środa, 29 lipca 2015

Recenzja - Kronos - Arisen New Era

Kronos - Arisen New Era

W tym roku porządny death metal pojawiał się raczej sporadycznie. Szczęśliwie, ci z was, którzy cierpieli ostatnio z powodu niedoboru gitarowych popisów, podwójnej stopy oraz growli wreszcie mogą zaspokoić swoje pragnienie, bowiem po ośmiu latach od wydania ostatniego albumu Kronos powraca serwując nam porcję całkiem udanego, technicznego death metalu.
W tym gatunku bardzo łatwo popaść w skrajności. Wiele zespołów ulega pokusie, by odłożyć na bok kreatywność i zmienić swoje piosenki w jak najszybszy ciąg gitarowych pasaży, któremu akompaniuje perkusja przypominająca bardziej karabin maszynowy, niż prawdziwy instrument. Jest to jeden z lepszych sposobów na skomponowanie niesamowicie przeciętnego albumu, który wylatuje z pamięci kiedy tylko dobiegnie końca. "Arisen New Era" łączy jednak przesadzone popisy z odrobiną kreatywności oraz ciekawymi motywami dzięki czemu wybija się ponad przeciętność. Muzycy postarali się, by riffy gitarowe nie opierały się wyłącznie na bezmyślnej szybkości, lecz były odrobinę bardziej dopracowane i zapadały w pamięć. Kompozycje zachowują niezbędne minimum melodyjności, dzięki czemu nie nudzą się szybko. Praktycznie cały czas towarzyszą nam interesujące motywy, które utrzymują naszą uwagę na piosenkach. Oczywiście nie zabrakło tu również niezbędnego ciężaru. Najnowszemu albumowi grupy Kronos niewiele brakuje do miana brutalnego i z pewnością nie jest to wydanie dla ludzi uczulonych na ekstremalne gatunki metalu. Ci panowie uznali jednak, że nawet najpotężniejsza muzyka zasługuje, by przemycić do niej odrobinę melodii.
Gitarzyści spisali się tu całkiem nieźle, ich popisy nie wydają się wymuszone, potrafią grać zarówno ciężko, jak również wziąć na wstrzymanie i poprowadzić bardziej stonowaną melodię. Perkusji przydałoby się jednak kilka urozmaiceń, ponieważ zbyt często brzmi jak działania wojenne, przez co warstwa rytmiczna potrafi momentami znudzić. Gitara basowa nie dostała tu niestety zbyt wielkiego pola do popisu. Nie jestem pewien, czy jest to wina wycofania jej w miksie, czy skomponowanych w ten sposób partii tego instrumentu, lecz jest ona prawie niezauważalna. "Arisen New Era" to album skupiony najbardziej na gitarach i to właśnie one prezentują się tu zdecydowanie najlepiej.
Choć najnowsze dzieło zespołu Kronos nie jest może arcydziełem gatunku i ma swoje wady, lecz fani gatunku zdecydowanie powinni po nie sięgnąć. Muzycy zachowali balans między melodiami, ciężarem i popisami technicznymi, dzięki czemu płyta nie nudzi. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale wypada całkiem przyzwoicie.

8/10

poniedziałek, 27 lipca 2015

Recenzja - Symphony X - Underworld

Symphony X - Underworld

Patrząc na szatę graficzną najnowszego wydania Symphony X trudno nie odnieść wrażenia, że artysta stwierdził, iż ich muzyka musi obronić się sama, a na okładkę i tak nikt nie spojrzy. Trudno wyrzucać mu takie podejście, skoro wszyscy fani metalu progresywnego dokładnie wiedzieli jak będzie brzmiał nowy album tego zespołu jeszcze zanim muzycy weszli do studia, a decyzję o jego nabyciu podjęli gdy tylko został ogłoszony termin premiery. Ci twórcy osiągnęli sukces nie dzięki oryginalności czy niecodziennym pomysłom, lecz solidnym kompozycjom oraz imponującym umiejętnościom. Tym razem również nie zmieniali podejścia.
"Underworld" brzmi dokładnie tak, jak można było się spodziewać. Niestety po tak wielu latach, charakterystyczny, progresywny power metal Symphony X praktycznie nie jest już w stanie niczym zaskoczyć. Nie oznacza to wcale, że piosenki stały się tu tylko zlepkiem banałów, wręcz przeciwnie, jednak brak innowacji sprawił, iż ich muzyka nie jest już tak ekscytująca jak kiedyś.
Chociaż album nie jest kopalnią przełomowych idei to trzeba przyznać, wszystkie pozostałe fragmenty są na swoim miejscu. Piosenki są bardzo solidnie skomponowane, a spokojniejsze i szybsze kawałki zostały wymieszane na płycie tak, by uniknąć monotonii. Kompozycje, choć potrafią być dość schematyczne, starają się nie zapętlać nadmiernie tych samych motywów i wystarczająco często wprowadzać kolejne, ciekawe elementy. Są one na tyle złożone, że nawet po wielu przesłuchaniach będzie można wyłapać element z dalszego planu, którego wcześniej się nie słyszało.
Jak zwykle Michael Romeo spisał się na medal i znajdziemy tu całe zatrzęsienie interesujących, złożonych riffów oraz technicznych, a za razem melodyjnych solówek. Jego szybkie zagrywki nie są jedynie tanimi popisówkami, lecz zawsze sprawiają wrażenie przemyślanych i starannie dopracowanych. Russel Allen umacnia swoją pozycję w czołówce najlepszych metalowych wokalistów i błyszczy zarówno na potężniejszych, jak i spokojniejszych kompozycjach. Klawiszom, choć dość często sprowadzają się do roli podkładu, zdarza się także zawalczyć o uwagę słuchaczy solówką, bądź przyjemnym motywem w tle. Bas natomiast odgrywa całkiem sporą rolę i warto wsłuchać się w jego zagrywki, ponieważ można znaleźć tam melodie czasem nawet bardziej interesujące niż te na pierwszym planie. Partie perkusji zostały również napisane solidnie i z pomysłem, nie powodując u odbiorców opadania powiek.
W ostatecznym rozrachunku "Underworld" wypada całkiem przyzwoicie, lecz zupełnie niczym nie zaskakuje. Symphony X od dłuższego czasu przestało podejmować jakiekolwiek ryzyko i szukać nowych brzmień. Chociaż technicznie rzecz biorąc jest to świetny album, to do miana wybitnego brakuje mu świeżości. Dla fanów jest to pozycja obowiązkowa, lecz ekscytujących nowości trzeba szukać gdzie indziej.

