piątek, 29 maja 2015

Recenzja - Paradise Lost - The Plague Within

Paradise Lost - The Plague Within

Może ubiegłoroczna współpraca Nick'a Holmes'a z Bloodbath przypomniała mu stare dobre czasy, może panowie z Paradise Lost chcieli udowodnić, że ciągle mogą grać tak ciężko jak kiedyś, a może po prostu czysty gothic metal im się znudził. W każdym razie na najnowszym wydaniu zespołu death-doom powraca, może nie w pełnej skali, lecz bardzo wyczuwalnie, a co najważniejsze w dobrym stylu.
"The Plague Within" stylistycznie stanowi połączenie brzmienia znanego z kilku poprzednich albumów grupy oraz ich najwcześniejszych, bardziej ekstremalnych wydań. Twórcy nie szukali jednak kompromisów i nie pisali piosenek stojących gdzieś pośrodku, lecz wymieszali kompozycje łagodniejsze oraz bardziej agresywne, dzięki czemu każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie. Przyznam jednak, że nawet najlżejsze kompozycje na tym wydaniu byłyby zbyt ciężkie by trafić choćby na "Symbol Of Life". Oczywiście kreatywność zespołu nie skończyła się na zwykłym sięgnięciu po swoje stare brzmienie i nieraz zaskakują nas wpływami gatunków, których niekoniecznie moglibyśmy się po nich spodziewać. Dla przykładu "Flesh From Bone" to to kawałek silnie nawiązujący do black metalu, natomiast następujący po nim "Cry Out" w warstwie instrumentalnej pełnymi garściami czerpie ze stoner rocka. Usłyszymy tu także trochę akcentów symfonicznych, melodeath'owych, tradycyjnego doom'u oraz thrash'owych. Jest w czym wybierać.
Riffy gitarowe nie zawodzą, zostały bardzo solidnie skomponowane, zapadają w pamięć i kreują atmosferę charakterystyczną dla gatunku. Miejscami również gitarzyści stworzyli sobie okazję, by odrobinę popisać się swoimi umiejętnościami. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić w tej kwestii to samo brzmienie gitar, które niestety zostało dość spłycone i odrobinkę, jak na mój gust, nazbyt przesterowane. Może się to podobać wielbicielom płaskich nagrań z okresu "Shades Of God", lecz, jak już wiele razy podkreślałem, nie jestem entuzjastą surowej produkcji. Wokale Holmes'a natomiast brzmią świetnie, zarówno te czyste, jak i growle. Jego głoś idealnie pasuje do konwencji gothic/doom'owej. Perkusista, mimo, iż w tym gatunku nieczęsto ma szerokie pole do popisu, nie popada w monotonię prostych nabić, a gdy tylko piosenki nabierają tempa popisuje się swoim talentem. Gitara basowa, choć ma kilka swoich momentów, to generalnie ukrywa się za nieprzejrzystą produkcją albumu i wychwycenie jej może sprawiać trudności. Muzycy spisali się na medal, szkoda, że produkcja nie stoi na podobnym poziomie.
Tym wydaniem zespół podjął duże ryzyko, które w ostatecznym rozrachunku bardzo się opłaciło. Otrzymaliśmy ciężki, mroczny, a zarazem zróżnicowany album, któremu również miejscami zdarza się wpaść w ucho. Prawdopodobnie nie spodoba się on wielu mniej odpornym na ciężar w muzyce osobom, natomiast prawdopodobnie ucieszy fanów wczesnej twórczości grupy. Chociaż doom metal to niekoniecznie moja działka Paradise Lost zasłużyło sobie na mój szacunek nie wypuszczając po raz kolejny tego, czego wszyscy oczekiwali, lecz pozwalając sobie na odrobinę kreatywności.

8,5/10

czwartek, 28 maja 2015

Recenzja - Feared - Synder

Feared - Synder

Odkrywając niezwykle różnorodny świat współczesnego metalu natykamy się na ogromną ilość niecodziennych wizji tej muzyki. W niektórych zespołach na pierwszy plan wysuwają się zupełnie niespotykane instrumenty jak flet, saksofon czy akordeon. W takiej sytuacji można bardzo szybko zapomnieć, że w tym gatunku od lat najbardziej liczyły się porządne riffy gitarowe. Szczęśliwie Feared swoim najnowszym wydaniem postanowił nam o tym przypomnieć.
"Synder" nie jest do końca tym czego moglibyśmy się spodziewać po melodic death metalowym zespole ze Szwecji. Chociaż wyraźnie słychać tu skąd pochodzą ci panowie, to nie jest im specjalnie blisko do swoich rodaków z Amon Amarth czy Dark Tranquillity. Z jednej strony czuć tu wyraźne wpływy At The Gates, lecz z drugiej aromat amerykańskiego groove metalu również ba się zauważyć. Najtrafniejszym określeniem ich brzmienia, które przychodzi mi do głowy to skandynawski Lamb Of God.
Połączenie takie zaowocowało masą solidnych, dość agresywnych jak na ten gatunek, riffów oraz brakiem większych innowacji. Nie usłyszymy tu wszechobecnych klawiszy, orkiestry, lub ambientowo-elektronicznych przerywników. "Synder" to metal z krwi i kości robiony jak za dziada pradziada, oparty na solidnych zagrywkach, agresywnej perkusji, a także wściekłych growlach. Nie oznacza to jednak, że brakuje tu spokojniejszych, budujących klimat wstawek, są jednak one raczej sporadyczne oraz zbudowane za pomocą tradycyjnych środków. Nie można narzekać także na monotonię, ponieważ choć piosenki zostały skomponowane raczej bez specjalnych fajerwerków, lecz nie na jedno kopyto i nie bez pomysłu, przez co nie można odmówić im charakteru. Czego nie zrobili szeroką paletą użytych środków, to nadrobili porządnymi riffami i energicznymi kompozycjami. Z wielką chęcią posłuchałbym tego materiału na żywo, ponieważ coś mi mówi, że takie podejście do melodeathu prowadzi do całkiem niezłej zabawy na koncertach.
Chociaż płyta ta zdecydowanie nie jest kamieniem milowym gatunku, ani nie otworzy nikomu oczu na zupełnie nowy świat, którego wcześniej nie dostrzegał, to z całą pewności dostarczy całkiem niezłej rozrywki. Ci, którzy z sentymentem wspominają wczesne lata melodic death metalu, kiedy jeszcze miał on dużo wspólnego z thrash'em, szczególnie powinni zainteresować się tym wydaniem. Nie jest to nowe "Slaughter Of The Soul", lecz na pewno bardzo solidny album.

