sobota, 29 sierpnia 2015

Recenzja - Motörhead - Bad Magic

Motörhead - Bad Magic

Motörhead jest sztandarowym przykładem zespołu, który w pewnym momencie przestał ewoluować. Stali czytelnicy tego bloga prawdopodobnie wiedzą jak wielkim entuzjastą takiego podejścia jestem, ale tym razem marudzenie, że zespół powinien dorzucić coś nowego zupełnie nie ma sensu. Doskonale wiadomo, że Lemmy i spółka nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani urozmaicaniem swojego brzmienia, a sam lider zespołu może nie być już długo w stanie tworzyć nowej muzyki. O ile do samego albumu nie mam większych zastrzeżeń, to również wątpię, czy był komukolwiek potrzebny do szczęścia.
"Bad Magic" brzmi dokładnie tak samo jak wszystkie inne płyty Motörheada. Kompozycje są proste, energiczne, riffy solidne, perkusja porządna i tylko głos Lemmy'ego nosi wyraźne ślady zużycia . Nie znajdziemy tu kolejnego hitu na poziomie "Ace Of Spades", chociaż piosenki są całkiem poprawne. Jedyne pytanie jakie trzeba sobie zadać przed nabyciem tej płyty brzmi "Czy mam ochotę na kolejną porcję Motörheada?". Zespół nie zalicza tu wtopy, lecz również nie prezentuje formy ze swoich najlepszych lat. Właściwie jeśli chodzi o brzmienie "Bad Magic" to w tym momencie nie zostaje wiele do dodania, pozostaje jedynie kwestia, czy faktycznie potrzebowaliśmy więcej twórczości Lemmy'ego i spółki.
Moim zdaniem grupa ta już jakiś czas temu znalazła się w punkcie, w którym muzycy mogliby spokojnie przestać martwić się wydawaniem nowego materiału. Zespół był już legendą, kiedy Metallika stawiała swoje pierwsze kroki na scenie, a w tym momencie zdecydowanie nie potrzebują już dodatkowego rozgłosu. Kolejną zbędną rzeczą dla Motörheada są nowe piosenki. Po czterdziestu latach działalności i ponad dwudziestu wydanych płytach muzycy mają tak dużo utworów na swoim koncie, że do końca życia na koncertach byliby w stanie grać inną setlistę. Nie oszukujmy się, ci panowie nie przebiją już swoich największych przebojów, wiec równie dobrze mogliby darować sobie promowanie nowego materiału i skupić się na graniu klasyków, póki problemy Lemmy'ego ze zdrowiem nie uniemożliwiają mu jeszcze występów.
"Bad Magic" jest całkiem przyzwoitym albumem, lecz uważam, że wypuszczanie go nie było konieczne. Bardzo szanuję wszystkich muzyków zespołu i podziwiam ich wytrwałość, lecz do spuścizny Motörheada niewiele można już dodać. Dyskografia zespołu jest absolutnie monumentalna i nie ma potrzeby powiększania jej co dwa lata, zwłaszcza iż panowie już dawno dopracowali swoją formułę do perfekcji. Wątpię czy wiele osób miałoby muzykom za złe, gdyby zmienili się w zespół stricte koncertowy. Wielu klasyków podjęło taką decyzję i w pewnym momencie jest to zwyczajnie rozsądny wybór.

7,5/10


P.S. Przez najbliższy tydzień będę zupełnie odcięty od internetu, wiec nie będę w stanie nic pisać. Nowe posty powinny pojawić się w połowie drugiego tygodnia września.

piątek, 28 sierpnia 2015

Recenzja - Soilwork - The Ride Majestic

Soilwork - The Ride Majestic

"The Living Infinite" było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Soilwork nigdy nie wydał nic szczególnie słabego, ale po "Natural Born Chaos" każdy następny ich album wydawał mi się odrobinę mniej ekscytujący niż poprzedni (może z wyjątkiem "The Panic Broadcast", który zwiastował nadejście zmian). Ich poprzednia płyta była natomiast powrotem do szczytowej formy, która nawet pomimo kilku zapychaczy typowych dla wydań dwupłytowych miała wystarczająco dużo hitów, żeby rzucić na kolana. Swoim najnowszym wydaniem zespół dowiódł, że jest w stanie utrzymać ten wysoki poziom.
"The Ride Majestic" jest wypchane po brzegi interesującymi pomysłami, solidnymi riffami oraz chwytliwymi motywami, lecz niestety znajdziemy również na nim kilka nie do końca przemyślanych fragmentów. Kompozycje w większości stoją na najwyższym poziomie. Muzycy nie zadowalają się prowadzeniem wyłącznie jednej linii melodycznej, przez co utwory nie nudzą się szybko, a dzięki wielu motywom (nie tylko wokalnym), które bardzo łatwo wpadają w ucho, zostają w pamięci. Nie można jednak powiedzieć, że Soilwork odkrył tu Amerykę, piosenki podążają starym schematem ciężka zwrotka-łagodny refren, lecz grupa broni się interesującymi urozmaiceniami pojawiającymi się dość często, a także solidnymi partiami instrumentalnymi. "The Ride Majestic" nie cierpi na brak pomysłów kompozytorskich. Twórcy nie narzekali na brak weny, dzięki czemu usłyszymy tu kilka świetnych patentów jak genialne czyste intro piosenki tytułowej, organy Hammonda na Whirl of Pain, wszechobecne riffy tremolo oraz blast beaty przywodzące na myśl black metal, nagłe zmiany nastrojów oraz przyjemne, lecz niezbyt oryginalne solówki. Niestety do utworów prześliznęło się również kilka mniej trafionych koncepcji, jak outro do "Enemies in Fidelity", na którym spokojnie można było darować sobie perkusję (blasty średnio łączą się z instrumentami smyczkowymi), a także kilka momentów, gdzie budowane jest napięcie, po czym nie pojawia się żaden punkt kulminacyjny, lub parę niezbyt płynnych przejść między kolejnymi segmentami kompozycji. 
Gitarzyści spisali się znakomicie. Świetnie radzą sobie zarówno z cięższymi zagrywkami, jak i łagodnymi melodiami oraz popisami technicznymi. Starają się nie powtarzać, dzięki czemu utwory nigdy nie opierają się na pojedynczych zagrywkach. Perkusista wywiązuje się ze swojego zadania niesamowicie. Nabicia są oryginalne i często stają się najbardziej interesującą częścią kompozycji, o ile perkusista nie zacznie odrobinę nadużywać blast beatów, co czasem mu się zdarza. Klawisze oraz gitara basowa mogły być jednak odrobinę bardziej podkreślone w miksie. Wprawdzie czasem pojawiają się i wnoszą do kompozycji interesujący motyw, bądź urozmaicą brzmienie, ale przez większość czasu wydają się nieobecne. Björn Strid po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najlepszych wokalistów w gatunku i radzi sobie świetnie zarówno z krzykiem, jak i czystym śpiewem. Miejscami wydaje się nawet, że jego głos poprawił się w stosunku do poprzedniego albumu. Słychać, że dysponuje całkiem szeroką jak na standardy gatunku skalą i potrafi z niej korzystać.
"The Ride Majestic" pomimo kilku potknięć pokazuje, że Soilwork ma się świetnie i zamierza trzymać poziom. Chociaż "The Living Infinite" miało odrobinę lepsze utwory singlowe, to ten album prezentuje bardziej stały poziom, dzięki czemu nie musimy obawiać się zapychaczy. Fani melodic death metalu w szwedzkim stylu koniecznie powinni sięgnąć po tę płytę.