8/10

piątek, 24 lipca 2015

Recenzja - Lamb Of God - VII: Sturm Und Drang

Lamb Of God - VII: Sturm Und Drang

Lamb Of God przez lata świetnie sprawdzał się jako współczesny odpowiednik takich grup jak Slayer oraz Pantera. Ich ciężki, lecz wciąż melodyjny i skupiony na gitarowych riffach metal wyniósł ich do pierwszej ligi oraz zdobył rzeszę fanów, więc muzycy nie odczuwali większej potrzeby wprowadzania nowości do swojej muzyki. Brak zmian na poprzednich albumach grupy wskazywał na to, że mamy  do czynienia z kolejnym, metalowym AC/DC, które co kilka lat będzie sprzedawało nam to samo zmieniając jedynie okładki. Tym większy był mój szok, gdy słuchałem ich najnowszego dzieła.
Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale nowy album Lamb Of God mnie zaskoczył. Nie ma tu oczywiście mowy o całkowitej rewolucji. Większa część materiału to wciąż mniej-więcej to, do czego zespół zdążył nas przyzwyczaić, lecz znajdziemy tu również kilka nowych pomysłów. Między innymi, po raz pierwszy usłyszymy czysty śpiew Randy'ego Blythe'a, gościnny występ Grega Puciato oraz Chino Moreno. Przy okazji prześliznęło się również kilka fragmentów inspirowanych innymi gatunkami metalu. Eksperymenty te jednak pojawiają się jedynie na kilku piosenkach i są zwykle otoczone bardziej standardowymi kompozycjami, za które pokochaliśmy Lamb Of God.
Bardziej tradycyjne kawałki prezentują się bardzo dobrze. Co chwilę pojawia się świetny, zapadający w pamięć riff, którego trudno pozbyć się z głowy, przyjemna, choć przewidywalna solówka, a całość okraszona jest potężnymi growlami oraz ciężarem sekcji rytmicznej. Ci, którzy przyszli po kolejną porcję tego samego nie odejdą zawiedzeni, jednak według mnie album świeci najjaśniej, gdy muzycy próbują czegoś nowego. "Overlord" to czyste złoto. Czyste wokale Blythe'a w połączeniu z bardziej stonowanymi riffami w pierwszej części kompozycji przywodzą na myśl A Pale Horse Named Death czy Type O Negative, po czym zupełnie niespodziewanie piosenka zaczyna przechodzić od tego, do bardziej standardowego, ciężkiego stylu Lamb Of God. Takich niespodziewanych zwrotów akcji jest na płycie kilka, jak choćby partia Chino na "Embers", lub nastrojowe momenty w "Torches". Tego typu zaskoczenia są rozsiane na tyle gęsto, by przepchnąć ukradkiem całą masę bardziej oklepanych motywów, lecz wciąż utrzymać uwagę słuchaczy i sprawić, by byli ciekawi kolejnych piosenek.
Na przyszłość radziłbym jednak zręczniej wplatać nowości w brzmienie zespołu. Wprawdzie urozmaicanie poprzez miejscowe, drastyczne zmiany brzmienia również działa całkiem nieźle, chociaż wlałbym, by takie nowości zadomowiły się na dobre w kompozycjach zespołu i stanowiły bardziej integralną ich część. Przekonaliśmy się już, że Randy potrafi całkiem nieźle śpiewać, więc teraz należy pomyśleć jak można wzbogacić tym wszystkie kolejne piosenki, a nie używać jego głosu tylko od wielkiego dzwonu.
"VII: Sturm Und Drang" to zdecydowanie jedno z lepszych wydań grupy. Zarówno fani starej formuły, jak i szukający nowości znajdą tu coś dla siebie. Innowacje popłaciły i mam nadzieję, że grupa zdecyduje się dalej urozmaicać swoją muzykę oraz rozwijać pomysły, które tutaj usłyszeliśmy.

8,5/10

środa, 22 lipca 2015

Recenzja - Drewsif Stalin's Musical Endeavors - .​.​.​Comes To An End

Drewsif Stalin's Musical Endeavors - .​.​.​Comes To An End

Drewsif Stalin, muzyk najbardziej znany ze swoich wyśmienitych, djentowych wersji popowych piosenek, po raz kolejny udowadnia, że nie jest tylko śmiesznym panem z YouTube'a, a wyjątkowo utalentowanym, poważnym muzykiem. Jego najnowsze dzieło nie grzeszy może oryginalnością, lecz nosi wszelkie znamiona świetnego djentu i z pewnością zainteresuje fanów gatunku.
Chociaż na "...Comes To An End" nie znajdziemy właściwie niczego, czego nie usłyszeliśmy już wcześniej w muzyce Intervals, Tesseract czy Periphery, to wszystkie elementy zostały wykonane niezwykle solidnie. Kompozycje na tej płycie to podręcznikowy przykład jak należy pisać porządne piosenki w tej konwencji. Kawałki często zmieniając nastrój stale walczą o uwagę słuchaczy. Znajdziemy tu sztandarowe, niebywale ciężkie riffy, które płynnie przechodzą w chwytliwe refreny, popisy techniczne, a także ambientowo-atmosferyczne przerywniki. Co więcej, wszystkie te elementy zostały wykonane bardzo solidnie.
W przeciwieństwie do innych zespołów na tej scenie, Drewsif układając charakterystycznie, synkopowane, djentowe riffy postarał się by akcenty faktycznie padały w nieoczekiwanych miejscach. Każda kompozycja usiana jest popisami gitarowymi, lecz nie tylko na tym instrumencie kończą się umiejętności muzyka. Okazuje się, iż jest on również świetnym wokalistą. Może jego melodie wokalne nie wbijają się w pamięć niczym popisy Mike'a Semesky'ego na ostatnim albumie Intervals, lecz widać, że ma całkiem niezłe wyczucie harmonii, potężny głos oraz doskonale wie jak go użyć. Riffy zostały napisane z pomysłem i nawet jeśli od czasu do czasu można odnieść wrażenie, że pewne patenty już gdzieś słyszeliśmy, to zdarza się to na tyle rzadko, a nowe zagrywki pojawiają się na tyle gęsto, by nie psuło to przyjemności ze słuchania albumu.
Również produkcja zasługuje na kilka słów pochwały. Pomimo, że płyta powstawała w domowym studiu, składana w całość przez samego kompozytora, praktycznie nie da się tego odczuć. W prawdzie bas ginie odrobinę pod ośmiostrunowymi gitarami, lecz tego ciężko uniknąć nawet w najbardziej profesjonalnych warunkach. Wszelkie przeszkadzajki oraz efekty są na swoim miejscu, zgrabnie wzbogacając brzmienie, a programowana perkusja, choć oczywiście nie zastąpi zdolnego perkusisty, wcale nie przeszkadza.
"...Comes To An End" to świetny przykład bardzo solidnego djentu i nawet pomimo braku większych innowacji jestem w stanie polecić go z czystym sumieniem. Nie porwał mnie może tak jak niektórzy giganci tej sceny, lecz bawiłem się przy nim nieźle i wydaje mi się, że będę do tego albumu często wracał w przyszłości.