8/10

środa, 27 maja 2015

Płyta na dziś - Omnium Gatherum - Beyond

Omnium Gatherum - Beyond

Konkursu Chopinowskiego nikt jeszcze nie wygrał dzięki swojej niesamowitej oryginalności. Każdy uczestnik ma do wyboru w finale jedynie dwa koncerty, cała sztuka polega na tym, by zagrać swój najlepiej na świecie. Nie jest to specjalny popis kreatywności, lecz nie ujmuje to w żaden sposób zwycięscy, nie o nią w tym wszystkim chodzi. Podobnie jest w melodic death metalu.
Uprzedzając wszelkie zarzuty od razu przyznaję, że na "Beyond" nie usłyszymy zupełnie żadnych innowacji, jednakże nie można zaprzeczyć, iż wszelkie elementy z których znany jest gatunek zostały tu zrealizowane perfekcyjnie. Już od pierwszych dźwięków nie ma wątpliwości w jakiej stylistyce porusza się zespół, oraz skąd pochodzi, zaskakujące jest to, jak wiele udało im się wycisnąć z konwencji, która jest z nami od dwudziestu lat.
Kompozycje znajdują idealny balans między melodią a ciężarem. Perkusja oraz growle dbają o to, by słuchacz otrzymał swoją dawkę agresji, natomiast klawisze oraz gitary (a czasem nawet bas) dostarczają wspaniałych motywów, które sprawiają, że nie jestem w stanie przesłuchać tego albumu bez nucenia niektórych fragmentów pod nosem. Nie uświadczymy tu ani jednego kawałka, którego nie chciałoby się odtwarzać w nieskończoność. Każda piosenka zapada w pamięć tak mocno, że byłbym w stanie zanucić wszystkie wyrwany z najgłębszego snu i chociaż są one zbudowane raczej schematyczne, to nie przeszkodziło to objawić się talentowi kompozycyjnemu twórców, którzy wycisnęli z siebie "Highway To Hell" melodic death metalu.
Jak przystało na nastrojowo-doom'owy melodeath prosto z mroźnej Finlandii, melodie są bardzo śpiewne oraz spokojne, a gitarzysta prowadzący trzyma swoje umiejętności na wodzy popisując się jedynie wtedy, gdy jest na to pora. Klawisze dbają o chłodną atmosferę kompozycji, czasem również wybijając się na pierwszy plan. Partie perkusji są bardzo dynamiczne, potrafią w jednej chwili przejść z intensywnej burzy podwójnej stopy do stonowanych, nastrojowych nabić. Fani gitary basowej także nie będą zawiedzeni, ponieważ jest ona nie tylko słyszalna, ale, co równie ważne, interesująca. 
Dla fanów gatunku jest to pozycja absolutnie obowiązkowa. Żaden album melodic death metalowy nie wywarł na mnie tak piorunującego wrażenia jak "Beyond" i coś mi mówi, że ten stan rzeczy utrzyma się aż do momentu, gdy Omnium Gatherum postanowią wydać kolejną płytę. 

wtorek, 26 maja 2015

Recenzja - Leprous - The Congregation

Leprous - The Congregation

Leprous to bezsprzecznie jeden z najciekawszych młodych zespołów progresywnych, twórcy dwóch z moich ulubionych albumów tego gatunku: "Bilateral", oraz "Tall Poppy Syndrome". Moje oczekiwania wobec ich nadchodzącego wydania były zatem niesamowicie wysokie. Jakże byłem zaskoczony, gdy okazało się, że ci panowie przebili wszelkie, już i tak dość przesadzone, wyobrażenia.
"The Congregation" kontynuuje podróż w mroczniejszym, bardziej klimatycznym, odrobinę lżejszym kierunku wyznaczonym przez "Coal". Chociaż tamto wydanie podobało mi się odrobinę mniej, niż jego energiczniejsi poprzednicy, to tym razem wizja ta doczekała się fenomenalnego rozwinięcia. Kawałki, jak zwykle, unikają powielania schematów. Muzycy stawiają raczej na mniej standardowe konstrukcje, a gdy powracają do wcześniej wykorzystanych motywów robią to z głową starając się wprowadzić do nich drobne zmiany i jak najczęściej zaskakiwać słuchaczy niespodziewanym rozwojem sytuacji.
W stosunku do wcześniejszych wydań, ciężar kompozycji został przesunięty. Gitary wycofały się na dalszy plan, robiąc miejsce elektronice, wokalom, oraz absolutnej gwieździe albumu - perkusji. Wielu taka zmiana nie przypadnie do gustu, lecz moim zdaniem świetnie współgra z nową muzyczną koncepcją grupy. Melodia jest tu prowadzona głównie przez wspaniałe wokale Einar'a Soldberg'a lub klawisze, pozostałe instrumenty w tym czasie zajmują się tworzeniem nastroju, bądź wkładaniem kija w mrowisko używając synkopowanych, nieregularnych zagrywek, które z pewnością wprowadzą w zakłopotanie mniej zaprawionych w bojach słuchaczy. Mimo, że tego typu riffy również słyszeliśmy wcześniej w twórczości tego zespołu, to tym razem poszli z nimi na całość. Niektóre fragmenty "The Congregation" brzmią wręcz jak wypadkowa Haken oraz The Dillinger Escape Plan. Dla mnie jest to połączenie marzeń, lecz zdecydowanie nie przypadnie do gustu wszystkim.
Nie znaczy to oczywiście, że ten album to wyłącznie nieprzyjazne, math metalowe szaleństwo. Znajdziemy tu także kilka bardzo solidnych, klimatycznych piosenek. Choćby "The Flood" jest przykładem na to, jak bogatą w brzmienia, atmosferyczną kompozycję da się stworzyć z jednego, dość prostego motywu. Wystarczy przerzucać go między instrumentami, nagle zmieniać nastrój, obudować go imponującą ilością pobocznych melodii, po czym porzucić go w momencie, gdy nikt się tego nie spodziewa. Dzięki mistrzostwu kompozytorskiemu grupy nawet najspokojniejsze kawałki na płycie nie wydają się ubogie. Leprous ostatecznie udowodnił, że "mniej znaczy więcej" to tylko hasło powtarzane przez ludzi, którzy nie są w stanie złożyć niczego ciekawego z wielu elementów.
Wokale nie zawodzą ani odrobinę. Charakterystyczny głos Soldberg'a jak zwykle genialnie pasuje do całości kompozycji, natomiast napisane przez niego melodie bezlitośnie wpadają w ucho i wymuszają mimowolne nucenie pod nosem, gdy tylko album dobiegnie końca. Chociaż gitary zostały odrobinę wycofane, to wykonawcy wciąż mają szerokie pole do popisu dzięki szalonym rytmom utworów. Oczywiście panowie nie poszli na łatwiznę i sięgnęli po bardziej wyszukane harmonie, czasem nawet dysonanse, dzięki czemu riffom zdarza się nieźle ugryźć w ucho, co jednak świetnie współgra z niecodziennym rozłożeniem akcentów. Mimo, że gitara basowa niestety również usunęła się odrobinę w cień, to ma swoje momenty i niejednokrotnie odgrywa znaczną rolę w budowaniu klimatu. Partie klawiszy oraz elektronika są zupełnie bezbłędne. Wspaniale wzbogacają brzmienie zespołu, i nie pozwalają nawet na chwilę rozproszenia. Są one w stanie samodzielnie stworzyć klimat, przez który odbiorcy siedzą na brzegu krzesła w napięciu oczekując na rozwój kompozycji. Perkusja natomiast to absolutnie najjaśniejszy punkt tego i tak fantastycznego wydania. Partie bębnów są tak niesamowite, że w większości już one same wystarczyłyby, by piosenka była interesująca. Nabicia są zróżnicowane, rytmy intrygujące, akcenty padają w najmniej oczekiwanych momentach. Taki perkusista uratowałby nawet "Lulu".
"The Congregation" to zdecydowanie najlepszy album jaki do tej pory słyszałem w tym roku. Nie jest to najprostsza muzyka w odbiorze i z pewnością nie przemówi do wszystkich, lecz u mnie powoduje ciarki na plecach oraz ekscytacje na samą myśl o przesłuchaniu tej płyty jeszcze raz. Jeśli kiedykolwiek mam wystawić idealną notę, to właśnie nadszedł ten moment.

