piątek, 25 września 2015

Recenzja - Parkway Drive - Ire

Parkway Drive - Ire

Parkway Drive zawsze był jednym z metalcore'owych zespołów z wyższej półki. Niestety od jakiegoś czasu coraz bardziej zaczęło być widoczne, że zespół powinien wpleść do swojej muzyki kilka innowacji. Chociaż "Atlas" próbował odrobinę urozmaicić brzmienie zespołu, to niestety zawierał zbyt wiele nieinteresujących kawałków, przez co można było zacząć obawiać się, czy zespół nie zniknie wraz ze słabnącą popularnością gatunku. Szczęśliwie tym razem Australijczycy stanęli na wysokości zadania, odrzucili stare schematy i wypuścili naprawdę oryginalne wydanie, którego zdecydowanie warto posłuchać.
"Ire" to przede wszystkim album bardzo zróżnicowany. Usłyszymy tu wiele różnych inspiracji, dzięki czemu każda kolejna piosenka potrafi czymś zaskoczyć. W warstwie instrumentalnej płyta praktycznie nie przypomina już metalcore'u. Gitarzyści dość mocno skupiają się na prowadzeniu melodii, a o korzeniach grupy nieraz przypomina wyłącznie krzyk wokalisty. Przy pisaniu kompozycji twórcy sięgali po wiele różnych inspiracji, co zdecydowanie wyszło albumowi na dobre. Podczas gdy wiele zespołów w gatunku ucieka w stronę rocka, Parkway Drive również postanowiło sięgnąć po tę konwencję w niektórych utworach, jednak podeszli do tematu w zupełnie inny sposób - melodyjne, wpadające w ucho riffy połączyli z charakterystycznymi dla metalcore'u growlami. Efekty możemy usłyszeć na "Vice Grip", oraz "Destroyer". Można tu wyczuć również wpływy rapcore'u, zwłaszcza na bardziej tradycyjnej "Crusher", a także na świetnej, wykorzystującej brzmienia orkiestrowe i klawiszowe pół-balladzie "Writings On The Wall", bazującej na melorecytacji. Bardziej tradycyjne, cięższe oblicze zespołu usłyszymy choćby na "Dying To Believe", który swoją drogą nawiązuje również do klasycznego metalu lat osiemdziesiątych, oraz na "Bottom Feader". Są tu także prostsze piosenki przypominające hardcore o lekkim zabarwieniu metalowym jak "The Sound Of Violence" czy "Dedicated". Na uwagę zasługuje także utwór zamykający album - "A Deathless Song", na którym usłyszymy instrumenty akustyczne, czysty śpiew oraz melodie przywodzące na myśl skandynawski melodeath. Chociaż taka różnorodność może imponować, to pełny efekt widać wyłącznie słuchając albumu w całości. Poszczególne piosenki trzymają się swojej stylistyki i z reguły nie zaskakują nagłym zwrotem akcji, przez co stosunkowo szybko można się nimi znudzić słuchając ich pojedynczo. Od strony wykonawczej "Ire" nie jest niczym specjalnym. Muzycy unikają popisywania się, nikt nie wybija się przed szereg i każdy solidnie spełnia swoja rolę, nic ponadto. 
Najnowszego wydania Parkway Drive zdecydowanie warto posłuchać i osobiście uważam, że jest to ich najlepsze wydanie do tej pory. Trzeba jednak pamiętać, iż słuchanie tej płyty na wyrywki mija się z celem, a ludziom, którzy zdecydują się w ten sposób z nią zapoznać cała zabawa prześliźnie się między palcami. Niektóre grupy modyfikując swoje brzmienie staczają się w otchłań radiowych potworności (co ostatnio zaprezentował Bring Me The Horizon), natomiast ci panowie na zmianach wyłącznie zyskali.