8/10

poniedziałek, 20 lipca 2015

Recenzja - Chaos Magic - Chaos Magic

Chaos Magic - Chaos Magic

Nie ma co owijać w bawełnę - Timo Tolkki sięgnął dna. Już od jakiegoś czasu było wiadomo, że najlepsze lata ma za sobą. Ostatni album Stratovarius, na którym był obecny nie udał się specjalnie, jego płyty solowe była niezwykle przewidywalne i nieciekawe. Można więc było się spodziewać, że również tym razem nie dostaniemy dzieła najwyższych lotów, lecz nie przypuszczałbym, iż odwali tak banalną amatorszczyznę.
"Chaos Magic" to, lekko mówiąc, kompletna porażka. Nie jest to kwestia pewnych niewybaczalnych przewinień, lecz rażącego braku jakichkolwiek zauważalnych pozytywów. Czasem można odnieść wrażenie, iż twórcy specjalnie starali się, by piosenki były jak najmniej interesujące. Kompozycje są tu wybitnie proste, niestety nie rekompensują tego chwytliwymi refrenami, które akurat w power metalu są nieodzowne. Każdy kawałek podąża utartym schematem refren-zwrotka-refren, który jednak dość często przeistacza się w powtarzanie tego samego, prostego motywu przetykając go drobnymi przerywnikami. Próżno szukać tu nieoczekiwanych zwrotów akcji, oryginalnych pomysłów, a nawet ciekawych riffów czy popisów instrumentalnych. Wszystko kręci się wokół prostej melodii wokalnej, a wszystkie pozostałe elementy kompozycji są wyłącznie akompaniamentem. Kompozytorzy zdecydowanie poszli tu na łatwiznę, przez co piosenki nudzą się jeszcze zanim się skończą, nie mówiąc nawet o kolejnych przesłuchaniach. Tak brzmią amatorskie nagrania wykonane przez niezbyt utalentowanych, początkujących muzyków.
Jeśli chodzi o wykonanie nie jest lepiej. Wokale Cateriny Nix nie są może najgorsze, lecz do czołówki gatunku dużo jej brakuje. Miejscami słychać, że z niektórymi partiami wyraźnie zbytnio się siłuje, a miejscami zwyczajnie śpiewa nieco pod dźwiękiem. Toimo Tolkki również nie szafuje swoimi umiejętnościami i gdyby nie fakt, że jego nazwisko jest na okładce albumu, ciężko byłoby się domyślić, że miał z nim coś wspólnego. Perkusja natomiast ogranicza się do zupełnie najprostszych nabić i nie oferuje słuchaczom żadnych ciekawszych rytmów.
"Chaos Magic" z każdej strony śmierdzi amatorszczyzną. Nie rozumiem jak Timo Tokki był w stanie stoczyć się tak nisko. Nie wiem, czy po prostu zupełnie nie przyłożył się do tego albumu, czy jego źródło inspiracji doszczętnie wyschło, lecz jeśli tak mają wyglądać jego kolejne wydania to może czas pomyśleć o emeryturze. Na jego miejscu, po usłyszeniu produktu końcowego odmówiłbym podpisania się pod nim. Tę płytę należy omijać szerzej niż wany bez tylnych okien z napisem "darmowe cukierki".

2,5/10

piątek, 17 lipca 2015

Recenzja - Powerwolf - Blessed & Possessed

Powerwolf - Blessed & Possessed

Niecodzienna wizja power metalu prezentowania przez muzyków z Powerwolf zawsze wydawała mi się wyjątkowo ciekawa. Muzycy znaleźli dla siebie niszę, której do tej pory nikt nie zagospodarował i wypełnili ją całkiem porządnymi piosenkami, które zapewniły im sporą grupę lojalnych fanów. Trudno się zatem dziwić, że po zadomowieniu się w tak wygodnym miejscu na scenie metalowej nie podejmują oni najmniejszych wysiłków, by je opuścić i serwują nam płytę bliźniaczo podobną do swojej poprzedniczki.
Fani zespołu nie mają się właściwie nad czym zastanawiać. Jeśli "Preachers Of The Night" było jednym z waszych ulubionych albumów, to w tym momencie możecie przestać czytać i natychmiast nabyć "Blessed & Possessed", ponieważ znajdziecie tu kolejną porcję tego samego. Patrząc jednak na sprawę trzeźwo, stopień podobieństwa najnowszego dzieła Powerwolf do ich wcześniejszej twórczości zaczyna być odrobinę niepokojący. Oczywiście nikt nie spodziewał się, że ci panowie nagle porzucą dźwięki organów, fragmenty tekstów po łacinie, czy swoje charakterystyczne brzmienie, lecz pewne piosenki powodują tak silne uczucie déjà vu, że zaczyna ono trochę przeszkadzać. Co chwilę uderza nas melodia, która wydaje się bardzo dziwnie znajoma czy sztuczka kompozycyjna, którą słyszeliśmy na jednej z ich poprzednich płyt. Szczęśliwie sama jakość kawałków również niezmiennie stoi na całkiem wysokim poziomie. Refreny są wyjątkowo chwytliwe, organy nadają całości charakteru, a same kompozycje, choć nie są najbardziej złożone na świecie, potrafią zainteresować słuchaczy. Natomiast covery znajdujące się na drugim dysku zostały zrealizowane całkiem solidnie. Powerwolf zagrał cudze piosenki, nadając im własne brzmienie, o czym dość często inni zapominają. Nawet jeśli zmiany w niektórych kawałkach nie są największe, to wciąż nie poszli na łatwiznę dokładnie odtwarzając to, co już kiedyś nagrano.
Występy muzyków jak zwykle prezentują się całkiem nieźle, lecz bez przesadnej wirtuozerii. Oczywiście śpiew Attila'i Dorna, choć czasem monotonny, świetnie pasuje do konwencji. Instrumenty natomiast prezentują się tym lepiej, że w produkcji podkreślone zostały dokładnie te elementy, na które warto zwrócić uwagę podczas słuchania płyty. Nie trzeba wsłuchiwać się, by wychwycić klawisze, gitara prowadząca zawsze jest na swoim miejscu, a wokale nie przysłaniają pozostałych elementów.
"Blessed & Possessed", pomimo swojego braku oryginalności to ciągle całkiem rozrywkowy i przyjemny album power metalowy. Jeśli nie znudziła was jeszcze dotychczasowa formuła zespołu, a macie ochotę na odrobinę chwytliwego metalu, powinniście zainteresować się tym albumem. Nie jest to dzieło, które powala na kolana i inspiruje następne pokolenia, lecz można się przy nim całkiem dobrze bawić.