10/10

poniedziałek, 25 maja 2015

Muzycy ogniskowi

Już dobrych kilka lat temu w muzyce popularnej pojawił się pewien wilk w owczej skórze - ogniskowi muzycy, którzy zdołali przekonać całkiem pokaźną grupę odbiorców, że ich minimalistyczne ballady akustyczne są niesłychanie alternatywne, inteligentne oraz ambitne. Zmienienie niemocy kompozycyjnej w wartościowy produkt wyłącznie dzięki przyklejeniu artyście łatki "indie" było sztuczką, której nie powstydziłby się żaden rasowy polityk. Widownia przyzwyczajona do niesłychanie niskich standardów radiowych chwyciła przynętę, niczym bezrobotni zasiłek i obecnie przez głośniki całego świata przelewa się fala brodatych gości z gitarami, którzy mylą monotonię z nastrojowością.

Okazuje się, że do napisania ambitnej ballady wystarczy jeden gitarowy motyw, nastrojowe przeszkadzajki, melancholijny śpiew oraz parę widoków z Islandii. Należało powtórzyć jedyne kilka tysięcy razy słowo "indie", by wszyscy zapomnieli, że tak naprawdę nic się tu nie dzieje.

Winnymi takiego procederu są głównie zespoły i artyści indie folkowi ostatniego dziesięciolecia jak Iron & Wine, Bon Iver czy Sufjan Stevens, którzy przebili się swoją twórczością do świadomości szerszej publiczności. Przetarli oni szlaki wschodzącym gwiazdom usypiającej muzyki akustycznej uważanym chwilowo za muzyczne objawienia (dla przykładu Ed Sheeran, bądź Hozier). Problem w tym, że nie są specjalnymi mistrzami ani swoich instrumentów, ani kompozycji. W balladach, których nam dostarczają (w wielu wypadkach stanowiących 90% materiału danego muzyka) nie słychać zbyt często oryginalnych pomysłów, zabawy formą, urozmaiceń, ani popisów instrumentalnych, dążą one częściej donikąd, podążając standardowym schematem refren-zwrotka-refren, skupiając się raczej na tekstach niż samej muzyce. Zazwyczaj dostajemy od nich zaledwie szkielet piosenki, na którym dopiero można zacząć budować coś interesującego. Ten styl stał się mało ambitnym cieniem o wiele lepszych gatunków, post-rockiem dla nielubiących eksperymentów, jazzem dla nie-do-końca-wymagających, ambientem dla tych, których razi brak standardowych struktur, w skrócie - ambitną muzyką dla ludzi, którzy nie słyszeli w życiu nic naprawdę ambitnego.

Post-rock - jak indie folk, tylko korzysta z szerokiej gamy brzmień oraz interesujących struktur kompozycyjnych. 

Żal ściska mnie za serce głównie dlatego, że wiem jak wspaniałe, oryginalne i rozbudowane ballady nigdy nie docierają do masowego odbiorcy. Przecież spokojna muzyka to także pole do popisu, gdzie kreatywność utalentowanych kompozytorów może znaleźć ujście. Jazzmani urabiają się po pachy, by wydusić z siebie coś oryginalnego oraz wyeksponować swoje umiejętności. Muzycy metalowi co rusz wypuszczają ballady, które łamią konwencję lub przesuwają granice gatunkowe. Muzyka klasyczna pełna jest kompozycji spokojnych, lecz o monumentalnym brzmieniu. Tylko scena indie jakoś od kilkunastu lat stoi w miejscu i nie ma specjalnie zamiaru się ruszyć.

Szukający porządnej, relaksującej muzyki powinni zainteresować się koncertami jazzowymi. Muzyki zawsze słucha się przyjemnie i nie występuje ryzyko natrafienia na oklepane, przewidywalne piosenki.

Oczywiście istnieje możliwość, że twórczość brodatych ludzi z akustycznymi instrumentami zupełnie nie jest skierowana do mnie i ma w sobie coś, co mi umyka. Nie da się jednak zaprzeczyć, że po dokładniejszym wsłuchaniu się w tego typu dzieła wychodzi, iż nie są wcale o wiele bardziej skomplikowane, niż szeroko nienawidzone popowe hity. By nie wyjść na ostatniego zrzędę już w przyszłym tygodniu dowiecie się jak według mnie należy pisać ballady, a także szeroko pojętą muzykę atmosferyczną.

piątek, 22 maja 2015

Recenzja - We Butter The Bread With Butter - Wieder Geil!

We Butter The Bread With Butter - Wieder Geil!

