciekawsze piosenki. Świat nie kończy się na tremolo i blastach.

Wygląd się nie liczy

Corpse paint, topory, pieszczochy nabijane ogromnymi gwoździami i zbroje nie nagrają za was dobrej muzyki. Ich brak nie powstrzymał Deafheaven przed wypuszczeniem świetnego albumu "Sunbather". Jeśli spędzacie więcej czasu pracując nad waszym wyglądem niż ćwicząc na instrumencie, to czym różnicie się od Mötley Crüe?

Zaprojektujcie czytelne logo 

Jeśli oczywiście nie chcecie unikać rozgłosu za wszelką cenę, dobrze byłoby, gdyby ludzie po zobaczeniu logo poznali nazwę waszego zespołu. Białe gałęzie na czarnym tle nie służą niczemu, tego typu grafiki na pewno was nie wyróżnią, sprawią jedynie, że ciężej będzie znaleźć wasz zespół w internecie.

Szatan jest oklepany

Nie oszukujmy się, okultyzm to nie do końca temat rzeka, zwłaszcza jeśli całą wiedzę w tej kwestii bierze się z twórczości Venom. Chociaż ja sam nie szczególnie przywiązuję wagę do tekstów, to i tak chętnie posłuchałbym o czymś ciekawszym. Jest wiele tematów, które świetnie wpisują się w tę stylistykę, szkoda obstawać przy tym najmniej interesującym.

Kupcie banjo 

Właściwie nie musi to być akurat banjo (choć Taake akurat na tym wyborze nie wyszło źle), może być dowolny instrument kojarzony bardziej z folkiem niż metalem. Black metal już dawno udowodnił, że całkiem przyzwoicie komponuje się z muzyką ludową, nie tylko tą skandynawską. Każdy kto twierdzi, że brzmienia regionalne to tylko głupawe, proste melodyjki z całą pewnością nie ma pojęcia o czym mówi. 

"Jak najszybsze" to nie jedyne słuszne tempo 

Niektórzy błędnie zakładają, że wystarczy zmienić numer przy piosence, by słuchacze zauważyli zmianę. Niestety dane mi było słyszeć wiele albumów black metalowych, na których jedynie kolejne tytuły kawałków wskazywały na to, iż nie słucham jednej kompozycji. Kiedy cała płyta napisana jest w jednej tonacji, jednym tempie, a poszczególne kawałki niczym szczególnym się nie wyróżniają, trudno nazwać to sukcesem artystycznym. Niejeden zespół dowiódł, że i w tym gatunku jest miejsce na bardziej nastrojowe brzmienia. 

Sukcesu nie należy się wystrzegać

Chociaż przebicie się do świadomości szerszej publiczności jest w środowisku black metalowym piętnowane, to jeśli wasza wizja muzyki zawiera czysty śpiew, klawisze, orkiestrę, melodyjne riffy i chwytliwe refreny, nie przejmujcie się krytyką, tego też nam potrzeba. Dimmu Borgir pomimo zmian stylistycznych ciągle pisze świetne piosenki. Nie każdy koniecznie musi być trve.

Nie zabijajcie siebie, waszych kolegów z zespołu, ani przypadkowych ludzi

Wydawać by się mogło, że do takich banałów nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać. Niestety historia uczy nas, że dla niektórych takie rzeczy nie są oczywiste. Zarówno martwym, jak i przebywającym w więzieniu rzadko zdarza się wypuszczać dobre albumy.