8,5/10

czwartek, 27 sierpnia 2015

Recenzja - Five Finger Death Punch - Got Your Six

Five Finger Death Punch - Got Your Six

Do Five Finger Death Punch straciłem cierpliwość po wydaniu "American Capitalist". O ile ich wcześniejsze kompozycje jak "Hard To See", czy cover "Bad Company" pokazywały pewien potencjał, to cały czar prysł, gdy usłyszałem "Remember Everything". W tym momencie zdałem sobie sprawę, że ten zespół wkrótce stanie się Nickelbackiem metalu. Niestety nie myliłem się. Już poprzedni, podwójny album tego dowiódł, a tym razem jest tylko gorzej.
"Got Your Six" to mieszanka pozbawionego charakteru, radiowego rocka z prymitywnymi riffami oraz monotonnymi krzykami, które maja za zadanie przekonać mało wymagających słuchaczy, że mają do czynienia z ciężką muzyką. Zespół idzie po najmniejszej linii oporu w każdej możliwej kwestii. Piosenki są do bólu schematyczne i absolutnie niczym nie są w stanie zaskoczyć. Ostrzejsze zwrotki starają się agresywnymi wokalami zatuszować niesamowicie prostackie zagrywki, a refreny przesłodzonymi, banalnymi melodiami próbują zapewnić grupie wstęp do wszelkich rozgłośni radiowych. Podobnie jak ostatnie wydanie Disturbed, ten album popełnia wszystkie radiowe grzechy: katowanie w kółko pojedynczych motywów, traktowanie instrumentów jako podkładu pod wokal, śmiesznie prymitywne nabicia perkusyjne na cztery czwarte, a oliwy do ognia dolewają załamująco proste wokale (zarówno w warstwie melodycznej, jak i lirycznej), które swojej prostoty nie potrafią zrekompensować nawet chwytliwością. O ile Draimanowi i spółce udawało się jeszcze czasami rzucić jakąś ciekawszą zagrywką, to tu nie ma nawet jednego promyka nadziei. Muzykom skończyły się pomysły i czuć to bardzo wyraźnie. 
Instrumentaliści dali ciała na całej linii, a ich popisy są wręcz żałosne. Gitarzyści opierają swoje riffy na trzech dźwiękach i jeśli już w ogóle odważą się wyjść na pierwszy plan, kiedy akurat nigdzie w pobliżu nie ma wokali, nie wnoszą do piosenki nic ciekawego, natomiast solówki są tu niesamowicie przewidywalne i wtórne. Przywodzą oni na myśl amatorów, którzy właśnie odkryli strojenie drop-D, zachwyconych możliwością łapania power chordów jednym palcem. Gitara basowa jest tu oczywiście kompletnie wycofana w miksie, nie ma zatem mowy o jakichkolwiek interesujących zagrywkach. Pomijając już banalne nabicia, samo brzmienie perkusji jest zwyczajnie okropne i niesamowicie sztuczne. Dźwięki bębnów wydają się głuche i wycofane, jakby producentowi zależało, żeby nie zrazić radiowej publiczności. Niektórzy osiągają znacznie lepsze efekty sięgając po automaty perkusyjne. Wszelkie ślady talentu, które można było znaleźć na pierwszych płytach zespołu zniknęły, a zastąpiła je rażąca przeciętność.
Robię to z ciężkim sercem, ponieważ sam uważam, że oceniam "Got Your Six" dość ostro, ale ten album reprezentuje wszystko, przeciwko czemu zawsze się wypowiadam, więc nie mogę mu popuścić. To nie tylko zły metal, to przede wszystkim zła muzyka. To nie zespoły elektroniczno-metalcore'owe stanowią największe zagrożenie, one mają własny świat i własną scenę, a czasem nawet są całkiem zabawne, to właśnie prostackie radiowe pomyje pozbawione wszelkiej kreatywności, które z wierzchu przemalowano na metal należy traktować jak muzyczny nowotwór.

1/10

środa, 26 sierpnia 2015

Recenzja - Nile - What Should Not Be Unearthed

Nile - What Should Not Be Unearthed

Dziesięć lat temu, po wydaniu "Annihilation Of The Wicked" Nile znalazł się w samej czołówce technicznego death metalu. Na nieszczęście dla zespołu muzyka nie działa jak wystawa muzealna, a bardziej jak wyścig zbrojeń. W czasie gdy inne zespoły ewoluowały oraz rzucały nowymi, ekscytującymi pomysłami, ci panowie stanęli w miejscu co kilka lat odtwarzając starą formułę raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy nie opuszczając swojej strefy komfortu. Również tym razem zespół nie wnosi do swojej twórczości nic nowego.
"What Should Not Be Unearthed" to zwyczajnie kolejna porcja ciężkiego, technicznego death metalu z kilkoma akustycznymi przerywnikami w klimacie bliskiego wschodu. Każdy, kto słyszał którąkolwiek z wcześniejszych płyt zespołu doskonale wie, czego powinien się spodziewać, a fani w tym momencie mogą przestać czytać i natychmiast nabyć swoje kopie. Kompozycje są całkiem solidne i sprawnie utrzymują balans pomiędzy brutalnością brzmienia i popisami instrumentalnymi, lecz zupełnie niczym nie zaskakują. Elementy bliskowschodnie ograniczają się tu do przerywników między kawałkami oraz kilku drobnych motywów, przez co brzmią bardziej jak haczyk, niż integralna część utworów. Brakuje tu intrygujących pomysłów kompozytorskich, które pozwoliłyby zespołowi stanąć do walki z obecnymi tytanami gatunku takimi jak Gorod, The Faceless czy Archspire. Techniczny death metal powinien przesuwać granice ciężkiej muzyki, natomiast Nile odgrzewa jedynie stare patenty.
Oczywiście jak zwykle znajdziemy tu całkiem sporo świetnych riffów ukazujących wirtuozerię gitarzystów (zwłaszcza na najlepszym na płycie "Evil To Cast Out Evil") oraz perkusję momentami przypominającą bardziej karabin maszynowy, niż instrument. Niestety gitara basowa wciąż ginie w tłumie i bardzo ciężko w ogóle ją wychwycić. Na tym przykładzie wychodzi problem produkcji albumu. Nile balansując pomiędzy brutalnym i technicznym death metalem nie potrafiło się zdecydować, czy ich nagranie powinno brzmieć surowo, czy raczej przejrzyście. W konsekwencji nagranie jest na tyle pozbawione głębi, że ciężko wychwycić wszelkie popisy instrumentalistów, a jednocześnie zbyt czyste by przypaść do gustu fanom mniej dopieszczonych brzmień.
Najnowsze dzieło Nile w żadnym wypadku nie jest złym albumem i w porównaniu z ich wcześniejszymi dokonaniami prezentuje się całkiem nieźle, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę co inni robią obecnie w ramach tego gatunku sytuacja przestaje wyglądać tak różowo. Instrumentalnie album stoi na bardzo wysokim poziomie i znajdziemy na nim kilka świetnych zagrywek, lecz poza tym niczym specjalnie się nie wyróżnia. Jest to całkiem solidna płyta, lecz fani gatunku w oczekiwaniu na najnowsze wydanie Gorod powinni raczej sięgnąć po najnowsze Rivers Of Nihil.

7/10

wtorek, 25 sierpnia 2015

Recenzja - The Sword - High Country

The Sword - High Country

Nie ukrywam, że nie jestem wielkim fanem ruchów revivalowych. Wskrzeszanie wiekowych trendów rzadko dokądkolwiek prowadzi i zazwyczaj zespoły, które się na to decydują stają się jedynie naśladowcami żerującymi na nostalgii. Muzycy The Sword zdążył jednak udowodnić, że są w stanie wycisnąć ze starego brzmienia kilka całkiem niezłych piosenek, których nie powstydziliby się Black Sabbath ani Thin Lizzy. Co ciekawe na swoim najnowszym albumie postanowili wprowadzić do swojego brzmienia całkiem sporo urozmaiceń, a to w retro rocku wcale nie zdarza się często.
Tym razem zespół postanowił odrobinę złagodzić swoje brzmienie odchodząc od heavy i doom metalu, kierując się raczej w stronę klimatów space rockowych i psychodelicznych z lat siedemdziesiątych. "High Country" obfituje w nastrojowe fragmenty budujące atmosferę, klawisze oraz intrygujące dodatki jak chórki oraz instrumenty dęte czy akustyczne. Oczywiście nie jest to kompletna zmiana stylistyki, a płyta wciąż zachowuje hard rockowy rdzeń. O ile muzycy wcześniej nie mieszali zbytnio z konstrukcjami swoich piosenek, to tu usłyszymy znacznie więcej eksperymentów, piosenek instrumentalnych, a także wszelkiego rodzaju urozmaiceń. Kompozytorzy postanowili zabawić się swoją formułą wplatając w nią nowe elementy, jednocześnie nie porzucając swojego stylu, a raczej podchodząc do niego z innej strony. Jedynym wyraźnym problemem "High Country" jest brak wyraźnych hitów. Wszystkie kompozycje są całkiem solidne, lecz żadna specjalnie nie wybija się przed szereg, przez co lepiej słucha się ich jako całości niż wyrwanych z płyty singli.
Riffy gitarowe jak zwykle są dość proste, lecz wpadają w ucho i nie są jedynie banalnym podkładem. Perkusja również nie stawia na najbardziej złożone nabicia, lecz świetnie wywiązuje się ze swojego zadania, a zbędne popisy mogłyby jedynie zniszczyć świetny nastrój albumu. Natomiast partie gitary basowej są zdecydowanie najciekawszą częścią większości kompozycji. Linie melodyczne basu przykuwają uwagę i niejednokrotnie przyćmiewają to, co mają do zaoferowania gitarzyści. W połączeniu z całkiem przyzwoitymi wokalami otrzymujemy porządne kompozycje, które nigdy nie opierają się jedynie na prostym riffie, bądź chwytliwym refrenie. 
The Sword dał świetny przykład zespołom, które osiadły na laurach i przestały się rozwijać. Jeśli oni potrafią, to innym też się uda, wystarczy odrobina wysiłku oraz kreatywności. Oczywiście nie wszyscy fani zespołu będą zadowoleni, ale osobiście nie przypominam sobie, kiedy ostatnio jakikolwiek zespół wydał coś ciekawego starając się dogodzić swoim wielbicielom.