We Butter The Bread With Butter, jak sama nazwa wskazuje, nigdy nie byli specjalnie poważnym zespołem. Co prawda ich deathcore'owe wersje piosenek dla dzieci nigdy specjalnie do mnie nie trafiły, lecz już ich ostatni album "Goldkinder", dzięki któremu dowiedzieliśmy się jak brzmiałby Rammsteincore, był wyjątkowo rozrywkowy. W związku z tym, myśląc, że zespól postanowi pójść dalej tą ścieżka, sięgnąłem po ich najnowsze wydanie w nadziei na kawał głupiego, aczkolwiek przyjemnego -core'u.
Niestety moje oczekiwania nieco minęły się z rzeczywistością. Co do pierwszej części grupa wywiązała się znakomicie, muzyka na "Wieder Geil!" nie jest zbyt ambitna. Niestety w przeciwieństwie do swoje go poprzednika album ten nie zawiera chwytliwych Rammstein'owych motywów, które nie doczekały się godnych następców, gdyż muzycy postanowili zastąpić je bardziej klubowo-dubstep'ową elektroniką kojarzącą się raczej z Asking Alexandria oraz The Browning. Nie byłoby to jeszcze tak niewybaczalne, gdyby przegięli z nimi na tyle mocno, że byliby śmieszni, lecz używając ich powtarzają raczej trancecore'owe schematy, które nie są ani oryginalne, ani zabawne.
Ustaliwszy w jakiej kategorii wagowej walczy "Wieder Geil!", wypadałoby powiedzieć jak prezentuje się na tle konkurencji. Muszę przyznać, że jak na średnio ambitny metalcore We Butter The Bread With Butter są zdecydowanie o całą półkę wyżej niż większość najpopularniejszych gigantów tej sceny. Ich riffy gitarowe nie polegają na przemycaniu ciągłych breakdown'ów w nadziei, że słuchacze nie zorientują się, że nikt w zespole nie wie do czego służą te śmieszne metalowe wypustki pod strunami. Oczywiście zagrywki te nie mogą równać się z tymi znanymi z twórczości Periphery, czy Monuments, lecz mają w sobie na tyle energii, by wywołać mimowolne kiwanie głową, a ich poziom skomplikowania nie obraża inteligencji słuchacza. Również użycie ojczystego języka zespołu działa na korzyść kompozycji, ponieważ niemiecki pasuje do growli niczym Bogusław Linda do filmów Władysława Pasikowskiego. Na nieszczęście na każdy porządny motyw przypada również fragment po którego usłyszeniu nie sposób się nie załamać. Czasem przyjmuje on formę wcześniej wspomnianej, przewidywalnej elektroniki, czasem niedorzecznego breakdown'u, czasem zupełnie niepotrzebnych czystych wokali, a czasem niebywale irytującego sampla.
Zabierając się za "Wieder Geil!" chciałem usłyszeć więcej Rammsteina w wersji metacore'owej, a zamiast tego dostałem odrobinę lepszego przedstawiciela gatunku z kilkoma drobnymi haczykami. Fani konwencji zdecydowanie powinni sięgnąć po ten album, lecz w innym wypadku polecałbym unikanie tego wydania. Chociaż niektórym płyta ta przypadnie do gustu, a inni skreślą ją po usłyszeniu zaledwie jednej piosenki, to w moich oczach jest ona strasznym przeciętniakiem.

5/10

czwartek, 21 maja 2015

Recenzja - Coal Chamber - Rivals

Coal Chamber - Rivals

Jeśli mieliście kiedyś bardzo zły pomysł i zrobiło się wam strasznie głupio dlatego, że w ogóle przyszedł wam do głowy, to możecie pocieszyć się tym, że muzycy Coal Chamber wpadli na coś dużo gorszego, co więcej oni urzeczywistnili swoją wizję. Odkopywanie trupa nu-metalu w żadnym wypadku nie mogło się kończyć dobrze, więc nikogo chyba nie zaskoczę stwierdzeniem, iż słuchanie "Rivals" to niesamowita strata czasu.
Potworne albumy przyjmują wiele postaci, na tym na przykład nie ma absolutnie nic, co uzasadniałoby poświecenie mu więcej niż pięciu minut. Mottem przewodnim tego wydania zdaje się być monotonia. Każdy kolejny kawałek brzmi tak samo jak poprzedni, nie wspominając już o tym, jak mało dzieje się wewnątrz samych kompozycji. Mniej-więcej w połowie płyty przestałem zauważać zmiany piosenek, ponieważ porzuciłem wszelką nadzieję na to, iż któraś w końcu wyróżni się z tłumu. Riffy gitarowe zostały napisane wręcz prostacko i za sukces można uznać użycie w nich więcej niż dwóch dźwięków. Brak jakichkolwiek solówek także nie pomaga. Semi-growle Dez'a Fafara'y przestają bawić, gdy tylko zdążymy się zorientować, że nie zamierza on w jakikolwiek sposób urozmaicać swoich wokali, nawet w sztandarowy dla nu-metalu podział na dobrego i złego glinę. Natomiast sekcja rytmiczna tak niesamowicie nie wyróżniła się niczym, iż nie mam absolutnie nic do powiedzenia na jej temat.
"Rivals"to nie tylko zły album jako taki, lecz także zły album nu-metalowy. Nawet najsłabszym zespołom tego nurtu zdarzało się przemycić na płycie choć jedną piosenkę wartą zapamiętania. Z jednej strony taki obrót spraw jest niekorzystny z oczywistych powodów, jednak plusem całej tej sytuacji może być fakt, iż porażka tego zespołu w ożywianiu trupa prawdopodobnie zniechęci innych, którzy mogliby próbować tego samego.
W ostatecznym rozrachunku nowe wydanie Coal Chamber nie zaliczyło się nawet do kategorii płyt tak złych, że aż zabawnych. "Rivals" jest najzwyczajniej w świecie nieciekawym albumem, którego słuchanie jest zupełną stratą czasu. Jeśli czujecie wyjątkowo silną potrzebę, by sprawdzić jak brzmią zwłoki przywrócone do życia po piętnastu latach rozkładu wystarczy przesłuchać "I.O.U. Nothing", gwarantuję, że wszystkie pozostałe piosenki są dokładnie takie same.

2,5/10

środa, 20 maja 2015

Mistrzowie krótkiego formatu - David Maxim Micic - Bilo 3.0

David Maxim Micic - Bilo 3.0

Czasami niesamowity talent nadchodzi z miejsca, z którego nikt się go nie spodziewał. Tak właśnie stało się gdy mało znany serbski gitarzysta David Maxim Micic wypuścił trzy epki, które zupełnie zdeklasowały większość albumów progresywno metalowych, jakie dane mi było słyszeć. Niektórzy mogą kojarzyć tego pana z zespołu Destiny Potato, którego debiut był jednym z najlepszych wydań zeszłego roku. Wszystkich, którym podobał się tamten album mogę zapewnić, że solowa twórczość tego muzyka jest tak samo dobra, jeśli nie lepsza.
Mimo pewnych podobieństw "Bilo 3.0" oraz "Lun" podchodzą do konwencji na dwa różne sposoby. Debiut Destiny Potato bardzo silnie bazował na chwytliwych, acz oryginalnych motywach, natomiast tworząc samodzielnie David napisał bardzo złożony materiał progresywny, którego nie powstydziliby się tacy giganci jak Devin Townsend, Dream Theater czy Periphery. Utwory na tej epce to miks wszelkich znanych mi rodzajów progresywy. Micic umiejętnie połączył bardziej tradycyjne fragmenty przywodzące na myśl starą gwardię gatunku jak Yes oraz Pink Floyd z riffami charakterystycznymi dla wcześniej wspomnianych tytanów djentu, a także dorzucił od siebie wiele rzadziej spotykanych elementów. Słysząc spokojne, atmosferyczne partie pianina można odnieść wrażenie, że słucha się jazzu, orkiestra oraz chór nadają całości rozmachu, a żeńskie wokale (zarówno czyste jak i growlowane) wyróżniają jego twórczość na tle reszty sceny progresywnej. Dzięki tak szerokiemu wachlarzowi brzmień, ocierającemu się od czasu do czasu o avant-gardę, "Bilo 3.0" sprawia naprawdę monumentalne wrażenie. Wszyscy muzycy pojawiający się na tym albumie (a gościnnych występów jest tu cała masa) swoimi występami spisują się na medal. Wokaliści oraz wokalistki przewijające się przez płytę fachowo popisują się swoimi możliwościami, solówki gościnnych gitarzystów świetnie współgrają z całością kompozycji, występ skrzypaczki dodaje oryginalności, a sam Davin Maxim Micic jest po prostu bezbłędny.
Jestem pewien, że za kilka lat imię tego muzyka będzie wspominane obok takich sław jak Townsend czy Petrucci. W nadchodzących latach należy bacznie obserwować wszelkie poczynania tego pana, ponieważ może nam dostarczyć jeszcze wielu wspaniałych płyt. Na horyzoncie pojawiła się nowa gwiazda progresywy i jeśli nie zyska sławy na jaką niewątpliwie zasługuje, to będzie to ostateczny dowód, że z tym światem jest coś bardzo nie tak.