piątek, 10 kwietnia 2015

Recenzja - Wilderun - Sleep At The Edge Of The Earth

Wilderun - Sleep At The Edge Of The Earth

"Olden Tales & Deathly Trails" to bezsprzecznie jeden z najlepszych, a zarazem najmniej znanych albumów folk metalowych wszech czasów. Debiut zespołu odcisnął się w mojej pamięci tak bardzo, że mógłbym prawdopodobnie zanucić "The Coasts Of High Barbaree" wyrwany ze snu w środku nocy. Naturalnie poprzeczka dla jego następcy została ustawiona bardzo wysoko, problem w tym, że Wilderun nie zamierza skakać dwa razy w tym samym miejscu, a ich nowy album przyjmuje nieco inne podejście.
Da się zauważyć, że ci panowie ostatnio słuchali Opeth znacznie częściej niż dotychczas, ponieważ "Sleep At The Edge Of The Earth" zdecydowanie skręca w stronę progresywy. Chociaż zazwyczaj takie zmiany bardzo mi odpowiadają, to w tym przypadku ma to swoje wady i zalety. Z jednej strony bardziej rozbudowane, złożone kompozycje zazwyczaj są bardziej interesujące, a dzięki szerokiemu wachlarzowi brzmień, z których korzysta zespół, długie piosenki nie zieją pustkami. Z drugiej ucierpiała na tym chwytliwość, za którą tak pokochałem ich wcześniejszą twórczość. Nie znajdziemy tu natłoku łatwych do zapamiętania melodii do nucenia pod nosem biorąc prysznic, jednak za każdym kolejnym przesłuchaniem można odkryć coś nowego. Piosenki skaczą między nastrojami. Znajdziemy tu agresywne, szybkie riffy gitarowe, growle oraz blasty jak również melodyjne, folkowe czy potężne orkiestrowe partie, a nawet spokojne, nastrojowe, akustyczne fragmenty. Wielbiciele rozbudowanych kompozycji będą w siódmym niebie.
Instrumentaliści prezentują wszechstronne zdolności. Radzą sobie zarówno z stricte death metalowymi fragmentami w stylu Opeth (z czasów kiedy ci jeszcze poruszali się w tej stylistyce), jak i delikatnym, nastrojowym graniem. Również wokalista czuje się swobodnie się w wielu konwencjach. Jego growlom nie można absolutnie nic zarzucić, natomiast czysty śpiew momentami wręcz powala. Prawdziwymi gwiazdami wieczoru są tu mimo wszystko instrumenty zaczerpnięte z muzyki ludowej jak mandolina czy banjo, a także niesamowite partie symfoniczne. To właśnie te elementy najbardziej dodają charakteru muzyce zespołu. Akcenty folkowe świetnie prowadzą melodię oraz wpadają w ucho, a orkiestra nadaje ciężkim fragmentom więcej mocy, przez co utwory sprawiają monumentalne wrażenie. 
Chociaż "Olden Tales & Deathly Trails" bardziej przypadł mi do gustu, to jest to bardziej kwestia indywidualnych preferencji, niż spadku jakości. Choć radosna i energiczna atmosfera debiutu lepiej do mnie przemawia, to z pewnością wielu nowe, spokojniejsze podejście będzie odpowiadać. "Sleep At The Edge Of The Earth" to świetny progresywny folk metalowy album. Jeśli wizja połączenia Opeth z Turisas czy Ensiferum brzmi dla was jak spełnienie marzeń koniecznie musicie sięgnąć po tę płytę.