8/10

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Recenzja - Rivers Of Nihil - Monarchy

Rivers Of Nihil - Monarchy

Gdy muzyka zespołu jest określana jako "prawdziwy, czysty death metal z krwi i kości", ja słyszę "Muzycy nie mają własnego pomysłu na siebie i tkwią w przeszłości, ale ich ulubionym zespołem jest Bolt Thrower, a to już coś!". Rivers Of Nihil do takich nie należą. Ci panowie już dwa lata temu swoim debiutem udowodnili, że ten gatunek można grać jednocześnie ciężko oraz z pomysłem. Również tym razem podchodzą do tematu podobnie, starając się poprawić wszelkie drobne niedociągnięcia "The Conscious Seed of Light".
Muzyka Rivers Of Nihil nie jest sama w sobie specjalnie innowacyjna czy przełomowa, lecz raczej łączy elementy różnych odmian death metalu tak, że produkt końcowy brzmi świeżo i interesująco. Przede wszystkim znajdziemy tu popisy techniczne w całkiem pokaźnych ilościach, które w połączeniu z ciężkim brzmieniem grupy często przywodzą na myśl Nile czy Gorguts. Oczywiście na tym inspiracje się nie kończą, ponieważ muzycy, tym razem dużo gęściej niż dotychczas, wpletli w swoje kompozycje fragmenty atmosferyczne, które z pewnością przypadną do gustu fanom Fallujah. Zespołowi zdarza się również zahaczyć o terytorium progresywy swoimi bardziej eksperymentalnymi kompozycjami jak instrumentalne "Terrestria II: Thrive", a miejscami nawet melodeathu. Moim zdaniem płyta w pełni rozwija swoje skrzydła w drugiej części, gdzie grupa umieściła nieco mniej standardowe kawałki. Kompozytorom zgrabnie udało się połączyć wszystkie te elementy oraz zbudować z nich świetne utwory, które są złożone, zróżnicowane i ciężkie zarazem. Faktycznie, muzycy nie wprowadzili do death metalu wiele nowości, ale ich bogata mieszanka jego stylów działa świetnie i nie nudzi.
Każdy z muzyków spisał się tutaj znakomicie. Popisy gitarzystów są naprawdę świetne i nie ograniczają się jedynie do bezsensownego ciągu sweepów oraz pasaży. Potrafią oni zarówno pokazać swoje umiejętności, jak i zbudować nastrój, a także w razie potrzeby rzucić ciężkim riffem, lecz niestety również od czasu do czasu odrobinę zbyt mocno postawić na warstwę rytmiczną. Basista w porównaniu z debiutem grupy dostał tu więcej pola do popisu i został ładnie podkreślony w miksie. Byłą to całkiem niezła decyzja zważywszy na to jak świetnie Adamowi Biggsowi udało się napisać swoje partie, które nie podążając za gitarami dodają muzyce głębi. Złego słowa nie można powiedzieć o perkusiście, który również nie poszedł na łatwiznę, a jego nabicia często zaskakują.
"Monarchy" to świetny, zróżnicowany, nowoczesny death metal, którego naprawdę warto posłuchać. Rivers Of Nihil nie odkryli gatunku na nowo, a jedynie w zgrabny sposób połączyli jego różne odcienie. Nie jest to wielki przełom, lecz bardzo solidny popis zarówno wykonawczy, jak i kompozytorski.

8,5/10

Ten teledysk warto obejrzeć do końca.

piątek, 21 sierpnia 2015

Recenzja - Disturbed - Immortalized

Disturbed - Immortalized

Disturbed zawsze tolerowałem, choć raczej w małych dawkach. Udało im się napisać kilka przyjemnych (w odmóżdżający sposób) hitów radiowych, które pomimo powtarzania pewnych banałów broniły się przynajmniej zalążkiem własnego stylu. Chociaż ich płyty były niesłychanie przeciętnie, to dało się przebrnąć przez nie w miarę bezboleśnie. Niestety tym razem albo ich styl zbytnio spowszedniał, albo moja cierpliwość się skończyła, ponieważ ich najnowsze wydanie zupełnie mnie odrzuciło.
"Immortalized" to zlepek banałów pomalowany z wierzchu tak, by oszukać mniej wymagających słuchaczy, że nie słuchają radiowej papki. Na dobrą sprawę w niektórych momentach jedyną rzeczą, która odróżnia ich muzykę od tak haniebnych zespołów jak Creed jest głos Draimana oraz odrobinę ostrzejsze gitary. Znajdziemy tu wszystkie muzyczne przestępstwa, które sprawiają, że muzyka staje się nijaka i jednowymiarowa: schematyczne kompozycje bez śladu urozmaiceń, zapętlanie pojedynczych motywów, używanie instrumentów jako prostego podkładu pod wokal, nieciekawe nabicia na cztery czwarte, prowadzenie maksymalnie jednej linii melodycznej naraz oraz riffy, które powtarzają partie wokalisty. Pełny zestaw. Wszystkie te rzeczy niszczą nawet te piosenki, które wydają się mieć potencjał. Dla przykładu "Open Your Eyes" rozpoczyna się całkiem solidną zagrywką, jednak zostaje koncertowo zarżnięta przez okropny, prymitywny refren katujący jedną frazę na przemian z "o-o-o". Oliwy do ognia dolewają takie koszmarki jak piosenka tytułowa uciekająca się do najniższego chwytu kompozytorskiego w historii, czyli przeniesieniu jednego motywu w refrenie do innej tonacji, by nadać iluzję urozmaicenia oraz industrialne efekty na "You're Mine", które nie wnoszą do piosenki zupełnie nic. Natomiast "The Light" to absolutnie najstraszliwsza zbrodnia przeciwko muzyce, jaką słyszałem w tym roku. Tak mdłej i pozbawionej charakteru pół-ballady nie powstydziłby się Nickelback. Aż dziw bierze, że Scot Stapp nie pojawił się na niej gościnnie, by wbić "Immortalized" ostatni gwóźdź do trumny. Jedynym przebłyskiem na całej płycie jest cover "The Sound Of Silence" duetu Simon & Garfunkel, na którym David Draiman daje najlepszy popis wokalny w swojej karierze. Poza tą małą perełką nie znajdziemy wielu pozytywów. Wątpię nawet, iż dotychczasowi fani zespołu będą pod wielkim wrażeniem tej płyty, ponieważ jedyna piosenką, która choć zbliża się poziomem do "Stricken" czy "Down With The Sickness" jest "The Vengeful One", który ani im nie dorównuje, ani nie wnosi nic nowego, a cała reszta tonie w morzu przeciętności.
Nowe dzieło Disturbed odgrzewa starą, sprawdzoną formułę zespołu, do której przywykli wszyscy ich wielbiciele, jednak po tylu latach oraz tak wielu takich samych płytach zaczęli w ten sposób zjadać własny ogon, a poziom ich piosenek zaczął wołać o pomstę do nieba. Nie ma tu ani grama kreatywności. "Immortalized" należy omijać szerokim łukiem. Jest to fast-foodowy metal dla wyjątkowo niewymagającej publiczności.

2,5/10

czwartek, 20 sierpnia 2015

Recenzja - Ghost - Meliora

Ghost - Meliora

Muzyka tego zespołu wzbudziła wiele zupełnie dla mnie niezrozumiałych kontrowersji. Od samego początku było wiadomo, że Ghost nie ma najmniejszego zamiaru próbować swoich sił na polu "prawdziwego" metalu. Jeśli tylko zignorujemy otoczkę okultystyczną i podejdziemy do ich twórczości bez uprzedzeń, znajdziemy jeden z najlepszych zespołów rockowych ostatnich lat. Ich najnowszy album dodatkowo umacnia silną pozycję grupy na scenie, a moim zdaniem również przebija obydwa poprzednie wydania.
"Meliora" to zdecydowanie najbardziej chwytliwa płyta w dorobku zespołu. Melodie, które wpadają w ucho i pod żadnym pozorem nie chcą go opuścić spotykamy tu na każdym kroku. Nie oznacza to jednak, że kompozycje to jedynie nieciekawe zapętlenia jednego motywu. Oczywiście, nie są to progresywne, dziesięciominutowe kolosy i nie wyłamują się specjalnie ze standardowych konstrukcji refren-zwrotka-refren, lecz kompozytorzy ukryli w swoich dziełach na tyle dużo urozmaiceń, by utrzymać zainteresowanie słuchaczy. Tu pojawi się interesująca melodia na gitarze basowej, tam klawiszowy przerywnik, po czym usłyszymy całkiem solidne gitarowe solo, lub fragment akustyczny. Jest to muzyka prosta, a nie prymitywna.
Zespół unika poddawania się radiowym schematom takim jak ciągłe sprowadzenie gitar do roli akompaniamentu, wycofania basu, czy banalnych nabić perkusyjnych. Riffy są tu zwykle naprawdę ciekawe i zwykle prowadzą własną melodię nie dając się w pełni przyćmić wokalom. Jeśli chwilowo gitarzyści nie mają nam zbyt wiele do zaoferowania, wtedy można liczyć na klawiszowca. Jego partie, nawet jeśli chwilowo jedynie zapewniają podkład pozostałym muzykom, zawsze świetnie urozmaicają brzmienie i nadają piosenkom charakter. Natomiast kiedy wysuwa się on na pierwszy plan daje popis swoich umiejętności oraz kreatywności. Szczęśliwie bas nie został wycofany w miksie i niejednokrotnie zdarza mu się zabłysnąć interesującą zagrywką, bądź prowadząc własną linię melodyczną, niepokrywającą się z gitarami. Perkusja wprawdzie nie przynudza, lecz także nie wybija się przed szereg. Co do wokali to niespecjalnie chce mi się wierzyć w jakąkolwiek zmianę personalną za mikrofonem. Albo zespół znalazł kogoś, kto brzmi dokładnie jak ich poprzedni wokalista, albo zwyczajnie robią wszystkich w konia. Chociaż czy komuś podoba się barwa głosu Papy Emeritusa, czy nie, jest kwestią gustu, to od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić.
Ghost to przykład zespołu, który potrafi napisać świetną, przystępną muzykę, która nie uwłacza niczyjej inteligencji i ma własny charakter. Tym wydaniem muzycy udowodnili, że są w stanie napisać masę świetnych hitów, których nie da się nie zapamiętać. Mam nadzieję, że ich następne płyty również utrzymają tak wysoki poziom.