8,5/10

czwartek, 24 września 2015

Recenzja - Annihilator - Suicide Society

Annihilator - Suicide Society

Annihilator miał swoje pięć minut sławy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i choć ich płyty z tego okresu to absolutne klasyki thrash metalu, to z biegiem lat zespół wyraźnie stracił formę. Ciągłe zmiany w składzie zespołu rzadko idą w parze ze stale wysokim poziomem muzyki, więc skoro od ich ostatniego wydania połowa grupy została wymieniona nie miałem większych nadziei względem "Suicide Society". Niestety moje obawy się potwierdziły i mamy tu do czynienia z albumem co najwyżej średnim.
Muzyka Jeffa Watersa od zawsze koncentrowała się na solidnych, technicznych, lecz równocześnie melodyjnych riffach gitarowych i trzeba przyznać, iż akurat w tej kwestii płyta nie zawodzi. Prawie w każdej piosence znajdziemy interesującą zagrywkę, lecz problem polega na tym, że z reguły gdy muzycy już wprowadzą ciekawy motyw powtarzają go do znudzenia. Nie pomaga również fakt, iż poza gitarowymi popisami płyta nie ma zbyt wiele do zaoferowania, co zostało dodatkowo podkreślone w miksie poprzez dość mocne wycofanie pozostałych instrumentów. Po odejściu Dave'a Paddena Jeff przejął jego obowiązki za mikrofonem, co niestety nie skończyło się zbyt dobrze. Linie wokalne są tu naszpikowane banałami oraz przesłodzonymi melodiami i potrafią przywołać traumę odniesioną przez wszystkich, którzy mieli nieszczęście usłyszeć "Super Collider" Megadethu, lub znudzić słuchaczy na śmierć melorecytacją. Ich wykonanie również odrobinę kuleje, ponieważ głos Watersa nie należy do najbardziej interesujących i nie potrafi ciekawie zaaranżować swoich partii. Nabicia perkusyjne są tu dość przewidywalne, przez co nie przykuwają uwagi słuchaczy spełniając raczej rolę metronomu dla gitarzystów. Bas jest zupełnie schowany w cieniu, a jeśli przypadkiem akurat na chwilę go opuści, to nie wnosi nic interesującego do piosenki.
Elementy te zostały połączone w bardzo schematyczny sposób. Kompozycje praktycznie nigdy nie zaskakują, nie wprowadzają niespodziewanych elementów oraz nie oferują nic, czego nie słyszeliśmy do tej pory ze strony Annihilatora. Nie można jednak stwierdzić, iż wszystkie kawałki na albumie brzmią tak samo. Jednak pomimo że znajdziemy tu kilka spokojniejszych piosenek, to naprawdę liczą się tu jedynie te żwawsze. O ile "My Revange" może przywołać dobre wspomnienia związane z "...And Justice For All", to już piosenka tytułowa niebezpiecznie zbliża się do terytorium wcześniej wspomnianej porażki Megadethu.
"Suicide Society" to średnia płyta, która nie ma wiele do zaoferowania ponad kilka ciekawych zagrywek gitarowych. Sięgnąć po nią powinni jedynie najwięksi fani grupy, dla reszty będzie to jedynie strata czasu. Jeff następnym razem powinien bardziej dopuścić pozostałych członków zespołu do procesu twórczego, ponieważ tym razem wyraźnie słychać, że skupił się wyłącznie na swoich partiach, a pozostałym elementom kompozycji poświęcił jedynie niezbędne minimum uwagi.