poniedziałek, 18 maja 2015

Gatunki wymarłe

Bardzo często słyszę ludzi narzekających na to, że w dzisiejszych czasach rzekomo nie robi się już takiej muzyki jak kiedyś. W większości przypadków opinia ta wynika z głębokiej niewiedzy, bądź powtarzania pewnych formułek zasłyszanych wcześniej. O ile narzekanie na brak old-schoolowego death metalu, kiedy każdy kolejny album Vader'a brzmi dokładnie tak samo, a młodych zespołów podtrzymujących stare brzmienie przy życiu mamy na pęczki, jest odrobinę pozbawione sensu, to w historii metalu mieliśmy kilka gatunków, którym śmiało możemy postawić nagrobek. Niektóre odeszły by zwolnić miejsce swoim udoskonalonym wersjom, z innych ewolucja zrezygnowała, jeszcze inne wykorzystały cały swój potencjał i nie mają już nic do zaoferowania.

Neo-classical Metal

Chociaż jeszcze przed katastrofą znaną powszechnie jako nu-metal melodie inspirowane, bądź wyciągnięte żywcem z muzyki klasycznej były dość powszechne w metalu, to w dzisiejszych czasach bardzo ciężko znaleźć zespoły poruszające się w tej konwencji. Gatunek ten żyje pośrednio pod takimi postaciami jak power metal, symphonic metal i progressive metal, lecz żadna z nich do końca nie przejęła pałeczki po swoim poprzedniku. Chwilowo najbliżej tego terytorium znajduje się zespół The Human Abstract. Oczywiście neo-kalsyczny metalcore również leży daleko od brzmienia prezentowanego w swoim czasie przez Malmsteena, lecz dla wygłodniałych fanów gatunku może okazać się oazą na środku pustyni. Swoją drogą wiele bym dał, by ten gatunek stał się kolejnym djent'em, byłoby to z pewnością bardzo interesujące.


Crossover Thrash

Pod koniec lat 90. coś poszło bardzo nie tak jeśli chodzi o łączenie punku o metalu. Wtedy wściekły, energiczny crossover thrash został zastąpiony przez metalcore, którego sukces był zupełnie niewspółmierny do jakości (przynajmniej w większości przypadków). Obecnie mocy wczesnych prób łączenia metalu i hardcore'u można szukać raczej w twórczości nowszych zespołów punkowych jak Cancer Bats, czy Every Time I Die, ponieważ dobra część metalcore'u chwilowo związana jest z progresywą i skupia się bardziej na złożonych kompozycjach, niż prostolinijnym szaleństwie, za które fani pokochali crossover.


Nu-metal

Za niektórymi gatunkami nawet nie wypada płakać. O ile rapcore dał nam takie perełki jak Body Count oraz Rise Against The Machine to nu-metal wydał na świat takie potwory jak Limp Bizkit, (których szczęśliwie ostatnie podrygi w walce o sławę są raczej żałosne), a także KoЯn (którzy porzucili swoje korzenie na rzecz brzmienia bardziej przyjaznego radiu). Niestety niedawno zawisła nad nami groźba przebudzenia się tej martwej od jakiegoś czasu bestii. Pozostaje mieć nadzieję, że najnowszy album Coal Chamber prześliźnie się niezauważony i nie spowoduje większych szkód.


Industrial Metal

Industrial metal jaki znaliśmy z przełomu wieków odszedł od nas już jakiś czas temu. Może z powodu zbyt bliskich powiązań z nu-metalem, lecz osobiście obstawiałbym wyczerpanie się inspiracji. Zespoły w dzisiejszych czasach znalazły ogromną ilość zastosowań dla elektroniki w metalu i opieranie swego brzmienia wyłącznie na niej jest dość nieciekawym pomysłem. Wielbiciele tego typu brzmień znajdą coś dla siebie praktycznie w każdym możliwym gatunku, istnieje industrial death metal, industrial black metal, trancecore (nie polecam), industrial grindcore, niemiecki ruch NDH (który ostatnio pod nieobecność Rammstein'a również znajduje się w dołku), oraz oczywiście cała masa avant-garde'y szeroko wykorzystującej wszelkie dźwięki dostępne człowiekowi. 


Nie są to oczywiście wszystkie gatunki, które wyparowały na przestrzeni lat, lecz dzięki tym przykładom można uświadomić sobie jak bardzo mijają się z prawdą ci, którzy twierdzą, że thrash metal skończył się, gdy Metallica wydała Black Album, lub, że hard rock to muzyka wyłącznie lat 80. Jeśli death metal umarł ponieważ Bolt Thrower nie nagrywa nowych płyt, to co mają powiedzieć fani crossover thrash'u?