9/10

środa, 19 sierpnia 2015

Recenzja - David Maxim Micic - Eco

David Maxim Micic - Eco

Ostatnia epka Davida Maxima Micica (jak już zdążyłem zauważyć) choć była całkiem udaną porcją muzyki atmosferycznej, nie zostawała zbytnio w pamięci. Miesiąc po jej premierze muzyk prezentuje nam kontynuację, która owszem, również kładzie duży nacisk na budowanie nastroju, ale naprawia wszelkie niedociągnięcia poprzedniczki. Można śmiało stwierdzić, że "Eco" spokojnie dorównuje poziomem wszystkim wcześniejszym dziełom twórcy, a może nawet je przebija.
Druga część zestawu "Ego - Eco" stylistycznie leży pomiędzy częścią pierwszą, a trylogią "Bilo". Jest to epka wyraźnie skoncentrowana na budowaniu nastroju, lecz znajdziemy na niej również wiele chwytliwych motywów. Tym razem kolejne numery nie zlewają się ze sobą, co moim zdaniem było całkiem niezłą decyzją. Dzięki temu muzyka wydaje się odrobinę bardziej poukładana i skupiona, a każdą kompozycją można cieszyć się w oderwaniu od reszty. Pomimo bardziej uporządkowanej formy utwory wręcz kipią kreatywnością, wciąż potrafią zaskoczyć, a ich twórca mocno zaszalał mieszając w swojej muzyce wiele różnych inspiracji. Znajdziemy tu świetną elektroniczno-akustyczną wariację na temat jednego z motywów użytych wcześniej na "Ego", fragmenty typowo progresywne, charakterystyczne, djentowe riffy, pianino, powrót wokali (zarówno męskich, jak i żeńskich), masę elektroniki, fragmenty symfoniczne oraz świetne solówki. Są tu fragmenty cięższe, spokojniejsze, chwytliwe, ukazujące umiejętności wykonawcze, ale każdy można określić również jako piękny. Chociaż album jest dość spokojny, to dzięki takiemu bogactwu brzmień nie można się nudzić.
"Ego" i "Eco" jako całość wypadają całkiem nieźle, lecz można odnieść wrażenie, że pierwsza była jedynie wstępem do drugiej, na której Micic faktycznie rozwinął koncepcję obydwu płyt. Dopiero teraz nastrojowe kompozycje osiągnęły swój pełny potencjał. Nie oznacza to jednak, iż nie należy sięgać po wcześniejsze wydanie, ponieważ "Eco" miejscami nawiązuje do motywów pojawiających się na poprzedniczce, budując na nich coś zupełnie nowego, co samo w sobie jest dość interesującym pomysłem. Uważam jednak, że więcej sensu miałoby połączenie obydwu wydań w jeden album, na którym "Ego" byłoby traktowane jako pojedynczy utwór.
Najnowsza epka Davida Maxima Micica to pozycja obowiązkowa dla fanów innowacyjnej, spokojniejszej progresywy. Od tej płyty bardzo ciężko się oderwać i moim zdaniem jest to jedno z najlepszych wydań tego roku. Jestem pewien, że "Eco" będzie gościć w moich głośnikach równie często jak "Bilo 3.0". 

9/10

wtorek, 18 sierpnia 2015

Na co nie narzekać

Wielu ludziom zdarza się skreślić piosenkę, album, zespół, a czasem nawet cały gatunek z bardzo głupich powodów. Niektórzy stawiają muzyce naprawdę niedorzeczne wymagania, które nie mają wiele wspólnego z jakością utworów, częściej stawiając pytanie "Czy to jest dobry metal?", niż "Czy to jest dobra muzyka?". Świetna kompozycja może zostać złożona na nieskończenie wiele sposobów, a cała sprawa sprowadza się do tego, czy twórcy mają na tyle talentu, by umiejętnie ograć konwencję w jakiej się poruszają. Oto kilka najgłupszych zarzutów, które dość często padają pod adresem albumów metalowych.

"Ich muzyka to już nie to co kiedyś."

Wasz ulubiony zespół przestał brzmieć dokładnie tak, jak dwadzieścia lat temu? Bardzo dobrze, prawdopodobnie zainwestowali w kalendarz, a może nawet wymyślili coś ciekawego. Zupełnie nie rozumiem dlaczego niektórzy oczekują, by ich ulubione grupy stały w miejscu i produkowały jedynie kolejne kopie swojego wcześniejszego materiału. Taka strategia prowadzi do bardzo szybkiego wypalenia się kompozytorów, którzy prawie natychmiast zaczynają przynudzać, a ich kolejne wydania, choć ciepło przyjmowane przez fanów, nie zapadają w pamięć. Początkowo, kiedy Metallica zaczęła oddalać się od swoich korzeni wydając "Black Album" absolutnie nie było powodu do paniki. Na tej płycie można było usłyszeć masę świetnych piosenek, a fakt, iż była zdecydowanie bardziej przyjazna radiu, niż jej poprzednicy wcale nie odbiera przyjemności z jej słuchania. Problemy pojawiły się dopiero później, ponieważ zaczęło brakować świetnych kompozycji, a nie dlatego że zmienili swój styl. Nazwa zespołu powinna być traktowana raczej jako znak jakości, niż obietnica konkretnego brzmienia.

Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego powinien napisać kolejny "Heavy As A Really Heavy Thing"

"To nie jest metal."

Jest to książkowy przykład sytuacji, w której słuchacz ocenia w kategorii metal (dobrze) - nie metal (źle). Może kogoś zaskoczę, ale zapewniam, że prawie każdy inny gatunek muzyki potrafi być całkiem niezły. Nie mówię tu tylko o jazzie, bluesie, rocku, ale nawet o country, popie czy EDM. Z każdego z tych stylów można wycisnąć coś wartościowego, a to, że z niektórych udaje się częściej niż z innych to już inna sprawa. Najprostszym przykładem może być niedawny hit radiowy - "Uptown Funk" Marka Ronsona. Chciałbym, żeby więcej metalowych zespołów potrafiło napisać piosenkę na podobnym poziomie. To, że dany album nie ma wiele wspólnego z metalem jeszcze o niczym nie świadczy, moim ulubionym wydaniem zeszłego roku zostało "†††", a był to projekt atmosferyczno-industrialny, lecz utwory były na tyle solidne, że nie mogłem się im oprzeć. Pod ten paragraf podpada również używanie określenia "pop metal" jako obelgi, tak jakby łączenie tych gatunków było zbrodnią. Faktycznie, niektórzy nie radzą sobie z tym zadaniem, lecz nie znaczy to, iż sam pomysł jest zły.

Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Casualties Of Cool" byłoby lepsze, gdyby dorzucić do niego trochę podwójnej stopy.

"Za dużo w tym melodii."

Gdy ustalimy już, że dany album, lub zespół jest metalowy pojawiają się wątpliwości, czy ten gatunek może być przystępny. Moim zdaniem nikt nie powiedział, że ma to być muzyka jedynie dla niewielkiej grupki ludzi uodpornionych na growle i blasty. To, że refren piosenki można bez trudu zanucić pod nosem nie oznacza wcale, iż jest ona słaba. Patrząc wstecz na początki gatunku widać jak wiele chwytliwych motywów zawsze się w nim pojawiało. Judas Priest, Black Sabbath, Iron Maiden, nawet Slayer, żaden z tych zespołów nie zaniedbywał melodii. Przystępność jest akceptowalna, brak charakteru nie. Problem zaczyna się, gdy zespół zaczyna powtarzać utarte, radiowe schematy nie dodając do nich nic od siebie. Kiedy grupa postanawia nie wykształcać własnego stylu, by jak najlepiej trafić do odbiorców bez gustu, dopiero wtedy należy rzucać błotem. 

Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Epicloud" oraz "Addicted" nie powinny były wpadać w ucho.

"Za dużo w tym klawiszy/elektroniki/żeńskich wokali/orkiestry."

Kolejną rzeczą, której zupełnie nie rozumiem jest ograniczanie sobie ilości części, z których buduje się kompozycje. Kiedyś metal nagrywało się wyłącznie za pomocą perkusji i gitar, lecz pragnę przypomnieć, że klawisze nie zawsze brzmiały tak jak dzisiaj, a komponowanie partii symfonicznych leżało zupełnie poza zasięgiem przeciętnych śmiertelników, nie mówiąc już o nagrywaniu ich. Nie był to zatem jedyny słuszny sposób grania metalu, lecz jedyny możliwy. Szczęśliwie w dzisiejszych czasach technologia wyciąga do kompozytorów swoją pomocną dłoń, a rzeczy nieosiągalne jeszcze kilka lat temu teraz są standardem. Muzycy uzbrojeni w potężny arsenał dźwięków są teraz w stanie znacznie szerzej rozwinąć swoje skrzydła i popisać się wyobraźnią. Jeśli twórca ma świetny pomysł jak wpleść w swoje dzieło klawisze, orkiestrę czy nawet elementy dubstepu, to jestem za. The Algorithm udowodnił, że genialny metal można stworzyć zza konsoli DJ'a.

Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Kingdom" w wersji bez Anneke Van Giersbergen za mikrofonem była lepsza.

"Nowoczesna produkcja doprowadza mnie do szału."

Zacznijmy od tego, że obecnie już praktycznie każdy prędzej, czy później przekształca sygnał analogowy na ciąg zer i jedynek. W dobie plików i serwisów streamingowych, by usłyszeć osławioną przewagę analogowych nagrań trzeba sięgnąć po winyle oraz dysponować świetnym sprzętem, w przeciwnym razie ciężko jest wyłapać większe różnice. Co więcej, żeby zarżnąć nagranie w obróbce komputerowej trzeba się nieźle postarać, natomiast przy metodach tradycyjnych jest to niebywale proste. Oprogramowanie oraz solidny sprzęt pozwalający wyrzeźbić porządnie brzmiący album są w dzisiejszych czasach na tyle tanie, że nawet amatorzy mogą zbudować domowe studio, co świetnie wspomaga rozrost sceny undergroundowej. Oczywiście technologia ma również swoje złe strony jak auto-tune, czy wyrównywanie perkusji, lecz cyfryzacja pozwoliła na powstanie tak wspaniałych narzędzi jak BIAS FX oraz Axe FX, które dają muzykom niesamowite możliwości zabawy brzmieniem.

Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego jego płyty są gorzej nagrane, niż black metal z lat dziewięćdziesiątych.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Recenzja - Soulfly - Archangel

Soulfly - Archangel

Rozpad klasycznego składu Sepultury nikomu nie wyszedł na dobre. Bez Maxa Cavalery na pokładzie zespół zaczął wypuszczać muzykę tak przeciętną, że w chwili obecnej prawie nikt nie czeka na ich kolejne płyty. Choć Soulfly nie zszedł nigdy tak nisko, to również nie wydał nic szczególnie godnego uwagi. Niestety "Archangel" nie zmienia wiele w taj kwestii, a jedyna jego interesująca część to okładka.
Najnowsze dzieło Maxa Cavalery jest nieciekawe praktycznie na każdym możliwym poziomie. Piosenki są tu niezwykle przewidywalne, nie oferują nic nowego i zapętlają w kółko te same motywy. Oczywiście takie podejście samo w sobie nie jest szczególnie złe, wiele zespołów było w stanie w ten sposób nagrać parę niezłych piosenek, lecz by tego dokonać potrzebne są świetne riffy, które momentalnie zapadają w pamięć, a tych na "Archangel" brakuje. Zagrywki gitarowe prezentują bardzo nierówny poziom. Czasami opierają się na trzech, czterech dźwiękach i przypominają popłuczyny po "Roots" ("Sodomites"), a niekiedy słyszymy w miarę solidne popisy umiejętności ("Deceiver", "Mother Of Dragons"), lub całkiem ciekawy pomysł (nastrojowa gitara na piosence tytułowej). Niestety gorsze fragmenty zdecydowanie przyćmiewają te lepsze, przez co najnowsza płyta Soulfly zwyczajnie nudzi. Mógłbym zacząć również narzekać na niezbyt przejrzystą produkcję, lecz warstwa rytmiczna wcale wiele nie wnosi i czystsze nagranie podkreśliłaby jedynie jak bardzo utworom brakuje głębi.
Kompozycje nie różnią się specjalnie od siebie nawzajem i można podzielić je na dwie kategorie: szybkie, bardziej thrashowe, wściekłe kawałki, oraz wolniejsze, o pulsującym rytmie, które starają się budować nastrój. Nie wątpię, że na koncercie taka mieszanka musi być całkiem skuteczna, lecz na płycie powoduje jedynie opadanie powiek. Na tym właściwie zróżnicowanie się kończy i jedynie od czasu do czasu na którejś z piosenek usłyszymy drobny haczyk, który stara się zwrócić naszą uwagę, lecz nie został umiejętnie wpleciony w całość.
Największą gwiazdą "Archangel" jest bez wątpienia Eliran Kantor, który jak zwykle namalował niesamowitą okładkę. Muzyka natomiast jest boleśnie przeciętna i absolutnie nie zapada w pamięć. Temu albumowi przydałoby się kilka cięć, po których mogłaby z niego wyjść całkiem przyzwoita epka. Słychać tu kilka interesujących motywów, lecz toną one pod masą zapychaczy, nieprzemyślanych motywów oraz nierozwiniętych pomysłów.

5/10 

piątek, 14 sierpnia 2015

Recenzja - Bullet For My Valentine - Venom

Bullet For My Valentine - Venom

Po katastrofie jaką był "Temper Temper" spodziewałem się, że Bullet For My Valentine nie podniesie się już z dna radiowego metalu i po każdym następnym ich wydaniu będę mógł się przejechać niczym walec po porcelanowej zastawie. Najnowsza płyta zespołu powraca jednak do formuły znanej z ich poprzednich wydań - przeplatania ciekawych pomysłów z absolutnie okropnymi, mdłymi motywami. W rezultacie na koncie grupy pojawił się kolejny średniak z niezłym potencjałem, którego pogrzebały radiowe ambicje.
Poziom muzyki na "Venom" jest niesłychanie nierówny. Piosenki potrafią rozpocząć się porządnym riffem przywodzącym na myśl niezłe zespoły melodic death metalowe, by momentalnie zniszczyć wszystko załamującym, przesłodzonym refrenem. Bardzo wiele kompozycji kończy właśnie w ten sposób, nie rozwijając interesujących motywów, ponieważ kompozytorzy uznali, iż młodzież zaczynająca dopiero swoją przygodę z metalem nie będzie w stanie przełknąć niczego, jeśli nie otrzymają w zestawie kilku prostych melodyjek wokalnych. Jedynymi kawałkami, którym udało się mniej, lub bardziej rozwinąć skrzydła są "Army Of Noise" oraz "Phariah". Co ciekawe, czasami widać, iż sam producent postarał się, by odpowiednio odmóżdżyć pewne fragmenty. Najlepszym tego przykładem jest refren "No Way Out", gdzie całkiem interesujące popisy gitarzysty zostały w miksie prawie zupełnie zagłuszone, ponieważ słuchacze mogliby nie wiedzieć której linii melodycznej powinni słuchać. Oliwy do ognia dolewają również ballady oraz pół-ballady występujące tu w zupełnie nierozsądnych ilościach, które słodzą tak niesamowicie, że odzywa się trauma każdego, kto choć raz został w życiu zmuszony, by przesłuchać w całości "With Arms Wide Open".
Trzeba jednak przyznać, iż sami muzycy nie pokazali się z najgorszej strony i chociaż przez większą część płyty mielą radiowe banały, które nie ukazują pełni ich możliwości, to czasem udaje im się zabłysnąć. Perkusista całkiem sprawnie radzi sobie podczas cięższych fragmentów, a gitarzyści potrafią napisać solidny riff, bądź ciekawą solówkę. Niestety cały czar pryska gdy tylko pojawia się boleśnie banalny refren.
"Venom" to morze zmarnowanego potencjału. Praktycznie w każdej piosence pojawia się jakiś interesujący motyw, który aż prosi się o rozwinięcie, lecz zamiast tego zostaje przykryty workiem cukru. Jeśli Bullet For My Valentine nie zmieni podejścia do swojej muzyki to umrą jako dobrze zapowiadający się muzycy, którym nigdy nie dane było naprawdę rozkwitnąć. Chwilowo jednak pozostają metalowym odpowiednikiem fast foodów.

5/10

czwartek, 13 sierpnia 2015

Płyta na dziś - Unexpect - Fables Of The Sleepless Empire

Unexpect - Fables Of The Sleepless Empire

By napisać dobry album avant-garde metalowy trzeba zachować pewien balans. Jeśli przesadzimy z eksperymentami nasze utwory przestaną mieć jakikolwiek sens i zmienią się w jeden wielki bałagan. Jeśli będziemy innowacje wprowadzać zbyt oszczędnie zostaniemy oskarżeni o bazowanie na prostym haczyku. Unexpect znalazł złoty środek wrzucając do swoich utworów wszystkie elementy, które przyszły im do głowy, jednocześnie łącząc je w przemyślany sposób, zachowując balans między szaleństwem i melodiami.
Brzmienie tego zespołu należy do absolutnie najbogatszych w metalu, a ilość elementów jakie znajdziemy w kompozycjach jest wręcz niewiarygodna. Mówiąc, iż muzycy wrzucili do swoich utworów wszystko co wpadło im do głowy nie przesadziłem, ponieważ poza metalowym standardem w postaci gitary elektrycznej, czy perkusji usłyszymy tu: męskie i żeńskie w wokale (zarówno growle, jak i czysty śpiew), bas o ilości strun o wiele większej niż podpowiada rozsądek, skrzypce, pianino oraz całkiem sporo elektroniki. W pierwszej chwili aż ciężko uwierzyć, iż kompozytorom udało się tak połączyć wszystkie te elementy tak, by miało to ręce i nogi, jednak jakimś sposobem tego dokonali. Żaden z tych elementów nie pojawia się jedynie na moment, dla urozmaicenia, lecz stanowi integralną część wszystkich utworów w takim samym stopniu jak perkusja, lub gitara. Co więcej, każdy z wykonawców jest wirtuozem swojego instrumentu, dzięki czemu wszystkie partie stoją na najwyższym poziomie. Żeby tego było mało kompozycje są zupełnie nieprzewidywalne i co chwilę skaczą między nastrojami. W jednym momencie zastanawiamy się, czy na pewno słuchamy metalu, by za chwilę utwór zaatakował nas burzą perkusji oraz growlem, po czym płynnie przeszedł do solówki na skrzypcach. Słuchając tej płyty nie można się nudzić.
Muzyka Unexpect jest zupełnie niepowtarzalna i powinien zapoznać się z nią każdy fan niestandardowego metalu. Chociaż "Fables Of The Sleepless Empire" to mój ulubiony album zespołu, to polecam zapoznać się również z "In A Flesh Aquarium", ponieważ jest on równie dobry. Mam nadzieję, że nie będzie to ich ostatnie wydanie, a muzycy niebawem przerwą swoje prawie dwuletnie milczenie zapowiadając nowy materiał. 