7,5/10

wtorek, 14 lipca 2015

Recenzja - David Maxim Micic - Ego

David Maxim Micic - Ego

David Maxim Micic to bezapelacyjnie jeden z najbardziej utalentowanych muzyków młodego pokolenia. Jego epki z cyklu "Bilo" przypomniały wszystkim, że progresywa powinna być oryginalna, a zeszłoroczny debiut grupy Destiny Potato (w którym gra na gitarze oraz klawiszach) udowodnił, że nic nie stoi na przeszkodzie, by złożona muzyka była również chwytliwa. Tym razem muzyk postanowił podejść do tematu jeszcze inaczej i postawił na nastrojową muzykę instrumentalną.
Choć wciąż wyraźnie słychać kto stoi za "Ego", to epka ta znacząco różni się od poprzednich dzieł Micica. Przede wszystkim nie znajdziemy tu praktycznie żadnych wokali poza jednorazowym występem znanego z poprzednich płyt Vladimira Lalica, który jednak ze zwykłym śpiewem niewiele ma wspólnego. Kompozytor odszedł tu również od wszelkich standardowych konstrukcji, przez co piosenki płynnie przechodzą jedna w drugą, a granice między nimi są dość umowne. Większy nacisk położono również na przekazywanie emocji za pomocą dźwięku oraz tworzenie odpowiedniej atmosfery, niż wszelkie popisy instrumentalne czy chwytliwe motywy. Chociaż nie brakuje tu gitarowych solówek, to nie skupiają się zbytnio na ukazaniu technicznego mistrzostwa wykonawcy, a raczej budują napięcie. Oczywiście, jak przystało na porządną progresywę, Micic nie ograniczył się do spokojnych brzmień i zadbał, by nastroje zmieniały się odpowiednio często, dzięki czemu wciąż można się spodziewać odrobinę cięższych fragmentów. David udowodnił również, iż nie jest jednym z twórców, którzy mylą spokój z muzyczną biedą. Na "Ego" usłyszymy szeroką paletę różnorodnych brzmień poczynając od elektroniki, przez nisko strojone gitary, na akordeonie oraz elementach symfonicznych kończąc. Bardzo ciężko się tu nudzić, zwłaszcza, że album trwa odrobinę powyżej dwudziestu minut.
Mimo wszystko odrobinę brakuje tu wokali. Wystarczy sięgnąć choćby po twórczość zespołu Tesseract, by przekonać się, iż śpiew i budowanie atmosfery całkiem nieźle idą ze sobą w parze. Jestem głęboko przekonany, że tak utalentowany muzyk jak David Maxim Micic bez problemu byłby w stanie wpleść w swoje kompozycje ludzki głos, co z pewnością nie odbiłoby się negatywnie na ich jakości.
Chociaż doceniam fakt, iż twórca postanowił dostarczyć nam czegoś zupełnie nowego, to podejrzewam, że do "Ego" nie będę wracał tak często, jak do jego poprzednich dzieł, ponieważ nie zapada ono tak głęboko w pamięć. Jest to jednak kawał bardzo solidnej, atmosferycznej muzyki, wykonany z pasją i masą kreatywności, więc jeśli macie ochotę na tego typu brzmienia, nie możecie przejść obok tej epki obojętnie.

8/10

piątek, 10 lipca 2015

Recenzja - Cradle Of Filth - Hammer Of The Witches

Cradle Of Filth - Hammer Of The Witches

Nigdy nie byłem fanem Cradle Of Filth, bynajmniej nie przez moją miłość do "prawdziwego" black metalu, lecz z powodu ich dość nieciekawych piosenek. Nigdy do końca nie zrozumiałem dlaczego to akurat oni, spośród wszystkich zespołów melodic black metalowych osiągnęli największy sukces. W końcu naprawdę nie trzeba daleko szukać, by znaleźć lepsze grupy grające ten rodzaj muzyki. Może to kwestia wizerunku, może byli mocniej promowani, ale nie wydaje mi się, żeby mogła to być zasługa piosenek. Również tym razem dostarczyli nam strasznego przeciętniaka.
Co prawda nie znajdziemy tu specjalnie rażących uchybień, bądź niewybaczalnych grzechów muzycznych, jednak na "Hammer Of The Witches" brakuje czegoś, bez czego nie może obyć się żaden dobry album, czy to metalowy, czy jakikolwiek inny - zapadających w pamieć piosenek. Nie mam tu oczywiście na myśli chwytliwych hitów lata, lecz zwyczajnie fragmentów, które zwróciłyby moją uwagę, zachwyciły, lub spowodowały, iż przez moją głowę przeleciałaby prosta myśl "o, to jest całkiem niezłe". Niestety po przesłuchaniu całej płyty słuchacz nie jest w stanie przypomnieć sobie żadnej kompozycji.
Ciężko jednak wskazać tu winnego, ponieważ nie ma tu zarówno zapierających dech w piersiach motywów, jak i wyjątkowo haniebnych potknięć. Gdyby oceniać wszystkie elementy kompozycji z osobna prawdopodobnie większość wypadłaby nie najgorzej, nie wybitnie, ale też nie słabo. Gitary miejscami od czasu do czasu zagrają solidny riff. Tu i ówdzie pojawi się urozmaicający muzykę motyw klawiszowy, któremu jednak bardzo daleko do twórczości Fleshgod Apocalypse czy nawet Dimmu Borgir. Również miłą odskocznią potrafią być żeńskie wokale, które niestety również specjalnie nie powalają. Sekcja rytmiczna natomiast robi prawie wszystko, by nie rzucać się w uszy. Jedynie głos samego Dani'ego Filth'a działa na mnie odrobinę drażniąco, lecz jak przypuszczam, jest to w głównej mierze kwestia gustu. Problemem jest zatem brak choćby jednego elementu, który byłby naprawdę dobry i warty zapamiętania oraz widoczny brak interesujących pomysłów ze strony kompozytorów.
W rezultacie "Hammer Of The Witches"  jest książkowym przykładem doskonale średniego albumu. Nie ma tu za co specjalnie pochwalić, a piosenki wylatują z pamięci gdy tylko się skończą. W tym gatunku jest wiele płyt, które biją na głowę najnowsze wydanie Cradle Of Filth, więc jeśli nie odczuwacie wyjątkowej potrzeby, żeby się z nim zapoznać, możecie śmiało sobie je odpuścić.