8,5/10

czwartek, 9 kwietnia 2015

Recenzja - Royal Thunder - Crooked Doors

Royal Thunder - Crooked Doors

Muszę przyznać się, że kiedy Royal Thunder po raz pierwszy pojawił się na radarze nie uległem im tak jak większość recenzentów w branży. Wydawali mi się wtedy po prostu kolejnym porządnym zespołem stoner/doom'owym, których obecnie mamy zatrzęsienie. Chociaż nie mam nic przeciwko temu gatunkowi, to na tak zatłoczonej scenie bardzo ciężko się wyróżnić nawet grając bardzo przyzwoicie. Jednak tym razem zespołowi udało się przykuć moją uwagę znacznie lepiej niż za pierwszym podejściem.
"Crooked Doors" to pozycja skierowana bardziej do wielbicieli odrobinę spokojniejszego stoner rocka w bardzo old-school'owym klimacie. W przeciwieństwie do do niektórych zespołów wykonujących ten gatunek, jak choćby The Sword, Royal Thunder o wiele bardziej skupia się na budowaniu nastroju niż na chwytliwych riffach. Ich muzyka nabiera przez to nieco psychodelicznego nastroju, lecz na całe szczęście nie wpada w niewnoszące wiele do kompozycji dłużyzny, które czasami są w stanie pogrążyć całkiem porządną pod innymi względami piosenkę. Mimo to entuzjaści żwawego tępa i popisów technicznych nie mają tu czego szukać, siła tego albumu leży w jego atmosferze oraz bardziej umiejętnościach kompozytorskich, niż wykonawczych.
Wyjątkiem od tej reguły są genialne wokale Mlny(sic!) Parsonz. Głos wokalistki jest bardzo dynamiczny i zaskakuje szeroką gamą brzmień. Potrafi ona zarówno wstrząsnąć swoją potęgą, jak i świetnie sprawdza się na spokojniejszych piosenkach. Riffy gitarowe, pomimo nastrojowej natury są zwarte, a odbiorca nie odnosi wrażenia, że zmierzają donikąd (które niestety podczas słuchania psychodelicznych grup dzisiejszych czasów towarzyszy mi dość często). Są one na tyle interesujące i zróżnicowane, że nie ma mowy o nudzie, ci muzycy nie mylą monotonii z atmosferycznym graniem. Sekcja rytmiczna również wykonuje kawał dobrej roboty. Może partie basu i perkusji nie odgrywają tu najważniejszej roli, lecz bębny trzymają całość w ryzach, nie ulegając pokusie nadmiernego rozwlekania kompozycji powolnymi, mało interesującymi nabiciami, natomiast gitara basowa, która co prawda w głównej mierze sprowadza się do roli akompaniamentu, nie idzie po linii najmniejszego oporu, co jakiś czas częstując nas ciekawymi zagrywkami.
Żeby odpuścić sobie przesłuchanie "Crooked Doors" trzeba mieć bardzo dobry powód. Ci, którzy z reguły nie lubią nastrojowych klimatów nie znajdą tu największych wad tego typu muzyki, całość jest zwarta, a piosenki wiedzą dokąd zmierzają. Royal Thunder gra stoner rock z głową, nie brakuje tu intrygujących pomysłów i brzmień, a co najważniejsze, nie powoduje opadania powiek.