5/10

środa, 23 września 2015

Recenzja - The Black Dahlia Murder - Abysmal

The Black Dahlia Murder - Abysmal

Chociaż to Skandynawia kojarzy się najbardziej z melodic death metalem, to muzycy z The Black Dahlia Murder już od jakiegoś czasu udowadniają, że Amerykanie też mają na tym polu coś do powiedzenia. Zespół podchodzi do konwencji w swoim własnym stylu, do którego wprawdzie doszli od strony metalcore'u, lecz dziś jego elementy nie są zbyt widoczne. Ich najnowsze dzieło idzie dalej w kierunku, w którym grupa zmierzała od dawna i niczym specjalnie nie zaskakuje, lecz można się przy nim całkiem nieźle bawić.
Twórcom przy pracy nad "Abysmal" przyświecało hasło "ciężej, szybciej, lepiej", przez co album nie różni się zbytnio od swojego poprzednika, a jedynie wydaje się odrobinę bardziej ekstremalny. Ciągle mamy tu do czynienia z niezbyt przekombinowanym, szybkim, mocno technicznym melodeathem z wokalami odrobinę bardziej przypominającymi black metalowe krzyki, niż tradycyjne growle oraz okazjonalnymi breakdownami. Cała magia zespołu leży w świetnych riffach, które nieustannie prowadzą kolejne wpadające w ucho linie melodyczne jednocześnie ukazując świetne umiejętności gitarzystów. Kompozytorzy bardzo mocno postawili głównie na obfitujące w pasaże, szybkie utwory, które dawałyby duże pole do popisu wykonawcom. Z jednej strony działa to całkiem nieźle i widać, że właśnie w takich kompozycjach muzycy czują się najlepiej, lecz z drugiej przydałoby się tu jakieś urozmaicenie, ponieważ w tej sytuacji płyta nie nudzi wyłącznie, dlatego że jej długość nie przekracza nawet czterdziestu minut. Jedynym urozmaiceniem jest tu "Stygiophobic", który jednak ukazuje, iż wolniejsze utwory nie są mocną stroną zespołu. Grupa zdecydowała się niepotrzebnie nie kombinować i zwyczajnie zapewnić fanom kolejną porcję agresywnego, solidnego, bardzo bezpośredniego metalu, który nie przesuwa żadnych granic, ani nie zostanie zapamiętany jako jedno z największych dzieł w historii gatunku, lecz dostarcza całkiem niezłej rozrywki.
Od strony instrumentalnej "Abysmal" stoi na niezwykle wysokim poziomie. Wcześniej wspomniane riffy gitarowe wprawdzie najbardziej przykuwają uwagę słuchaczy, jednak perkusista także nie próżnuje. Nawet jeśli Alan Cassidy nie mógł specjalnie popisać się wszechstronnością, to jego nabicia imponują swoją szybkością oraz precyzją, a także zręcznie unikają monotonii i są poprzetykane całkiem przyzwoitymi przejściami. Gitara basowa niestety ginie w miksie, przykryta popisami gitarzystów. Trevor Strnad za mikrofonem jak zwykle spisuje się znakomicie. Chociaż dominują tu black metalowe skrzeki, to nie ogranicza się on wyłącznie do nich, co przyjemnie urozmaica brzmienie.
Panowie z The Black Dahlia Murder dostarczyli nam kolejny solidny album, lecz obawiam się, że niebawem podzielą los AC/DC czy Motörheada i kompletnie zatrzymają się w rozwoju. Mimo to "Abysmal" powinno zadowolić zarówno fanów zespołu, jak również całego gatunku. Następnym razem jednak warto byłoby w jakiś sposób urozmaicić zastałą formułę.