środa, 12 sierpnia 2015

Recenzja - Agent Fresco - Destrier

Agent Fresco - Destrier

Islandia zdecydowanie nie jest najbardziej zatłoczoną wyspą świata, lecz jakimś sposobem w tym kraju co chwila pojawia się album, którego koniecznie należy posłuchać. Nie mówię tu nawet konkretnie o metalu, choć i tego wcale tam nie brakuje, zwyczajnie przemysł muzyczny w tym kraju ani myśli zostawać w tyle, ani zadowalać się byle czym. Nowe wydanie zespołu Agent Franco jest tego najlepszym przykładem, a zarazem islandzką odpowiedzią na ostatni album Leprous.
Mawiają, że jeśli ściągasz, ściągaj od najlepszych i ciężko się z tym nie zgodzić, jednak nazwanie "Destrier" jedynie kopią byłoby wielką niesprawiedliwością. Wprawdzie brzmienie gitar oraz głos wokalisty faktycznie przywodzą na myśl wcześniej wspomnianych Norwegów, lecz znajdziemy tu również mnóstwo, czasem całkiem kluczowych różnic. Przede wszystkim Agent Fresco to nie zespół metalowy, a w ich muzyce (poza drobnym wyjątkiem w postaci króciutkiego "Angst") ciężaru i agresji nie znajdziemy. Natomiast jeśli chodzi o budowanie nastroju, brzmienia elektroniczne czy partie pianina, to tego akurat na "Destrier" jest pod dostatkiem. Niejednokrotnie zespół daje tu na wstrzymanie i kreuje monumentalne, lecz spokojne, a wręcz relaksujące fragmenty, po czym uderza nas znienacka zabawą rytmami zarówno w riffach gitarowych, jak i perkusyjnych nabiciach. Dokładając do tej mieszanki melodyjny, wysoki śpiew Arnóra Dana Arnarsona muzycy otrzymali prawdziwe progresywno-rockowe arcydzieło na miarę naszych czasów. Nie znajdziemy tu popisów wirtuozerskich (może z drobnym wyjątkiem klawiszy, a czasem perkusji), lecz partie wszystkich instrumentów zostały napisane z pomysłem i potrafią nieźle zaskoczyć.
Niestety "Destrier" nie jest zupełnie bez wad. Kolejne kompozycje nie są aż tak niepowtarzalne, by bezproblemowo wryć się w pamięć. Refreny mogły być odrobinę bardziej chwytliwe, a riffom przydałoby się odrobinę więcej melodii. Muzykom zdarza się również lekko przesadzić z minimalizmem zostawiając słuchaczy odrobinę zbyt długo z samym pianinem oraz wokalami. Jednak nie są to rażące potknięcia i zupełnie nie odbierają przyjemności ze słuchania albumu. Zespół ten ma w sobie potencjał by wydać na świat album zasługujący na idealną notę i wystarczy kilka szlifów, by tego dokonać.
Agent Fresco jest jak młodszy, spokojniejszy i pogodniejszy brat Leprousa. Jeśli tak jak mi podobało wam się "The Congregation", nie przejdziecie obojętnie obok tego wydania. Potężne, lecz niezbyt ciężkie brzmienie "Destrier" świetnie do mnie trafiło i jestem pewien, że będę do tej płyty często wracał. Już nie mogę się doczekać, by usłyszeć co w przyszłości ci panowie nam zaoferują.

9/10

wtorek, 11 sierpnia 2015

Recenzja - Black Fast - Terms Of Surrender

Black Fast - Terms Of Surrender

Nowa fala thrash metalu nie była spektakularnym sukcesem z jednego, prostego powodu - praca odtwórcza nie jest zbyt ciekawa. Te zespoły, które starały się dokładne odwzorować "stare, dobre czasy" bardzo szybko zaczęły wiać nudą, a na polu bitwy zostali ci, którzy budowali coś nowego na starych formułach. "Starving Out The Light" zaklasyfikowało tych panów do drugiej kategorii, a ich najnowsze dzieło również radzi sobie całkiem nieźle.
Black Fast nie pisze nowego rozdziału w historii muzyki, lecz ich mocno techniczne brzmienie z pogranicza death i thrash metalu jest na tyle interesujące by nie działać na słuchaczy niczym chusteczka nasączona chloroformem. "Terms Of Surrender" to płyta bardzo prosta w założeniach, która bazuje wyłącznie na gitarowych riffach oraz szybkiej grze sekcji rytmicznej. Próżno szukać tu delikatnych, atmosferycznych przerywników, przejmujących, czystych wokali czy wyszukanych, niekonwencjonalnych instrumentów, które urozmaicałyby kompozycje, jednak w swojej kategorii radzi sobie całkiem nieźle. Kompozycje są tu tak naprawdę zestawami solidnych zagrywek, przetykanych solówkami oraz połączonych w sensowny sposób tak, by nie zapętlać w kółko tych samych motywów, a odbiorcy odpowiednio często dostawali coś nowego. Nie ma w tym większej filozofii, to po prostu czysty, nieudziwniony metal z krwi i kości.
Oczywiście takie podejście okazałoby się zupełnym niewypałem, gdyby zawiedli ci, na których spoczywa największa odpowiedzialność - gitarzyści. Na całe szczęście wywiązali się oni ze swojego zadania śpiewająco. Ich styl gry jest mieszanką klasycznych brzmień z czasów, gdy death metal zaczynał raczkować, popisów technicznych, a także odrobiny black metalowego tremolo. Pozostałe instrumenty zwyczajnie wywiązują się ze swoich zadań. Perkusista nie nudzi, basista czasami dorzuca coś od siebie, a wokalista stara się jak może, by brzmieć jak Chuck Schuldiner.
Nie jest to album z gatunku zmieniających życie, których chce się przesłuchać jeszcze raz kiedy tylko się skończą, lecz da się przy nim całkiem nieźle bawić. "Terms Of Surrender" to świetna pozycja dla ludzi poszukujących prostego, lecz nie odmóżdżającego metalu, czegoś tradycyjnego, jednak posiadającego własną osobowość. 

7,5/10

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Recenzja - Cattle Decapitation - The Anthropocene Extinction

Cattle Decapitation - The Anthropocene Extinction

Dobra, brutalna muzyka wcale nie musi być powtarzalna, prymitywna, ani nagrywana w niewytłumionej piwnicy. Świetnym tego przykładem jest właśnie Cattle Decapitation. Ich poprzedni album "Monolith Of Inhumanity" był znakomity nie tylko z powodu swojego ciężaru, lecz dlatego że zespół wprowadził go do swoich piosenek w przemyślany sposób. Najnowsza płyta grupy posiada wszelkie zalety jej poprzedniczki i z pewnością nie zawiedzie fanów.
"The Anthropocene Extinction" to jeden z najbrutalniejszych albumów jakich dane mi było słuchać w tym roku. Niedzielni słuchacze raczej nie mają tu czego szukać, gdyż ta płyta jest cięższa, niż życie w Sosnowcu. Na całe szczęście muzycy zadbali, by kompozycje nie stały w miejscu dłużej niż to absolutnie konieczne, a słuchacze nie mogli się nudzić. Zespół na wszelkie sposoby urozmaica swoje kawałki, które nigdy nie stają się jednym ciągiem blastów czy brakdownów. Co chwilę nasze uszy atakuje zmiana tempa, nowy riff, solówka bądź inny typ wokali. Kompozycje potrafią w jednej chwili przejść od szalonej, perkusyjnej burzy połączonej z gitarowym tremolo, w powolny breakdown, bądź standardowe, death metalowe zagrywki, a od czasu do czasu możemy natknąć się nawet na nastrojowe przerywniki. Bardzo rzadko można przewidzieć jak rozwinie się piosenka, przez co płyta stale trzyma słuchaczy w napięciu.
Instrumentaliści wypadli tu wspaniale i na całe szczęście produkcja jest na tyle przejrzysta, że można z łatwością docenić popisy każdego z nich (może poza basistą, który wylądował raczej w tle). Josh Elmore spisał się świetnie pisząc riffy na ten album i chociaż nie szafuje stale swoimi umiejętnościami technicznymi, to jego talent objawia się na każdym kroku. Perkusja jest bardzo dynamiczna. Znajdziemy tu oczywiście całą masę niesamowicie szybkich blastów, jednak kiedy tylko piosenka zaczyna zmierzać w spokojniejszym kierunku perkusista dowodzi, że potrafi dać na wstrzymanie, gdy przyjdzie taka potrzeba. Gitara basowa w kilku miejscach przypomina o swoim istnieniu, lecz z reguły trzyma się w cieniu, nie dając zbyt wielu oznak życia, co było dla mnie lekkim zawodem, gdyż na "Monolith Of Inhumanity" miała ona całkiem sporo pola do popisu. Jednak najlepiej ze wszystkich zaprezentował się tu Travis Ryan, którego zróżnicowane wokale powodują opad szczęki. W przeciwieństwie do wielu wokalistów metalowych, wachlarz jego umiejętności nie kończy się na jednym typie growli. Poza death metalową klasyką usłyszymy tu również black metalowy skrzek, pig squeale oraz (prawie) czyste wokale, które są bardziej niepokojące, niż melodyjne.
Najnowsze wydanie Cattle Desapitation to książkowy przykład na to, jak powinno się robić metal ekstremalny. Jest to płyta ciężka, lecz nie monotonna, a nade wszystko świetnie skomponowana. Fani naprawdę brutalnego metalu nie mogą przegapić tego albumu.