5/10

czwartek, 9 lipca 2015

Recenzja - Amiensus - Ascension

Amiensus - Ascension

Pierwszy album Amiensus - "Restoration" spotkał się z całkiem ciepłym przyjęciem ze strony fanów gatunku, lecz mi osobiście nie zapadł specjalnie w pamięci. Przypominam sobie jedynie, że był to całkiem porządny kawał atmosferycznego black metalu, który jednak nie zachęcił mnie do kolejnych przesłuchań. Tym razem wydaje mi się, że zespół postawił całkiem zauważalny krok do przodu i nawet jeśli nie uniknął przy tym kilku wpadek, to zdecydowanie mamy tu do czynienia z naprawdę niezłą płytą.
Na "Ascension" kompozytorzy starali się połączyć agresję black metalu z łagodniejszymi, atmosferycznymi melodiami. W efekcie piosenki skaczą między nastrojami, co samo w sobie jest bardzo przyjemne, lecz pojawia się tu również pewien problem. Mianowicie cięższe momenty są wyraźnie gorsze od spokojniejszych, przez co stały się one dla mnie jedynie czasem oczekiwania na coś znacznie bardziej interesującego. Nieraz miałem ochotę przewinąć odrobinę kawałek, by dostać się do tego, na co naprawdę mam ochotę. Zbyt często popadają one w dość standardowe (choć odrobinę bardziej melodyjne i wzbogacone klawiszami), black metalowe brzmienie, którego nie sposób odróżnić od innych przedstawicieli tej sceny, lecz gdy tylko wchodzi czysty śpiew, pojawiają się instrumenty akustyczne, a klawisze tworzą charakterystyczną, chłodną atmosferę, album pokazuje na co go faktycznie stać. Spokojne piosenki są tu wręcz genialne i nie powstydziłby się ich nawet Opeth. Ich brzmienie jest bogate i niejednokrotnie potrafią zaskoczyć słuchacza wejściem żeńskich wokali, bądź partii pianina. Nie mogę jednak powiedzieć, że wszystkie cięższe fragmenty brzmią tak samo, ponieważ kompozytorzy sięgnęli także po inspiracje chociażby do melodeath'u. Wtedy, gdy próbują podejść do swojej wizji w inny sposób ich muzyka zaczyna bronić się całkiem nieźle. Generalnie kompozycje stoją tu na całkiem wysokim poziomie, a muzycy stojący za nimi z pewnością poświęcili im dużo pracy, lecz moim zdaniem nie powinni tak kurczowo trzymać się wpływów black metalowych, jeśli nie mają żadnej oryginalnej koncepcji na to, co z nimi zrobić.
Na całe szczęście nie znajdziemy tu surowej produkcji, przez co da się wyłapać pojedyncze instrumenty, którym swoją drogą warto poświęcić odrobinę więcej uwagi. Choć black metal nie jest znany z powszechnej wirtuozerii, a Amiensus to również nie Animals As Leaders, to pomimo braku popisów słychać, iż muzycy mieli wiele ciekawych pomysłów na swoje partie. Nawet linie basu są tu zazwyczaj całkiem interesujące.
"Ascension" z pewnością trafi do gustu fanom bardziej wyszukanego, melodyjnego, progresywnego black metalu, a jeśli nie przeszkadzają wam mniej oryginalne wstawki istnieje nawet szansa, iż pokochacie tę płytę. Mam nadzieję, że następnym razem zespół skupi się na lepszej stronie swojej muzyki i pójdzie bardziej w stronę metalu progresywnego.

8/10

wtorek, 7 lipca 2015

Recenzja - Between The Buried And Me - Coma Ecliptic

Between The Buried And Me - Coma Ecliptic

Wiele zespołów porzuciło metalcore by, z różnym skutkiem, spróbować swoich sił jako następcy Guns N' Roses czy zwyczajnie dostać się do mainstream'owych rozgłośni radiowych. Between The Buried And Me miało inną koncepcję. Oni stali się jednym z najważniejszych zespołów progresywnych dzisiejszych czasów. Swoim najnowszym wydaniem ugruntowują swoją pozycję na scenie i przebijają wszystkie swoje dotychczasowe dzieła.
"Coma Ecliptic" to zdecydowanie najłagodniejszy album zespołu, lecz nie wydaje mi się, żeby fanom specjalnie przeszkadzała ta zmiana. Tym razem to czysty śpiew dominuje, a klawisze bardzo często wysuwają się na pierwszy plan. Jest to także wydanie silnie progresywne, ale tym akurat chyba nikogo nie zaskoczyłem. Chociaż nie ma tu ponad dziesięciominutowych kolosów, do których grupa zdążyła nas przyzwyczaić, to piosenki wcale nie są krótkie (ich średnia długość to ciągle ponad sześć minut). Moim zdaniem lekkie ściśnięcie kompozycji wyszło im jedynie na dobre, ponieważ zbędne dłużyzny praktycznie tu nie występują, a produkt końcowy sprawia wrażenie niesamowicie dopracowanego oraz przemyślanego. Piosenki praktycznie ciągle dają nam po kilka różnych, równolegle rozwijających się linii melodycznych do śledzenia, przez co absolutnie niemożliwym jest wyłapanie wszystkich interesujących motywów już przy pierwszym przesłuchaniu. Również nie kręcą się one w kółko, powtarzając fragmenty, które już wcześniej słyszeliśmy, lecz przechodzą płynnie między kolejnymi częściami kompozycji, nierzadko przybierając zupełnie nieoczekiwany obrót, zupełnie zaskakując słuchaczy. Wszystko to sprawia, że tej płyty należy posłuchać wiele razy, by docenić ją w pełni. Jestem pewien, iż ja sam nie zdołałem wychwycić jeszcze wielu szczegółów i z każdym następnym odtworzeniem będę znajdował na niej coś nowego.
Muzycy oczywiście spisali się znakomicie. Jak zwykle partie gitarzystów zostały wyśmienicie napisane, ukazując umiejętności wykonawców bez uciekania się do zbędnych, nieciekawych popisówek. Są one zarówno chwytliwe jak i złożone. Gitary często prowadzą oddzielne linie melodyczne i bardzo rzadko któraś z nich zostaje zdegradowana do roli prostego akompaniamentu. Basista również świeci przy każdej możliwej okazji, spełniając równie ważną funkcję co gitarzyści. Nieraz zdarzyło mi się skupić wyłącznie na jego melodii, zupełnie zapominając o pozostałych instrumentach. Perkusja również nie odstaje od reszty. Nabicia są niezwykle interesujące i nigdy nie przechodzą w monotonię. Partii perkusyjnych słucha się tu z takim samym zaciekawieniem, jak instrumentów melodycznych. Jednak tym, co najbardziej wyróżnia album na tle dyskografii zespołu są klawisze. Na "Coma Ecliptic" Tommy Rogers dostał największe jak do tej pory pole do popisu. Nagłe pojawienie się organów Hammonda, elektronicznych wstawek, bądź pianina wspaniale urozmaica brzmienie piosenek i zdarza się znacznie częściej, niż moglibyśmy się spodziewać. Również nowe proporcje czystych wolaki oraz growli sprawdziły się całkiem nieźle. Chociaż melodyjny śpiew lepiej pasuje do bardziej progresywnej stylistyki płyty, to zupełne zrezygnowanie z krzyków odebrałoby twórcom całkiem niezłe narzędzie do nagłego zmieniania nastroju piosenek, z którego, jak już wielokrotnie udowodnili, potrafią korzystać.
Może najwięksi fani "Colors" nie zgodzą się z moją opinią, lecz uważam, że "Coma Ecliptic" to najlepszy album, jaki Between the Buried And Me dotychczas wydało. Mam jednak stuprocentową pewność, iż jest to absolutnie obowiązkowa płyta dla każdego fana progresywy, zarówno cięższej, jak i lżejszej. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat ci panowie będą wymieniani jako jedni z największych klasyków gatunku obok Dream Theater, Yes oraz Rush.