piątek, 15 maja 2015

Recenzja - Faith No More - Sol Invictus

Faith No More - Sol Invictus

Faith No More wydali swój ostatni album w 1997 roku, również mniej-więcej w tym czasie rock alternatywny znalazł się na równi pochyłej, z której stacza się po dziś dzień. Przypadek? Nie sądzę. Na szczęście weterani walk z muzycznym banałem wracają do gry w wielkim stylu, bo pokazać jak rzucić poważne wyzwanie artystyczne zdobywcom najwyższych miejsc na listach przebojów.
"Sol Invictus" zabiera nas w podróż w czasy, kiedy "rockowa alternatywa" nie była jedynie pustym sloganem, który miał przyciągnąć naiwną klientelę wierzącą, że sięgając po płytę Creed w jakiś sposób stają się lepsi, niż cała reszta słuchająca w tym czasie kolejnej popowej gwiazdki. Ten album ma szansę przypomnieć szerszej publiczności, że w tym gatunku chodziło o próbowanie nowych rzeczy, a nie powtarzanie utartych schematów, które wydają się inne tylko dlatego, że nie pojawiają się na większości kawałków serwowanych przez popularne rozgłośnie radiowe. Faith No More nie obawia się zrazić do siebie części publiczności opornej na innowacje i na każdym kroku pokazuje pazur bądź zaskakuje niecodziennymi pomysłami.
Kompozycje na "Sol Invictus" są pełne kontrastów. Chociaż co rusz pojawia się ciężki riff gitarowy, w towarzystwie krzyku Pattona, to zaraz uspokajają nas partie pianina oraz spokojny melodyjny śpiew. Znajdą się także bardziej atmosferyczne fragmenty, jak choćby końcówka "Superhero", gdzie słyszymy melodyjne wokale, psychodeliczną gitarę oraz hipnotyzujące klawisze, bądź wstęp do "Separation Anxiety" z dominującym basem oraz niepokojącymi odgłosami keyboardu w tle. Oczywiście nie uświadczymy tu także standardowej konstrukcji refren-zwrotka-refren. Piosenki w miarę trwania rozwijają się i nawet, jeśli wracają do wcześniej użytych motywów, starają się nie powtarzać ich bezmyślnie, lecz wprowadzać do nich drobne zmiany. Bardzo cieszy mnie również fakt, iż przy pisaniu kompozycji gitarę basową potraktowano na równi z pozostałymi instrumentami, dzięki czemu możemy tu i ówdzie zawiesić ucho na interesujących popisach Billy'ego Gould'a. Oczywiście na specjalną uwagę, jak zwykle, zasługuje Mike Patton, który ponownie prezentuje jak szerokim wachlarzem stylów wokalnych jest w stanie się po mistrzowsku posługiwać. Jeśli jeszcze ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, to po przesłuchaniu "Sol Invictus" będzie przekonany, iż ten pan byłby w stanie stanąć za mikrofonem zarówno w zespole jazzowym, jak i black metalowym.
Jednak by nie być zupełnie bezkrytycznym wobec najnowszego dzieła Faith No More muszę zauważyć, że niestety brakuje na nim hitu, który natychmiastowo wryłby się w pamięć oraz żądał ponownego odtwarzania już w momencie, gdy padają jego ostatnie dźwięki. Krótko mówiąc, próżno szukać tu tak ikonicznych kawałków jak "Epic" i mimo, iż każdy kawałek posiada silną osobowość, to żaden specjalnie nie wystaje ponad resztę.
Płyta "Sol Invictus" to prawdziwa gratka dla miłośników rocka, która nie udaje tylko, że różni się czymś od legionów miałkich grup pokroju Three Days Grace, 30 Seconds to Mars, czy Breaking Benjamin, lecz na prawdę wnosi powiew świeżego powietrza do niesamowicie dusznej kanciapy, którą ostatnio stał się alternative rock. Polecam wielbicielom muzyki ambitnej nie tylko z nazwy.

9/10

czwartek, 14 maja 2015

Recenzja - Veil Of Maya - Matriarch

Veil Of Maya - Matriarch

Veil Of Maya nigdy nie byli największym graczem na scenie djentowej. O ile zawsze podziwiałem ich umiejętności wykonawcze, to kompozycje pozostawiały wiele do życzenia. Vildhjarta, Born Of Osiris, Uneven Structures, Periphery - wszystkie te zespoły zawsze były o krok przed nimi, jedni bardziej ekstremalni, inni bardziej progresywni, kolejni bardziej atmosferyczni. Z każdym następnym wydaniem grupa zapowiadała się coraz lepiej, jednak na piątej płycie warto już wyjść z fazy pokazywania potencjału i przejść do walki o wysokie stawki.
Na "Matriarch" Veil Of Maya przygotowali dla nas nowość, która zapewne przyprawi niejednego fana "prawdziwego" metalu o atak gniewu - czyste wokale. Osobiście nie mam nic przeciwko nim, lecz przyznam, że mogły być użyte znacznie lepiej. Generalnie, tak jak większość elementów kompozycji na tym albumie, zostały one wykorzystane w bardzo podręcznikowy sposób. W efekcie, pomimo całkiem imponujących popisów gitarowych płyta trąci czasem wątpliwej jakości, schematycznym metalcore'em, do którego przyzwyczaiła nas wytwórnia Rise Records.
Z drugiej strony zdarzają się tu również całkiem solidne piosenki, bądź fragmenty, które rekompensują straty moralne poniesione podczas odbioru kawałków mniej udanych. Gdy muzycy opierają kompozycje na swoich imponujących umiejętnościach, zamiast na chwytliwych melodiach bądź próbach naśladowania innych zespołów nurtu, jest całkiem przyzwoicie. "Teleute" to prawdopodobnie jedna z najlepszych piosenek w historii grupy, jest w niej odpowiednia ilość popisów sekcji rytmicznej, świetna solówka oraz przyjemny ciężar, szkoda tylko, że zaraz po niej płyta serwuje nam miałką "Daeneyrs", której refren usypia swoim rażącym brakiem oryginalności. Również "Mikasa"to całkiem porządny kawałek, który mimo faktu, iż byłby bardziej na miejscu na albumie Periphery, lub Monuments, to jego melodia niesamowicie wpada w ucho, a zmieniające się co chwila nabicia perkusyjne nie pozwalają się nudzić. Poziom tego wydania jest zdecydowanie nierówny, słucha się go od przebłysku do przebłysku, a pomiędzy ciężko nie zacząć myśleć o niezwykle interesującej teksturze ścian wokoło.
Jak już wspomniałem najlepszą stroną tego zespołu są umiejętności techniczne muzyków, które również tutaj zasługują na wyrazy uznania. Niektóre solówki gitarowe, a także pasaże przewijające się w tle mogą powodować opad szczęki. Gdyby to one, a nie podręcznikowe, djentowe riffy staccato stanowiły podstawę kompozycji płyta zyskałaby wiele na jakości. Natomiast partie perkusyjne są po prostu genialne. Sam Applebaum zadbał o to, by zawsze były one zróżnicowane i nieprzewidywalne, na niektórych kawałkach to one przekonują słuchacza, że warto brnąć dalej przez tę płytę.
Z najnowszym wydaniem Veil Of Maya polecam zapoznać się we fragmentach. "Matriarch" posiada kilka bardzo mocnych momentów, lecz obwarowane są całkiem wysokim murem przeciętności. Coś mi się zdaje, że niestety ci panowie umrą jako dobrze zapowiadający się. 