9/10 

piątek, 7 sierpnia 2015

Recenzja - Fear Factory - Genexus

Fear Factory - Genexus

Pytanie "Jak brzmi nowy album Fear Factory?" w rozmowach pojawia się częściej jako żart, niż wyraz szczerej chęci otrzymania informacji na ten temat. Zespół znalazł sobie formułę, którą co kilka lat wkłada w nowe opakowanie i ani myśli jej zmieniać. Dzięki takiemu podejściu wierni fani zespołu nie muszą obawiać się rozczarowań, lecz sprawia również, że pozostali ludzie bardzo szybko mogą znudzić się ich twórczością. "Genexus" również posiada wszelkie wady i zalety towarzyszące muzyce grupy, a wszelkie zwyczajowe zastrzeżenia wobec niej również są tu aktualne.
Piosenki podążają tu utartym schematem ciężka zwrotka - melodyjny refren, unikając większych innowacji. Wiele zespołów korzystało z tej formuły z całkiem niezłymi rezultatami, lecz w tym przypadku jej wykonanie odrobinę kuleje. Na cięższych fragmentach riffy nie są szczególnie interesujące i odrobinę zbyt często ograniczają się do powtarzania jednego dźwięku, bądź zapętlania banalnego motywu. Perkusja w tym czasie podąża ślepo za rytmem gitar nie wnosząc zbyt wiele do kompozycji. Właśnie wtedy wychodzi jak ważne jest posiadanie w zespole gitarzysty prowadzącego, na którego melodiach można byłoby zawiesić ucho, gdy sekcja rytmiczna nie ma na siebie specjalnego pomysłu. Tę rolę starają się przejąć wstawki elektroniczne, które co prawda na "Genexus" są częstsze, niż na jakichkolwiek ich wcześniejszym albumie, lecz pojawiają się zbyt rzadko, bądź są wycofane na dalszy plan, przez co nie potrafią samodzielnie zawalczyć o uwagę słuchaczy.
Największym problemem melodyjnych refrenów są wokale Burtona Bella. Kiedyś przechodzenie między growlami a śpiewem było jeszcze w stanie kogoś zaskoczyć, jednak w dzisiejszych czasach należy również obydwie te rzeczy wykonywać dobrze. O ile do cięższego oblicza wokalisty nie mam większych zarzutów, to niestety trzeba przyznać, że jego głos do najpiękniejszych nie należy, a to, w czym ogranicza go niewielka skala stara się nadrobić natężeniem dźwięku. Co do instrumentów to również tutaj nie znajdziemy większej kreatywności: prosty akompaniament, perkusja podążająca za gitarą i niezbyt rozwinięte melodie elektroniczne, czyli to co zwykle.
Muszę jednak przyznać, iż "Genexus" nie jest specjalnie złym albumem i zostaje w pamięci zdecydowanie lepiej, niż kilka poprzednich płyt zespołu. Muzykom udało się tu i ówdzie przemycić kilka ciekawych melodii, parę solidnych riffów oraz interesujących wstawek elektronicznych. Wprawdzie by do nich dotrzeć trzeba przebrnąć przez masę raczej przeciętnych fragmentów, lecz pojawiają się one w miarę często. Całkiem nieźle prezentuje się również zamykająca album, ośmiominutowa ballada "Expiration Date", która stanowi całkiem przyjemne urozmaicenie.
Najnowsze wydanie Fear Factory to zdecydowanie jeden z ich bardziej udanych albumów i gdyby wyszedł kilkanaście lat temu miałbym o nim prawdopodobnie znacznie lepsze zdanie, lecz ta formuła zwyczajnie już mi się przejadła. Jeśli jednak macie ochotę na nieskomplikowany słodko-ostry metal o posmaku elektronicznym, a styl tych muzyków jeszcze nie działa wam na nerwy, możecie spokojnie sięgnąć po "Genexus".

6,5/10

czwartek, 6 sierpnia 2015

Perły z bandcamp'a - Hung - Hung

Hung - Hung

Grzebanie w odmętach niezależnej muzyki progresywnej z reguły wcale nie jest tak ekscytujące jak mogłoby się wydawać. Scena ta w głównej mierze składa się z nieciekawych djentowych klonów, świetnych instrumentalistów, którzy kwalifikują nieskładny ciąg pasaży jako piosenkę oraz power metalowych zespołów, które z progresywą niewiele mają wspólnego. Warto jednak przebrnąć przez morze przeciętności, by dotrzeć do takich perełek jak ta.
Brzmienie Hung najlepiej opisuje określenie "nowoczesny, ekstremalny metal progresywny". Nie jest to zbyt konkretny termin, lecz ciężko znaleźć lepszy, gdyż ich muzyka wymyka się wszelkim ściślejszym kwalifikacjom. Znajdziemy tu popisy na gitarach o zwiększonej liczbie strun, występujące sporadycznie riffy straccato przypominające Within The Ruins, spokojnie, atmosferyczne, wręcz relaksujące fragmenty, elektronikę, klawisze, brutalne breakdowny, a także wiele więcej. Piosenki potrafią budować nastrój stonowanymi zagrywkami gitarowymi z pogłosem, elektroniką, spokojną pracą klawiszy i melodyjnym śpiewem, by w jednym momencie cisnąć nas w objęcia ciężkich riffów, growli oraz agresywnej perkusji. "Hung" to płyta bardzo bogata w różnorodne brzmienia, dzięki czemu bardzo trudno się nią znudzić. Na każdym kroku słychać tu talent kompozytorski twórców, który sprawił, iż nawet cover Drake'a w środku albumu progressive metalowego nie wydaje się nie na miejscu.
Również wirtuozeria i umiejętności techniczne wykonawców zasługują na pochwałę. Popisy gitarowe są tu niewiarygodne (czasem dosłownie), a za razem bardzo interesujące. Chociaż dominują tu szybkie pasaże, to nie brakuje urozmaiceń i dość często dostajemy chwile wytchnienia. Gitara basowa dość często wybija się na pierwszy plan, by zachwycić słuchaczy ciekawą zagrywką, a perkusja nigdy nie staje się monotonna. Elektronika świetnie buduje nastrój, natomiast klawisze świetnie wzbogacają brzmienie. Wokalista też prezentuje się całkiem nieźle, jego growle są potężne, a czysty śpiew całkiem solidny.
Hung może śmiało rywalizować z bardziej znanymi zespołami w gatunku. Ich muzyka jest równocześnie nastrojowa, melodyjna, brutalna i co najważniejsze interesująca. Zdecydowanie warto sięgnąć po ich najnowsze wydanie, zwłaszcza że nabycie go zdecydowanie nie wymaga dużego nakładu środków. Płytę można ściągnąć za darmo, lub kupić za dowolną sumę tutaj.