9,5/10


P.S. Ponieważ Lipiec nie zapowiada się na najbardziej zapchany głośnymi premierami okres w tym roku, a ja również mam ochotę odrobinę wypocząć, posty w tym miesiącu mogą pojawiać się odrobinę nieregularnie. Oczywiście postaram się być na bieżąco ze wszystkimi ważniejszymi wydaniami i jeśli tylko znajdę coś mniej znanego, lecz wyjątkowo interesującego z pewnością o tym napiszę.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Dokąd zmierza metal

Nie da się ukryć, że w świecie metalu już od dłuższego czasu nie pojawiła się żadna większa nowość. Fala popularności djent'u trwa już całkiem długo i prawdopodobnie już niebawem coś będzie musiało zająć jego miejsce. Od wydania pierwszego albumu Periphery, który zapoczątkował sukces gatunku, minęło już pięć lat, więc, jak uczy nas historia, za jakiś rok, lub dwa czeka nas następny boom na scenie ciężkich brzmień. Natomiast na bardziej mainstream'owej scenie zasiedziało się Blach Veil Brides oraz inne, okropne grupy metalcore'owe, które w pewnym momencie nawróciły się na granie hard rocka. Niestety ten stan trwa już dość długo i szczęśliwie tam także możemy spodziewać się zmian. Niestety póki co nie ma wyraźnego faworyta do przejęcia tronu, choć pretendentów mamy sporo, jednych strasznych, innych mniej.

Tak właśnie wygląda pierwsza rzecz, widoczna po wyszukaniu frazy "future of metal" w Google Grafika. Oczywiście, jak przystało na Revolver, nie mają pojęcia o czym mówią, ponieważ widać tu tylko teraźniejszość (zarówno gorszą, jak i lepszą jej stronę). Czas pomyśleć kilka lat do przodu.

Nu-metal revival

Ta perspektywa należy do tych najmniej przyjemnych. Chociaż, jak wszyscy wiemy, nu-metal nie należał do najlepszych gatunków ciężkiej muzyki, to najwyraźniej wiele zespołów ostatnio stara się przywrócić go do życia. Jak już zdążyłem zauważyć, nie wychodzi to najlepiej. Jednak, jeśli najnowsza płyta Disturbed sprzeda się znakomicie, a te zespoły, które zostały na scenie, lecz odrobinę ewoluowały, wrócą do korzeni możemy spotkać się z prawdziwym problemem. Również niektóre młodsze zespoły, jak choćby Five Finger Death Punch, z wielką chęcią podczepią się pod ten nurt. Nie chcę tu nikogo straszyć, jednak ten scenariusz wcale nie jest nieprawdopodobny.


Nu-core

Jeśli wcześniej wspomniana próba ożywiania zwłok nie wypali, nu-metal ma jeszcze jedno koło ratunkowe w zapasie - nu-core. Mam nadzieję, że nie przerwałem błogiego stanu niewiedzy, w jakim się znajdowaliście, gdy wspomniałem o tym gatunku, ponieważ wiem, jakim ciosem była dla mnie informacja o jego istnieniu. Z jednej strony jest to zaskoczenie, lecz z drugiej wskazówek, co do istnienia tej konwencji można się doszukiwać nawet w muzyce stosunkowo znanych zespołów, jak In This Moment, czy już wcześniej wspomniany Five Finger Death Punch. Jednak prawdziwy cios nadszedł od strony wytwórni Rise Records - domu najgorszych -core'owych grup ostatnich lat. Jeśli Issues wypuszczą album, który przedostanie się do świadomości większej ilości osób, wtedy będziemy stali na progu prawdziwego kataklizmu, dość zabawnego, ale jednak kataklizmu.


Doom/Occult Rock

Czas na odrobinę mniej przerażającą prognozę. Ghost co prawda spotkał się z niesamowitą krytyką ze strony fanów "prawdziwego" metalu (którą jeszcze niedawno uważałem za internetowy trolling i głupie żarty, a potraktowałem serio, kiedy Kerry King włączył się w nagonkę), lecz doczekał się również kilku naśladowców. Także bardziej tradycyjny doom metal jest ostatnio całkiem produktywny, a takie zespoły jak Royal Thunder, Pathfinder czy Avatarium zostały bardzo ciepło przyjęte przez środowisko metalowe. Nowy album Ghost'a ma szansę przebić się do mainstream'u i zapoczątkować lawinę retro doom'u oraz psychodelicznego rocka, którą powitałbym z otwartymi ramionami.


Protest-core

Możliwe, że sukces djentu wcale nie był przypadkowy i nie zależał od swoich charakterystycznych haczyków, jak nisko strojone gitary oraz mocno skupione na rytmach riffy, a ludzie w końcu docenili bardziej złożoną muzykę. W takim wypadku, by nie wypaść z obiegu gatunek musiałby powoli zacząć odchodzić od elementów, które z pewnością niebawem stracą świeżość, po czym skupić się na czysto technicznej grze na instrumentach. Już dziś możemy usłyszeć jak pewne zespoły oddalają się od Meshuggah, a coraz wyraźniej zbliżają się do Protest The Hero. Jeśli w najbliższym czasie pojawi się jakiś młody zespół, który talentem dorówna PTH, wypuszczając kilka poważnych hitów, dostaniemy całkiem solidne zastępstwo dla djent'u.