7/10

poniedziałek, 11 maja 2015

Recenzja - Arcturus - Arcturian

Arcturus - Arcturian

Po lekkiej stagnacji w ostatnich latach scena avant-garde metalowa wyraźnie budzi się do życia. Dzieje się tak niewątpliwie po części za sprawą starych zespołów, które wracają do świata żywych by raz jeszcze urzec nas świeżymi pomysłami oraz niecodziennym brzmieniem. Czy jednak da się być innowacyjnym jeszcze dwadzieścia lat po wydaniu debiutanckiego albumu? Czy Arcturus nadążył za zmianami, które zaszły w metalu przez dziesięć lat, które minęło od czasu wydania ich ostatniego albumu?
Uwierzcie mi, bardzo chciałbym móc odpowiedzieć twierdząco na obydwa te pytania, lecz bezlitosna rzeczywistość mi na to nie pozwala. Niestety grupa prawdopodobnie wyszła z założenia, iż to, co było niespotykane w 2005 również będzie takie dzisiaj. W rezultacie otrzymaliśmy black metal z czystym wokalem, zatrzęsieniem elementów symfonicznych oraz dużą ilością elektroniki... nie brzmi to zbyt oryginalnie. Inni zdążyli już zająć się tym połączeniem i to z całkiem imponującymi rezultatami, ba nawet dorzucali do tej mieszanki sporo własnych pomysłów. Jeśli spodziewacie się rewolucji, niestety czeka was zawód.
Zanim jednak ktokolwiek zdąży wysnuć pochopne oraz krzywdzące wnioski śpieszę sprostować, "Arcturian" w żadnym wypadku nie jest złym albumem. Łatwiej znaleźć szczęście w Sosnowcu, niż mierną kompozycję na tej płycie. Co jak co, ale piosenki zostały tu napisane po mistrzowsku. Genialnie używają wszelkich dostępnych środków, by płynnie poruszać się między nastrojami. Elektroniczne intra przypominające bardziej dark ambient, niż metal, przechodzące w ciężar podwójnej stopy, gitarowego tremolo oraz growli, lub energiczne wokale, którym towarzyszy akompaniament orkiestry to domena tego wydania. Może Arcturus nie sięgnęli po najbardziej wyszukane środki, lecz zdecydowanie umieją posługiwać się tymi, którymi dysponują i za ich pomocą tworzyć różnorodne kawałki.
Co do samych popisów wykonawczych, to jest różnie. Do wysokich wokali Simen'a Hestnæs'a zdecydowanie trzeba przywyknąć, a wielbicieli black metalowej tradycji nie ucieszy fakt, że w większości używa on czystego śpiewu. Gitary przez większość czasu trzymają się raczej na uboczu i przypominają o sobie gdy nadchodzi czas na solówkę. Hellhammer za zestawem raczej stara się popisywać szybkością, lecz ze spokojniejszymi fragmentami również radzi sobie całkiem nieźle, jednak przyznaję, że sekcja rytmiczna nie przykuła mojej uwagi.
W ostatecznym rozrachunku nowe dzieło Arcturus wypada całkiem nieźle, lecz specjalnie nie imponuje. "Arcturian" to album zrobiony bardzo solidnie, a gdyby został wydany krótko po "Sideshow Symphonies" prawdopodobnie stałby się klasykiem. Niestety (lub na szczęście) scena avant-garde metalowa w ciągu ostatniego dziesięciolecia poszła znacznie na przód i elektronika w black metalu nie jest już czymś tak niesłychanym. Znajdziecie tu zestaw bardzo mocnych piosenek, jednak powiewu świeżości trzeba poszukać gdzie indziej.

8/10

czwartek, 7 maja 2015

Recenzja - Antigama - The Insolent

Antigama - The Insolent

W czasach tak zamierzchłych, że słyszymy o nich wyłącznie podczas lekcji języka polskiego, bądź historii Mikołaj Rej napisał "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają". Co ciekawe, okazuje się, że za sprawą zespołu Antigama to samo tyczy się Grindcore'u i to takiego przez duże "G", ponieważ nasi rodacy śmiało mogą swoim najnowszym dziełem konkurować z największymi zagranicznymi gwiazdami sceny.
Ludzi mało odpornych na ciężar w muzyce uprzedzam na samym początku, słuchanie "The Insolent" to nie wyprawa do Disneyland'u. Album jest nie tylko wyjątkowo brutalny, lecz także, dzięki wyraźnym inspiracjom mathcore'owym, chaotyczny, przez co może okazać się zupełnie niestrawny dla mniej wytrzymałych fanów metalu. Agresywne riffy, grad perkusji oraz wściekły krzyk wokalisty uderzają mocniej niż głupota polityków, co z pewnością ucieszy wielbicieli ekstremalnych doznań.
Oczywiście nie samym ciężarem żyje człowiek, a każda dobra płyta powinna mieć swój charakter, którego również tu nie brakuje. Chociaż na "The Insolent" słychać wyraźnie wpływy takich zespołów jak Gridlink czy Napalm Death, to Antigama popisuje się tu własnym, niepowtarzalnym, bogatym w eksperymenty stylem. Jedynym moim zastrzeżeniem co do konstrukcji piosenek jest to, że niektóre pomysły mogły zostać bardziej rozwinięte. Dla przykładu pojawiające się niekiedy jazzowe rytmy perkusji stanowią jedynie przerywnik mający na celu zmylenie słuchacza. Moim zdaniem odniosłyby lepszy skutek, gdyby w tym momencie muzycy poszli na całość i w samym środku agresywnej, grindcore'owej kompozycji pojawił się fragment praktycznie wyjęty z płyty Johna Zorna, jak niekiedy robi to The Dillinger Escape Plan. Jednak gdy kompozytorzy idą na całość ze swoimi pomysłami jest całkiem nieźle. Od czasu, do czasu da się zapomnieć, do jakiego gatunku faktycznie należy to wydanie. Główny riff "Sentenced To The Void" mógłby zostać z powodzeniem wykorzystany w piosence garage rockowej, lub punkowej, "The Land Of Monotony" nie wydawałaby się nie na miejscu na doom'owej playliście, natomiast nastawiony na nastrój "Our Beyond" da się sklasyfikować jako post-metal. Słuchając tego albumu nie można narzekać na monotonię.
Umiejętności muzyków również zasługują na szacunek. Co prawda nie są wirtuozami swoich instrumentów na takiej samej zasadzie, co Petrucci, Malmsteen czy Abasi, lecz orientowanie się w chaosie, który stworzyli, także wymaga dużego talentu. Nie usłyszymy tu zapierających dech w piersiach pasaży przechodzących przez pełną skalę gitary, jednakże nagłe zmiany rytmu oraz tempa, za którymi nadążają wykonawcy to ostateczny dowód, że nie mamy tu do czynienia z amatorami, lecz z fachowcami, którzy dokładnie wiedzą, co robią.
"The Insolent" nie trafi do każdego, jednak ci, którzy są w stanie znieść nieskrępowaną agresję tego wydania znajdą na nim kawał solidnego Grindcore'u. Fani tego gatunku powinni sięgnąć po najnowsze dzieło Antigamy bez chwili namysłu. Pomimo tego, że płyta ta ma pewne niedociągnięcia mogę z czystym sumieniem ją polecić.