7,5/10

poniedziałek, 21 września 2015

Recenzja - Tesseract - Polaris

Tesseract - Polaris

Tesseract to bezsprzecznie jeden z najważniejszych zespołów djentowych i nie zdobyli swojej reputacji przypadkiem. Ich pierwsze wydania pozwoliły ukształtować gatunek, a jednocześnie mocno stawiając na motywy ambientowe zespół wykształcił sobie własny styl w ramach konwencji. Już ich drugi album - "Altered State", który przebił swojego poprzednika ugruntował ich pozycję w ścisłej czołówce nowoczesnej progresywy, a ich najnowsze dzieło dowodzi że grupa wciąż jest w świetniej formie.
Ze zmianami za mikrofonem w tym zespole jest podobnie jak ze składem naszego rządu w ostatnich latach, ludzie przychodzą, odchodzą, a efekt jest ten sam. Oczywiście różnica polega na tym, że nasi politycy są jednakowo nieudolni, natomiast Tesseract wciąż pozostaje fantastyczny. Powrót Daniela Tompkinsa nie spowodował żadnej większej rewolucji, jednak "Polaris" nie jest jedynie kopią poprzednich dokonań grupy. Tym razem zespół bardziej skupił się na pojedynczych utworach, przez co nie znajdziemy tu kolosów jak "Concealing Fate", bądź czterech części "Altered State", które podzielone były raczej umownie. Kompozycje znacznie lepiej niż dotychczas bronią się pojedynczo, jednak są przez to odrobinę bardziej schematyczne. Nie można jednak stwierdzić, iż są przez to bardziej przewidywalne. Tesseract jak zwykle nie zapętla pojedynczych motywów, gęsto rozsiewa nagłe zwroty akcji i wplata kilka niestandardowych elementów w swoje kawałki. Czy była to zmiana na lepsze trzeba odpowiedzieć sobie samemu, gdyż jest to wyłącznie kwestia indywidualnych preferencji. Poza tym zmieniło się niewiele. Wciąż możemy oczekiwać wielu intrygujących rytmów, djentowego ciężaru, genialnej atmosfery oraz kilku całkiem chwytliwych melodii wokalnych, czyli dokładnie tego, za co fani pokochali grupę. Kompozytorzy jak zwykle świetnie budują napięcie jednocześnie nie nudząc słuchaczy, czego najlepszym przykładem jest "Hexes", w którym logicznie, stopniowo wprowadzają kolejne elementy prowadząc słuchaczy do punktu kulminacyjnego. Trzeba przyznać również, iż poziom utworów nieznacznie spada pod koniec albumu i nawet jeśli nic z nimi nie jest nie tak, to nie zapadają w pamięć równie mocno jak kompozycje otwierające płytę, które są prawdopodobnie najlepszymi materiałami singlowymi w historii grupy.
Od strony wykonania świetnie spisali się zarówno muzycy, jak i producent. Djentowe riffy gitarzystów Tesseractu po raz kolejny zachwycają niecodziennymi rytmami oraz niskimi częstotliwościami siedmiostrunowych gitar. Słuchając ich momentami trudno powstrzymać opad szczęki. Pomagają w tym nabicia perkusyjne, które wprawdzie odrobinę zbyt często podążają za gitarą, lecz nadaje to zagrywkom dodatkowej mocy. Oczywiście Jay Postones nie poprzestaje na tym i zapewnia nam wiele interesujących, niestandardowych nabić, z których znany jest gatunek. Daniel Tompkins za mikrofonem ponownie sprawdza się znakomicie i nawet jeśli jego krzyki nie powracają w takiej ilości jak na "One", to nadrabia to śpiewając jedne z najbardziej chwytliwych melodii w swojej karierze. Basista, jak to bywa w tym gatunku, pracuje równie ciężko, co gitarzyści, lecz z uwagi na podobne rejestry instrumentów pozostaje niezauważony, bądź jego zagrywki zostają przypisane komu innemu. Niemniej jednak należy mu się pochwała, ponieważ daje tu świetny popis umiejętności. Wstawki elektroniczne oraz klawiszowe są tu bezbłędne i głównie dzięki nim udaje się zbudować niesamowitą atmosferę albumu i świetnie urozmaicają brzmienie. Produkcja jest tu na najwyższym poziomie. Pomimo dość rozrzutnego użycia pogłosu album jest niezwykle przejrzysty i poszczególne zagrywki nie zlewają się ze sobą. Drobne smaczki łatwo wychwycić, ważniejsze partie są zawsze odpowiednio podkreślone, a mocno basowe riffy mają odpowiednia moc.
Tesseract dostarczył nam kolejne, świetne wydanie, do którego z pewnością będę wielokrotnie wracał. Chociaż brakowało mi takich zaskoczeń jak solówka na saksofonie z ich poprzedniego wydania, a niektórym może nie odpowiadać większe skupienie na pojedynczych piosenkach, to "Polaris" wciąż jest genialnym albumem. Jestem pewien, że pewnego dnia brzmienie zespołu zacznie powoli powszednieć i jeśli muzycy nie dorzucą kilku nowości skończą jak Slayer, jednak na całe szczęście to jeszcze nie jest ten dzień. 