Stagnacja

Chociaż byłoby to zdarzenie bez precedensu, to nie możemy wykluczyć, że nie pojawi się nic, co zrzuciłoby dotychczasowych liderów z wysokich pozycji. Akurat w tym momencie mamy całkiem sporo doświadczonych zespołów, które byłyby w stanie zapewnić odpowiednią ilość solidnego metalu na kilka następnych lat. Lamb Of God powraca, a ten powrót zapowiada się całkiem nieźle, ostatnie albumy Mastodon'a oraz Machine Head'a były świetne, a to tylko czubek góry lodowej. Na tak zatłoczonej scenie może nie być miejsca na nowych twórców. Uważam, mimo wszystko, że ten scenariusz jest najmniej prawdopodobny, ponieważ zawsze znajdą się młodzi muzycy uzbrojeni w oryginalne pomysły, jednak z taka opcją również trzeba się liczyć.


Coś zupełnie nowego

Moim zdaniem najbardziej prawdopodobny scenariusz. Niebawem powinien pojawić się zespół, który swoją niecodzienną, lecz chwytliwą, a zarazem dostatecznie ciężką wizją metalu rzuci publiczność na kolana. Tak było w przypadku Periphery, Korn'a, Metalliki i samego Black Sabbath, więc nie ma powodu, dla którego teraz historia nie miałaby się powtórzyć. Tylko czas pokaże w jaki sposób scena metalowa zaskoczy nas tym razem.

czwartek, 2 lipca 2015

Recenzja - Refused - Freedom

Refused - Freedom

Refused zawsze był dla mnie zespołem-fenomenem. Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z ich genialnym "The Shape of Punk to Come" (któremu, nie ukrywając, dałem szansę jedynie przez nawiązanie do Ornette Coleman'a w tytule) opadła mi szczęka. Choć już wcześniej inne zespoły udowodniły, że hardcore nie musi być prymitywny i powtarzalny (swoją drogą warto o tym wspomnieć niektórym polskim punkom), to po tym albumie nie było już powrotu do odgrzewania starych motywów, od tego momentu oryginalność zaczęła być nieodzowna. Powracając po kilkunastu latach nieobecności, zespół znów popisuje się kreatywnością, prezentując nam kolejne wspaniałe wydanie.
Jestem pod wielkim wrażeniem, jak niesamowicie zróżnicowane są kompozycje na tej płycie. Muzycy najwyraźniej potraktowali ramy gatunkowe hardcore punku jedynie jako drobną sugestię i szkielet, na którym będą mogli zbudować coś znacznie ciekawszego. Oczywiście są tu kawałki, które czerpią z tradycji gatunku, lecz prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy pojawiają się wpływy zupełnie nieoczekiwanych konwencji. Znajdziemy tu nawiązania do metalu, indie oraz classic rocka, elektroniki, jazzu, dawnej progresywy, a nawet funku. "Freedom" to wydanie bardzo niestandardowe, które z pewnością nie usatysfakcjonuje fanatyków tego, co "stare i dobre", ponieważ zupełnie nie brzmi ono, jak punk, do którego zdążyliśmy przywyknąć i właśnie na tym polega cała zabawa. Refused zupełnie nie przejęli się oczekiwaniami starych fanów, postanowili nagrać to na co akurat przyszła im ochota i to, co uznali za interesujące.
Jednak pojawia się pytanie, czy te wszystkie innowacje zostały należycie zrealizowane. W końcu sama wizja jest niewiele warta, jeśli twórcy nie potrafią wykorzystać jej potencjału. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że wszelkie idee, które zawitały w głowach kompozytorów przelano wyśmienicie na piosenki. Riffy są niesamowicie chwytliwe i dość proste, lecz nie prostackie, przez co zawsze niezmiernie przyjemne. Natomiast za każdym razem, gdy atakuje nas nawiązanie do innego stylu, jest ono przemyślane i świetnie pasuje do reszty kompozycji. Dzięki temu te drobne (a czasem wielkie) urozmaicenia nie sprawiają wrażenia tanich haczyków, lecz głęboko przemyślanych, integralnych elementów piosenek. Jeśli chodzi o umiejętności instrumentalistów, to nie znajdziemy tu niesamowitych popisów technicznych, lecz poszczególne partie są całkiem interesujące i nie nudzą, a to więcej, niż można oczekiwać od albumu punkowego.
"Freedom" to z pewnością najlepsza płyta hardcore'owa, jakiej danie mi było słuchać w ciągu ostatnich kilku lat. Jeśli nie podoba wam się eksperymentalna natura tego wydania i oczekiwaliście powrotu do korzeni gatunku, to prawdopodobnie zupełnie nie zrozumieliście, co Refused chciało powiedzieć swoim poprzednim, kultowym już, wydaniem.

9/10 


P.S. Jak zwykle w moich recenzjach postanowiłem zignorować teksty piosenek, lecz wiedząc, że w punku dla niektórych stanowią one bardzo ważny element postanowiłem się wytłumaczyć. Jak większość ludzi, dla których angielski nie jest językiem ojczystym, posiadam dar "wyłączenia się" na treści, jakie starają się przekazać zespoły i korzystam z niego za każdym razem, gdy istnieje ryzyko, że ktoś stara się wcisnąć mi polityczne przesłanie. Muzycy nie są znani ze swojego dogłębnego zrozumienia problemów świata, a świadomość, że z moich głośników płynie stek bzdur odbiera mi przyjemność słuchania. Staram się zatem żyć w błogiej nieświadomości i zupełnie nie mam pojęcia, jaki polityczny przekaz niesie "Freedom". Polecam to podejście wszystkim, ponieważ uszkodzeń mózgu lepiej unikać, niż je leczyć. Nie twierdzę, że akurat tutaj usłyszymy coś głupiego, lecz wolę nie podejmować ryzyka. Na płytach jest muzyka, a na wiecach partyjnych manifesty polityczne.
P.P.S. Jutro nie będzie posta, ponieważ cały dzień będę w podróży.