środa, 5 sierpnia 2015

Recenzja - Xandria - Fire & Ashes

Xandria - Fire & Ashes

Bardzo niewielu muzyków jest w stanie co roku wypuszczać albumy jednocześnie utrzymując wysoki poziom. Zatem kiedy Xandria krótko po wydaniu "Sacrificium" ogłosiła pracę nad kolejną płytą nie zalała mnie fala entuzjazmu. Na szczęście zespół wybrnął z całej sytuacji całkiem umiejętnie wydając epkę, na której znajdziemy dwa covery, dwie ponownie nagrane, wcześniejsze piosenki grupy oraz trzy nowe numery. Niektórym może wydać się, iż jest to pójście na łatwiznę, lecz moim zdaniem lepiej dostać trzy dobre kawałki, niż dziesięć przeciętnych. Trzeba przyznać, że zespół osiągnął co zamierzał i otrzymaliśmy skromną, lecz porządną partię materiału.
Nowe kompozycje w dwóch przypadkach na trzy wypadają całkiem nieźle. "Voyage Of The Fallen" oraz "Unembraced" to dość typowe, solidne, symphonic metalowe kawałki. Nie ma w nich właściwie nic przełomowego, lecz znajdziemy na nich prawie wszystko, czego od gatunku należy się spodziewać: świetne wokale, proste, lecz potężne aranżacje orkiestrowe, a także chwytliwe melodie. Można przyczepić się, że gitary pozostają w tle, a ich partie stanowią jedynie akompaniament, jednak pozostałe elementy kompozycji są na tyle ciekawe, iż można puścić to niedociągnięcie płazem. Niestety bardzo przewidywalna ballada "In Remembrance" nie trzyma już poziomu poprzednich kawałków i wywołuje lekkie opadanie powiek. Wprawdzie nie ogranicza się jedynie do połączenia śpiewu oraz pianina doczekując się w końcu rozwinięcia, lecz wciąż robi zbyt mało by wybić się z tłumu średnich, symphonic metalowych ballad i natychmiast wylatuje z pamięci. Prezentuje się ona tym gorzej, iż zaraz po niej słyszymy cover jednej z najlepszych power-ballad w historii muzyki rockowej - "I Would Do Anything For Love (But I Won't Do That)" Meat Loafa.
Przechodząc do coverów jakie zaprezentowała nam Xandria trzeba przyznać, iż są przykładem na to, jak powinno się je nagrywać. Zarówno wcześniej wspomniana kompozycja, jak i "Don't Say A Word" (oryginalnie zespołu Sonata Arctica) zostały zaadaptowane do stylu wykonawców, dzięki czemu nie są bezmyślnym odtwarzaniem pierwowzoru. Jest to oczywiście bardziej zauważalne w piosence Meat Loafa ze względu na większe różnice gatunkowe, jednak obydwie naprawdę brzmią jak kawałki Xandria'i.
Więcej zastrzeżeń mam natomiast do odświeżonych wersji starych piosenek zespołu. Oczywiście dopieszczona produkcja oraz bardziej utalentowana wokalistka nie mogły niczego popsuć, niestety "Ravenheart" wciąż jest banalną kompozycją opartą na pojedynczym motywie, czego lepsze wykonanie nie było w stanie naprawić. "Now & Forever" straciło natomiast swoje elektroniczne brzmienie, a jego miejsce zastąpiła naturalniej brzmiąca orkiestra. Czy jest to zmiana na lepsze to wyłącznie kwestią gustu, ponieważ wcześniejsze wcielenie piosenki również miało swój urok.
W ostatecznym rozrachunku "Fire & Ashes" prezentuje się jako całkiem poprawne wydanie, które jednak nie rzuci nikogo na kolana. Decyzja odnośnie formatu wydania była całkiem trafiona, ponieważ zdecydowanie lepiej jest dostać kilka całkiem niezłych kawałków, ciekawy cover czy odrestaurować starszy materiał, niż wymęczyć album pełen zapychaczy. Fani zespołu nie zawiodą się, lecz reszta nie straci niepowtarzalnego doświadczenia życiowego, jeśli je ominie.

7,5/10

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Recenzja - Krallice - Ygg Huur

Krallice - Ygg Huur

Nie wszystkie eksperymenty są udane, umiejętności muzyków nie zawsze przekładają się na jakość piosenek, a niekontrolowany chaos nie jest akceptowalną formą kompozycji. Przez ostatnie kilka lat Krallice było tego najlepszym przykładem. O ile tym razem zespół postarał się by ich muzyka stała się odrobinę bardziej strawna, to wciąż cierpi na wszelkie dolegliwości od lat trawiące twórczość Colina Marstona - człowieka, który mistrzostwo techniczne łączy z kompletnym brakiem talentu kompozytorskiego.
Najnowsze a płyta Krallice jest bez wątpienia najlepszą partią materiału, jaką od nich kiedykolwiek dostaliśmy, lecz nie znaczy to, że jest dobra. W porównaniu z ich wcześniejszą twórczością "Ygg Huur" zdecydowanie luźniej trzyma się stylistyki black metalowej, wyraźnie skręcając w stronę klimatów znanych z "Colored Sands" zespołu Gorguts. O ile sięgnięcie do najlepszego albumu, w którym Marston maczał palce było rozsądnym posunięciem, to niestety nie przeniesiono z niego świetnej atmosfery i wyważonego tonu, a jedynie dysonanse oraz ogólny typ konstrukcji riffów. Poza tą zmianą jest to dokładnie to, do czego wcześniej przyzwyczaił nas zespół. Kompozycje to zlepek niesamowitych popisów instrumentalnych na granicy ludzkich możliwości, który niestety nie dąży absolutnie donikąd, całość to jeden wielki punkt kulminacyjny, a kolejne fragmenty zupełnie nie wynikają z siebie nawzajem. Twórcy starali się być na siłę awangardowi poprzez odrzucenie wszelkich form kompozycji, co poskutkowało zupełnym, niekontrolowanym chaosem. Piosenki tak często zmieniają tempa i porzucają koncepcje, że w mgnieniu oka przestają zaskakiwać, a zaczynają mocno męczyć. Tutaj jednak na pomoc wychodzi nam kolejna nowość na albumie, a mianowicie znacznie krótsze piosenki. Szczęśliwie, tym razem nie musimy słuchać samych jedenastominutowych kolosów, a płyta kończy się po zaledwie trzydziestu pięciu minutach.
Umiejętności muzyków są tu natomiast absolutnie spektakularne. Zarówno gitarzyści, perkusista, jak i basista spisują się świetnie, a każdy z nich szafuje swoimi umiejętnościami na lewo i prawo. Niestety muzycy postawili na surową produkcję, więc by wychwycić wszystko trzeba wykazać się wręcz nieludzkim skupieniem oraz samozaparciem. Kiedy swoją muzykę opiera się wyłącznie na jednym elemencie warto upewnić się, że zostanie on odpowiednio wyeksponowany.
Ci panowie zdecydowanie lepiej spisaliby się jako wykonawcy, niż twórcy. Ich kompozycje to jeden wielki bałagan złożony z niesamowitych popisów instrumentalnych. Chociaż taka muzyka potrafi bawić na koncercie, to słuchając jej w zaciszu domowym, po pewnym czasie staje się mniej-więcej tak znośna jak młodszy brat co pół minuty wyskakujący zza rogu krzycząc "BU!" w nadziei, że nas przestraszy. "Ygg Huur" jest wprawdzie lepszy niż wcześniejszy materiał grupy, lecz stanowi przejście z poziomu zupełnie nieakceptowalnego, do słabego.

4/10


sobota, 1 sierpnia 2015

Recenzja - Kataklysm - Of Ghosts And Gods

Kataklysm - Of Ghosts And Gods

Zeszły rok był dla fanów melodic death metalu lat dziewięćdziesiątych bardzo łaskawy. At The Gates powracając z nowym albumem przypomniało wszystkim jak gatunek zaczynał i za co właściwie go polubiliśmy. Tym razem jednak to Kataklysm stara się przywołać stare, dobre czasy, gdy w gatunku nie było miejsca na klawisze czy czysty śpiew, a za całą warstwę melodyczną miały wystarczyć nam partie gitar.
"Of Ghosts And Gods" ucieszy głównie zrzędliwych starców, którzy uważają, że metal to już nie to samo co kiedyś, lecz ich kopia "Slaughter Of The Soul" na kasecie trzeszczy już tak strasznie, że należałoby zainwestować w coś nowego. Nie twierdzę jednak, iż jest to pozycja wyłącznie dla nich, ponieważ zespół spisał się całkiem nieźle komponując całkiem udane, choć niezbyt skomplikowane piosenki. Tak bezkompromisowe podejście do gatunku wymaga jednak riffów na najwyższym poziomie, by nie znużyć słuchaczy brakiem większych urozmaiceń. Szczęśliwie Kataklysm na większości kawałków sprostał zadaniu, pisząc całkiem solidne zagrywki. Przyglądając się bliżej melodiom gitarowym dostrzeżemy jednak, że grupa całymi garściami czerpie z twórczości gigantów współczesnego melodeathu. "The World Is A Dying Insect" miejscami do złudzenia przypomina nowsze dokonania Dark Tranquillity, natomiast "Breaching The Asylum" przywołuje na myśl Amon Amarth. Nie jest to zatem album old-school'owy do cna, lecz dokłada wszelkich starań, by sprawiać takie wrażenie. Jest to płyta agresywna, szybka, wściekła, nieoszlifowana, a także melodyjna i przystępna. 
Gitarzyści, jak już wspomniałem, swoje partie skomponowali z reguły bardzo poprawnie, lecz niestety zdarzają się też drobne wyjątki. Tu i ówdzie pojawiają się niezbyt interesujące fragmenty (jak choćby średni "Hate Spirit"), jednak są to jedynie drobne potknięcia. Z perkusją sprawa jest odrobinę bardziej złożona, ponieważ o ile sam perkusista wywiązał się ze swojego zadania znakomicie, dostarczając nam masy świetnych nabić, to już producent odrobinę zbyt mocno podkreślił ją w miksie, przez co czasem wydaje się odrobinę nachalna. Bas ma tu kilka swoich momentów i nie ogranicza się jedynie do wypełniania pustki w niskich rejestrach.
Jeśli macie ochotę na nieudziwniony melodic death metal w starym stylu, który nie wyrzekł się ciężaru, "Of Ghosts And Gods"powinno was zainteresować. Jest to zbiór solidnych riffów, który jednak nie wnosi nic specjalnie nowego do gatunku. Można przy nim przyjemnie spędzić czas i powspominać dni, gdy nie było się jeszcze zasuszonym dziadem, który narzeka na wszelkie nowości w swoim ulubionym rodzaju metalu.

8/10