8,5/10

środa, 8 kwietnia 2015

Recenzja - Byzantine - To Release Is To Resolve

Byzantine - To Release Is To Resolve

W ciągu ostatnich kilku lat wielu próbowało, z różnym skutkiem, przywrócić do życia thrash metal. W większości przypadków dostawaliśmy mało ambitną kopię tego, co znamy z lat osiemdziesiątych, lecz pozbawioną charakteru i umiejętności wielkiej czwórki. Szczęśliwie obecnie ten nurt revivalowy wykrusza się, a na horyzoncie zostały jedynie grupy takie jak Byzantine, którym udało się wykształcić własną osobowość.
Przyporządkowanie tej grupy do konkretnego gatunku to dość śliska kwestia. Z jednej strony rdzeniem jest tu groove thrash w stylu wczesnego Machine Head'a, z drugiej słychać tu wiele wpływów metalcore'owych oraz progresywnych. Melodyjne fragmenty przeplatają się z technicznymi zagrywkami oraz ciężarem ekstremalnego metalu. Równocześnie na "To Release Is To Resolve" zespół postanowił przemycić więcej niż dotychczas elementów nastrojowych. Co jakiś czas muzyka zwalnia tępo dając słuchaczom chwilę na złapanie oddechu, a w pewnych miejscach, w tle, pojawiają się spokojne partie gitary w wysokich rejestrach, które mogłyby się znaleźć również na płytach bardziej skupionych na budowaniu atmosfery zespołów djent'owych jak Vildhjarta czy Uneven Structure.
Riffy gitarowe stoją na dość wysokim poziomie. Może nie zostaną w pamięci na długie lata, lecz z pewnością nie powodują opadania powiek, oraz nieźle prezentują umiejętności wykonawców. Słowa pochwały należą się także sekcji rytmicznej. Bas nie został zepchnięty w miksie na dalszy plan i zdecydowanie warto wsłuchać się uważniej w jego partie. Perkusja nie wpada w otchłań nużących, standardowych nabić i dba by piosenki nie traciły dynamizmu. Wokale natomiast powodują u mnie mieszane uczucia. Nie mogę przyczepić się do krzyku, ani bardziej agresywnej strony głosu Chrisa Ojedy, lecz na spokojniejszych fragmentach da się odczuć, że nie czuje się on zbyt komfortowo śpiewając w tym stylu. Na dłuższą nie psuje to oczywiście zabawy, ponieważ płyta skupia się raczej na bardziej agresywnym brzmieniu, lecz ten element w przyszłości można poprawić.
Jeśli macie ochotę na odrobinę ambitniejszy thrash metal o progresywnym zabarwieniu zdecydowanie powinniście sięgnąć po "To Release Is To Resolve". Jest to bardzo porządny album i choć prawdopodobnie nie stanie się jednym z moich ulubionych wydań tego roku, to mogę z czystym sumieniem polecić go wszystkim fanom ciężkich brzmień. 

8/10

wtorek, 7 kwietnia 2015

Recenzja - Halestorm - Into The Wild Life

Halestorm - Into The Wild Life

Ponieważ radia nie słucham z zasady, a innych muzycznych mediów jak na razie udaje mi się unikać z całkiem dobrym skutkiem, mogę jedynie mieć nadzieję, że właśnie tak wygląda mainstream'owy rock w dzisiejszych czasach. Halestorm zawsze grał hard rocka pisanego pod szerszą publiczność, w tym względzie nie ma sensu się oszukiwać, szczęśliwie dotychczas byli w tym całkiem nieźli. Ich poprzednie albumy zdecydowanie nie były kamieniami milowymi w historii muzyki, lecz by nie bawić się przy nich dobrze trzeba było znaleźć w sobie niespotykane pokłady zrzędliwości oraz ślepej nienawiści do wszystkiego co popularne.
"Into The Wild Life", tak jak jego poprzednicy, posiada wszelkie zalety jak i wady rocka dla mas. Długość piosenek trzyma się w radiowych granicach od trzech do pięciu minut, króluje tu standardowa konstrukcja refren-zwrotka-refren, a słuchacza zewsząd atakują chwytliwe melodie, które mają za zadanie jak najgłębiej wryć się w pamięć. Chociaż tym razem muzycy wprowadzili odrobinę urozmaiceń, a tu i ówdzie słychać wpływy innych gatunków, to próżno szukać na tym albumie przełomowych eksperymentów.
Kompozycje skupiają się głównie na śpiewie Lizzy Hale, której energiczny głos jak zawsze świetnie spełnia swoją rolę. Niestety takie podejście odbija się na warstwie instrumentalnej. Żaden riff gitarowy nie przykuł mojej uwagi, bas to głównie wypełniacz niskiego rejestru, a nabicia perkusyjne niczym specjalnie się nie wyróżniają. Muzycy nie prezentują poziomu wirtuozerskiego, lecz słychać również, że nie pierwszy raz trzymają swoje instrumenty w ręce.
Jak na standardy gatunku piosenki są całkiem zróżnicowane. Znajdziemy tu energiczne hity radiowe, powolne ballady, a także od czasu do czasu coś mniej spodziewanego jak najcięższy na płycie "Mayhem", który pokazuje pazur zespołu czy wyraźnie popowy "Bad Girls World". Chociaż hard rockowy klimat jest tu wszechobecny, to wyraźnie słychać, że Halestorm pochodzi z naszych czasów oraz stara się znaleźć swoje własne miejsce pośród współczesnych gwiazd tego nurtu.
Podstawową wadą "Into The Wild Life" jest jej niezbyt równy poziom. Niektóre kawałki bardzo łatwo wpadają w ucho, inne zupełnie wylatują z pamięci. "I Am Fire", "Amen", "I Like It Heavy" czy "Mayhem" są z pewnością warte uwagi, lecz nie mogę powiedzieć tego samego o wszystkich kompozycjach na płycie. W porównaniu z "The Strange Case Of..." nowy album Halestorm prezentuje się raczej średnio.
Fani zespołu oraz generalnie hard rocka z żeńskimi wokalami zdecydowanie powinni sięgnąć po tę płytę, a cała reszta również nie powinna bawić się przy nim źle, lecz nie upierałbym się, że tego wydania koniecznie trzeba posłuchać. Jak na mainstream'owego rocka "Into The Wild Life" nie wypada źle, lecz poprzednie dzieła grupy zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu. 