środa, 1 lipca 2015

Recenzja - Thy Art Is Murder - Holy War

Thy Art Is Murder - Holy War

Ostatnim razem pisałem o zespole, który z każdą płytą stawał się coraz ciekawszy, czas na jego zupełne przeciwieństwo. Debiut Thy Art Is Murder był prostym, szybkim, technicznym deathcore'm, który wymagał jednak odrobinę zróżnicowania, jego następca starał się odrobinę urozmaicić muzykę grupy poprzez jej stonowanie, lecz w efekcie tylko zbliżył się do zwyczajowych porażek tego gatunku. Tym razem muzycy ponieśli zupełną porażkę staczając się w otchłań przeciętności oraz monotonii.
"Holy War" to bardzo przeciętny deathcore, który nie oferuje słuchaczowi praktycznie nic ciekawego. Nie jest to może zupełnie najniższa półka gatunku, na której znaleźlibyśmy Emmure i Oceano, lecz wiele nie brakuje. Po chwili od włączenia płyty piosenki zaczynają się ze sobą zlewać, ponieważ kompozycjom zdecydowanie brakuje pomysłów, a także solidnych, zapadających w pamięć partii instrumentalnych. Piosenki stają się ciągłym pasmem do bólu standardowych breakdown'ów przerywanych szybkimi blastami, połączonymi z nieciekawymi zagrywkami, które sprawiają wrażenie, że słyszałem je już tysiące razy gdzie indziej. W kilku miejscach natkniemy się na całkiem przyzwoite solówki, które, choć całkiem solidne, nie są w stanie zrekompensować zauważalnego braku gitary prowadzącej. Album ponosi sromotną klęskę w walce o uwagę słuchaczy czasem przegrywając nawet z niesamowicie fascynującą fakturą okolicznych ścian.
Chociaż instrumentaliści od czasu do czasu dają znaki, że nie są wcale tacy źli, to niestety nie potrafią należycie użyć swoich umiejętności w kompozycjach. Nic nam po tym, że gitarzysta potrafi rzucić całkiem solidną solówką, jeśli dziewięćdziesiąt procent tego co słyszymy, to sztampowy deathcore. Bardzo wyraźnie widać tu o ile ważniejsze są solidne kompozycje od technicznych możliwości wykonawców.Perkusista natomiast przełącza się co chwila między trybem karabinu maszynowego oraz niezwykle powolnymi nabiciami pod breakdowny. Cała reszta jest tak standardowa, że opisywanie jej byłoby wyłącznie stratą czasu, ponieważ jeśli słyszeliście kiedykolwiek ten gatunek, jesteście w stanie wyobrazić sobie jak brzmi najnowsze wydanie Thy Art Is Murder.
Od tego albumu polecam trzymać się jak najdalej, zwłaszcza że August Burns Red wypuścił właśnie o niebo lepszy "Found In Far Away Places", który również powinien trafić do fanów gatunku. Na "Holy War" znajdziemy jedynie sztampę oraz monotonię. 

4/10 

Recenzja - August Burns Red - Found In Far Away Places

August Burns Red - Found In Far Away Places

Jeszcze kilka lat temu August Burns Red był dla mnie jedynie kolejnym nieciekawym zespołem metalcore'owym, jednak z każdym następnym albumem stawali się coraz lepsi. Chociaż już wcześniej widać było, że nie lekceważą oni potrzeby posiadania gitarzysty prowadzącego, to moją uwagę zwrócili na poważnie dopiero swoim ostatnim wydaniem - "Rescue & Restore", natomiast tym razem udało im się zdobyć mój szacunek.
Tym co wyróżniło dla mnie tę grupę była ich umiejętność pisania bardzo melodyjnych, lecz także ciężkich piosenek nie uciekając się do wątpliwej jakości, wymuszonych czystych wokali oraz polegania wyłącznie na monotonnych breakdownach, tak często wykorzystywanych w gatunku. Oczywiście zdolni gitarzyści również w niczym mi nie przeszkadzali, jednakże nawet na ich ostatniej, całkiem niezłej płycie brakowało mi naprawdę zapadających w pamięć, pomysłowych kompozycji. Tym razem naprawili ten błąd. Piosenki na "Found In Far Away Places" są bardzo różnorodne i potrafią nieźle zaskoczyć. Zewsząd atakują nas ciężkie, metalcore'owe partie rytmiczne, a także niebywale interesujące melodie i techniczne riffy gitarowe, lecz do tego zdążyliśmy przywyknąć. Nowością są bardzo nietypowe dodatki dorzucone do większości piosenek. Co prawda można zrzucić muzykom, że są to wyłącznie proste haczyki, jednak każda kompozycja wyróżnia się na swój własny sposób. Zespół zaskakuje nas wpływami muzyki dalekiego wschodu, westernów, ambientu, progresywy oraz wszelkich innych gatunków, których zupełnie byśmy się nie spodziewali. Niestety nie da się ukryć, że czasami również zdarza im się odrobinę polecieć sztampą i niekiedy trzeba przemęczyć się przez chwilę, żeby doczekać się tej ciekawej części kompozycji. "Found In Far Away Places" przypomina odrobinę obiad złożony z soczystego steku, ziemniaków oraz brukselki, a my zostaliśmy obdarzeni na tyle upartą matką, że trzeba będzie zjeść wszystko. W drodze do naszego upragnionego country-breakdownu musimy posłuchać całkiem sporo solidnego technicznego metalcore'u i parę dość nieciekawych fragmentów, które najchętniej byśmy ominęli, jednak w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, iż zdecydowanie było warto.
Jeśli chodzi o instrumentalistów to nie mam właściwie do czego się przyczepić. Gitarzyści radzą sobie bardzo dobrze. Melodie prowadzące są znakomite i ukazują imponujące umiejętności wykonawców, natomiast gitara rytmiczna, choć mogła być odrobinę bardziej złożona, nie popada wyłącznie w najprostsze -core'owe powtarzanie jednej nuty. Ich styl gry potrafi zmienić się w jednej sekundzie, przechodząc z ciężkich, metalowych standardów, do czystego, nastrojowego solo z dużym pogłosem. Również basista zadał sobie trochę trudu, dzięki czemu znajdziemy tu całkiem sporo fragmentów, w których udaje mu się przyjemnie zabłysnąć. Bas to również ważny element kompozycji i niejednokrotnie dostaje pole do popisu. Perkusista, tak jak jego koledzy z zespołu, prezentuje wysoki poziom. Nabicia są nietuzinkowe i słucha się ich z zainteresowaniem. Jeśli rozproszymy się nawet na moment z pewnością ominie nas jakaś interesująca zagrywka, bądź przejście. By wyłapać wszystko co dzieje się na tej płycie trzeba przesłuchać ją kilkakrotnie.
"Found In Far Away Places" to świetny, lecz nie idealny album. Fanom August Burns Red z pewnością spodobają się nowe pomysły zespołu, ponieważ nie wypierają niczego, co do tej pory słyszeliśmy w ich twórczości, lecz wzbogacają i urozmaicają brzmienie. Moim zdaniem jest to najciekawsze wydanie w historii grupy i nawet jeśli do tej pory ci panowie nie do końca wam odpowiadali, warto dać im kolejną szansę.

8,5/10