8,5/10 

wtorek, 5 maja 2015

Recenzja - Kamelot - Haven

Kamelot - Haven

Wypuszczając "Silverthorn" Kamelot udowodnił, że nawet bez Roy'a Khan'a na pokładzie są w stanie nagrać album powodujący opad szczęki. Inną sprawą jest, że Tommy Karevik brzmi dokładnie tak samo jak jego poprzednik, co prawdopodobnie ucieszyło wielu fanów zespołu. "Haven" kontynuuje obydwie tendencje poprzedniego wydania: solidny poziom piosenek oraz brak większych zmian.
Wielokrotnie zdarzało mi się skreślać albumy głównie ze względu na brak innowacji, więc mój entuzjazm wobec najnowszego dzieła Kamelot może wydawać się mało logiczny. Tym, co odróżnia ten zespół od innych, które sprzedają nam od wieków to samo, jest fakt, iż nawet po dwudziestu latach obecności na scenie są w stanie dostarczyć nowych, interesujących kompozycji, które przyciągają uwagę i zostają w pamięci. Na "Haven" znajdziemy więcej potencjalnych hitów, niż na niejednym świeżym debiucie. Swoją rolę mają w tym z pewnością, odgrywające pierwsze skrzypce, rewelacyjne wokale Tommy'ego Karevik'a, lecz bez bardzo solidnych partii instrumentalnych kawałki nie byłyby w stanie wywrzeć na słuchaczu takiego wrażenia. Choć śpiew, jak przystało na tę grupę, stoi na najwyższym poziomie, to warto wsłuchać się również w riffy gitarowe, które z początku wydają się być jedynie prostym akompaniamentem, jednak przyglądając im się bliżej można zauważyć, że są całkiem ciekawie skomponowane. Również fragmenty symfoniczne oraz klawiszowe przyjemnie wzbogacają brzmienie zespołu i, moim zdaniem mogły być, w pewnych miejscach, odrobinę bardziej podkreślone w miksie. Jedynym zastrzeżeniem jeśli chodzi o wykonanie jest to, jak bardzo Tommy stara się przypominać swojego poprzednika. Co prawda ci fani, którzy nie tolerują nawet najmniejszych zmian w brzmieniu ich ulubionego zespołu nie mają w związku z tym żadnego problemu, lecz ja wolałbym, żeby Karevik w przyszłości zaczął odrobinę popisywać się swoim własnym stylem. 
Największą siłą "Haven", w przeciwieństwie do poprzednich albumów, są nie ballady, a cięższe, bardziej żwawe kawałki. Zostały one skomponowane z pomysłem, a każdy jest interesujący na swój własny sposób. Już początkowe kawałki wwiercają się w pamięć i nie mają najmniejszego zamiaru jej opuszczać. Zdecydowanie najlepszą z nich jest "Citizen Zero", której niestandardowa praca gitary, gęsto wykorzystująca pick squeal'e oraz intrygująca melodia refrenu sprawiają, że już wiem, jaki kawałek będę katował przez następne kilka miesięcy. Równie ciekawą kompozycją jest kończąca płytę "Revolution", która umiejętnie łączy ciężkie riffy i gościnne growle w wykonaniu Alissy White-Gluz z energicznym rytmem, melodyjnym śpiewem Karevik'a oraz niespodziewanym balladowym przerywnikiem. Niestety żadna z ballad nie urzekła mnie tak jak "Falling Like The Fahrenheit" czy "Abandoned", jednak praktycznie każda z żwawszych piosenek ma wręcz uzależniający potencjał.
Kamelot pokazał, że jest w świetnej formie i nie ma zamiaru zwalniać. Fani znajdą tu kolejną partię solidnego materiału, od którego nie zdołają się oderwać jeszcze przez długie miesiące. Ci, których formuła grupy zdążyła już znudzić nie znajdą tu większych innowacji, jednakże ciężko mi wyobrazić sobie kogoś, kto wyłącznie z tego powodu zupełnie przekreśli tę płytę. Wychwalając ostatnie wydanie Kiske/Somerville nie spodziewałem się, że doczeka się ono tak szybko godnego przeciwnika.

9/10

piątek, 1 maja 2015

Recenzja - Korpiklaani - Noita

Korpiklaani - Noita

Fińscy absolwenci Wyższej Szkoły Innowacji pod patronatem AC/DC po raz kolejny sprawdzają jak niewiele  muszą zrobić nowego, by uniknąć oskarżeń o ponowne nagrywanie starych piosenek. Fanom grupy oczywiście nie będzie to przeszkadzało ani trochę, w końcu do tego grona nie dołącza się z racji swojego zamiłowania do zmian. Ci, których jeszcze nie zaczęła nudzić utarta formuła, którą zespół posługuje się nagminnie od lat, mogą śmiało w tym momencie przestać czytać i wyruszyć do sklepu po swój nowy ulubiony album, reszta powinna chwilę się wstrzymać.
Nie wierzcie, że nie ma głupich pytań. Jednym z nich niewątpliwie byłoby "Jak brzmi najnowszy album Korpiklaani?". Zdecydowanie lepszym tytułem dla "Noita" byłoby "Spirit of The Forest IX", nie sugerowałby on, iż możemy oczekiwać czegoś innego niż zazwyczaj. Nowości są tu praktycznie nie do wykrycia, jednak przed kompletną porażką pytę ratuje fakt, iż brzmieniem tego zespołu bardzo ciężko się zmęczyć. Aby zakończyć lincz nad brakiem oryginalności tego wydania przejdźmy do samych kompozycji. W końcu nawet najmniej innowacyjny album jest w stanie się wybronić dzięki wyśmienitym piosenkom. Niestety pod tym względem jest raczej średnio. Oczywiście mamy tu kilka całkiem udanych kawałków jak "Viinamäen Mies" czy "Sahti", a nawet świetne "Jouni Jouni", niestety poza nimi nic nie zostało mi w pamięci. Większość piosenek zupełnie wylatuje z głowy gdy tylko się skończą.
Same popisy instrumentalistów generalnie również nie powalają. Gitary, perkusja oraz bas stoją na poziomie "poprawnym" i nieszczególnie przyciągają uwagę. Wokale brzmią tak jak na każdym wcześniejszym albumie grupy i jak zwykle ich ocena to kwestia gustu. Wyjątkiem są partie skrzypiec oraz akordeonu, którym jednak można było poświęcić odrobinę więcej uwagi. Solówki na tych instrumentach to całkiem przyjemne urozmaicenie.
W ostatecznym rozrachunku "Noita" wypada bardzo średnio. Z jednej strony mamy tu kilka całkiem niezłych piosenek, a także przyjemne brzmienie, jednak z drugiej niesamowicie doskwiera brak innowacji oraz przeciętność większości kawałków. Fani zespołu mogą do oceny doliczyć jakieś dwa punkty, po czym nabyć tę płytę niezwłocznie, lecz reszta przed sięgnięciem po to wydanie powinna sprawdzić, czy przypadkiem nie mają czegoś lepszego do przesłuchania.

6,5/10