7/10

piątek, 3 kwietnia 2015

Recenzja - Barren Earth - On Lonely Towers

Barren Earth - On Lonely Towers

Po drobnym Prima Aprilis'owym rozluźnieniu atmosfery pora wrócić do poważnych albumów, a ciężko w tej kategorii pobić Barren Earth. W tym zespole każdy muzyk z osobna jest w stanie pochwalić się niemałą listą świetnych zespołów, w których dane mu było grać, natomiast razem stworzyli już dwie melodeathowe perełki, które swoim niecodziennym brzmieniem podbiły moje serce. Tym razem, z nowym wokalistą na pokładzie stawiają kolejny krok w ewolucji swojej muzyki.
Patrząc na okładki albumów Barren Earth ciężko uwierzyć, że zawartość dorównuje szacie graficznej, jednak już po pierwszym przesłuchaniu wszelkie wątpliwości znikają. Ci panowie dostarczają uszom takiej samej przyjemności jak oczom. Chociaż powiew świeżości towarzyszący debiutowi zniknął, to dzięki pewnym zmianom koncepcyjnym grupa wcale nie zaczęła nudzić i nie ma zamiaru pozostawać na bezpiecznym, znanym gruncie, lecz odkrywa tereny, na które wcześniej zapuszczała się jedynie okazjonalnie.
W brzmieniu zespołu zawsze dało się wyczuć wpływy trzech gatunków: melodeathu, doomu i progresywy. Na "On Lonely Towers" słychać, że zespół postanowił odejść odrobinę od tego pierwszego, koncentrując się na dwóch pozostałych, dodając nawet w pewnych miejscach odrobinę gothic'u. Dużą rolę odegrał w tej transformacji głos nowego wokalisty - Jóna Aldará, który przywodzi na myśl najlepsze lata Candlemass. Również kompozycje, które rzadko schodzą poniżej siedmiu minut odstają stylistycznie od tego, do czego Barren Earth zdołał nas przyzwyczaić. Mimo, że zespół zawsze znany był ze swoich rozbudowanych kompozycji, to dopiero tutaj dostaliśmy zestaw potężnych, czasem nawet jedenastominutowych kolosów. Typowe dla skandynawskiej muzyki chłodne brzmienie nadaje całości genialnego klimatu, który rozkłada mnie na łopatki za każdym razem. O ile grupa świetnie radzi sobie z fragmentami progresywnymi i melodyjnymi, to mam pewne zastrzeżenia do cięższych momentów. W przeciwieństwie do reszty nie zapadają one zbytnio w pamięć. Siła kompozycji prezentuje się bardziej na akustycznych, lub klawiszowych partiach oraz gdy muzycy próbują oczarować nas niecodziennymi efektami, złożonymi riffami czy przejmującym, czystym śpiewem. Na całe szczęście album skupia się bardziej na swoich mocnych stronach, przez co drobne wady nie odbierają przyjemności ze słuchania.
Co prawda w konfrontacji "On Lonely Towers" z "Curse Of The Red River" wciąż wygrywa według mnie ten drugi, to nie znaczy to, że nie warto sięgnąć po najnowsze wydanie Barren Earth. Choć niektórym zmiany na nowym albumie mogą się nie spodobać, to według mnie dzięki nim jest on jeszcze ciekawszy. Po tę płytę śmiało sięgnąć mogą wszyscy fani progresywy, doom'u oraz szeroko pojętej ciężkiej, mrocznej muzyki.

8,5/10

środa, 1 kwietnia 2015

Płyta na dziś - Attila - About That Life

Attila - About That Life

Czasem w życiu człowieka pojawia się coś, co odwraca światopogląd o 180 stopni, w tym wypadku była to jedna z najwspanialszych grup avant-garde death metalowych, jakich dane mi było słuchać. Zapomnijcie o Periphery, Monuments czy Between The Buried And Me, oni już nigdy wam nie zaimponują. Wyrzućcie wasze płyty Opeth, Iron Maiden, Metalliki oraz Dream Theater, nie będziecie ich więcej potrzebować. Czapki z głów przed najlepszym, najbardziej utalentowanym, najinteligentniejszym i najbardziej innowacyjnym zespołem metalowym młodego pokolenia - przed wami Attila. 
By ujrzeć geniusz tych muzyków wystarczy rzucić okiem na ich teksty - "I like a bad bitch/she fucks me all night/then she counts my money while I'm on my play station" czy "Ignorance is this, we don't fuck with pussy haters/Put your money where your mouth is /Or you can suck my dick you fuckin traitor", a nawet rymowanie "up" z "up" - by nie docenić czegoś takiego trzeba chyba wąchać klej od czwartego roku życia. Na imponująco dojrzałej treści zabawa się nie kończy. Zespół chowa w zanadrzu kilka pomysłów tak niesamowicie oryginalnych, że Frank Zappa, gdyby mógł, płakałby, że to nie on pierwszy na to wpadł. Połączenie rapu z deathcore'owymi growlami to nie jedyna nowość, uważniejsi wychwycą techniki wokalne imitujące odgłosy wymiotów, a koneserzy gatunku docenią również riffy, przy pisaniu których nikt nie zasugerował upośledzonego pomysłu użycia więcej niż jednego progu. Zaprzeczenie utartym tradycjom zawsze charakteryzowało największych twórców swoich epok. Attila nie zamierza kłaniać się starym trendom, udowadniając na każdym kroku, że melodia to tylko przeżytek, który z jakichś powodów zakorzenił się w muzyce mocniej niż powinien. Kolejną zaletą są niebywale oryginalne solówki - takiego grania nie słyszeliście nigdy wcześniej. Zespół znalazł także formułę tak niezawodną, że wprowadzanie jakichkolwiek zmian mogłoby jedynie popsuć zabawę. Szczęśliwie geniusz kompozytorski grupy sprawił, że zdali sobie sprawę, iż wprowadzanie do piosenek jakichkolwiek zmian nastroju tylko popsuć czar ich niekończącego się strumienia brutalnych breakdownów. Same umiejętności techniczne muzyków są oszałamiające. Ich żelazna wola pozwalająca oprzeć się nawet najsilniejszej pokusie użycia nabić innych niż na cztery czwarte czy niepotrzebnego wprowadzenia gitary prowadzącej naprawdę imponuje. Nie wiem czy sam byłbym w stanie dokonać czegoś takiego.
Chociaż chciałbym wychwalać ten zespół jeszcze bardzo długo, to w tym momencie zaczęło brakować mi słów, by dalej opisywać ich geniusz. Ci muzycy to współczesny odpowiednik Chopina, Vivaldiego i Bacha. Jeśli nie zakochaliście się w muzyce Attili już w pierwszej chwili, sprawdźcie, czy przypadkiem nie macie raka mózgu.