9/10


P.S. Jutro nie pojawi się nowy post, ponieważ cały dzień spędzę w podróży.

piątek, 18 września 2015

Recenzja - My Dying Bride - Feel The Misery

My Dying Bride - Feel The Misery

Chociaż doom metal już w swoich założeniach nie zgadza się z moim poglądem, iż muzyka powinna być zwarta i wycinać wszelkie zbędne dłużyzny, to wiele zespołów już zdążyło udowodnić mi, że ten gatunek można wykonać znakomicie. Niestety konwencja ta zastawia na twórców sidła, w które wielu radośnie wpada z okrzykiem "przecież o to w tym właśnie chodzi". Najnowsze wydanie My Dying Bride niestety miesza całkiem niezłe fragmenty z wieloma potknięciami, które często odbierają przyjemność ze słuchania płyty.
"Feel The Misery" zdecydowanie nie trzyma równego poziomu. Z jednej strony znajdziemy tu naprawdę świetne riffy gitarowe, piękne partie skrzypiec i klawiszy, które świetnie urozmaicają brzmienie piosenek, a także ponurą atmosferę za którą przepadają fani zespołu, lecz z drugiej kompletnie niepotrzebnie rozciągnięte kompozycje, które potrafią zwyczajnie znudzić. Powolne tempo w utworze zawsze musi mieć swoje uzasadnienie, jak na przykład zmiany szybkości, obecne choćby na otwierającym album, całkiem porządnym "And My Father Left Forever". Dobrym powodem jest również potrzeba wybrzmienia pewnych partii, bądź wplatanie w swoje kompozycje bardziej złożonych melodii, które rozmywałyby się po ich przyspieszeniu, co na swoim ostatnim albumie świetnie wykorzystało Paradise Lost. Niestety na wielu innych piosenkach takich powodów nie ma i przypominają kawałki melodic death metalowe, które ktoś spowolnił bawiąc się opcjami swojego odtwarzacza. Świetnym tego przykładem jest "To Shiver In Empty Halls", które po przyspieszeniu do 150% szybkości początkowej z uciążliwego, rozwlekłego kolosa, który wymaga anielskiej cierpliwości zmienia się w genialny, skandynawski melodeath, który powoduje opad szczęki. Apogeum jednak w tej kwestii przypada na "I Celebrate Your Skin", który wprawdzie stara się dorzucać tu i ówdzie porywające partie skrzypiec, lecz posuwa się do przodu tak powoli, że niezwykle ciężko dobrnąć do końca utworu nie rozpraszając się, a przejście w środku utworu, w którym muzycy zostawiają nas jedynie z perkusją woła o pomstę do nieba. Mówiłem to już nieraz i zamierzam powtarzać do skutku, minimalizm to inne określenie na ubogie brzmienie i nie ma on wiele wspólnego z budowaniem atmosfery. Takich przestojów niestety na całej płycie jest więcej i są głównym powodem, dla którego, pomimo wielu bardzo dobrych fragmentów, niezwykle mnie zmęczyła.
Należy jednak wspomnieć o kilku pozytywach, których na najnowszym dziele My Dying Bride nie brakuje. Jak już wspomniałem niektóre riffy prezentują się świetnie. Chodzi tu jednak o żwawsze, melodyjne zagrywki, na których gitarzyści pokazują swoje umiejętności i szkoda, że odrobinę zbyt często wycofują się w cień jedynie zapewniając podkład. Wszelkie urozmaicenia w postaci skrzypiec, klawiszy czy orkiestry są tu zdecydowanie najjaśniejszym punktem i wspaniale wzbogacają brzmienie. Również wokalista spisał się nieźle, ponieważ choć jego czysty śpiew jest co najwyżej przeciętny, to wyjątkowo niskie growle zapadają w pamięć i świetnie pasują do gatunku.
Możliwe, że zwyczajnie nie należę do grupy docelowej tego albumu i fani zespołu pokochają go z dokładnie tych samych powodów z których mi nie przypadł do gustu, lecz słyszałem już wielokrotnie jak inni muzycy wyciskali z doom metalu naprawdę imponujące dzieła. Lepsze, bardziej żywe kompozycje (jak choćby utwór tytułowy) bronią się całkiem nieźle, lecz przez niektóre, zbyt rozwlekłe kawałki nie jestem w stanie polecić tej płyty nikomu poza wielbicielami grupy oraz gatunku, pozostałym doradzam sięgnąć po bardziej skupiony i zróżnicowany "The Plague Within" Paradise Lost jeśli jeszcze tego nie zrobiliście.

6,5/10

czwartek, 17 września 2015

Płyta na dziś - Twelve Foot Ninja - Silent Machine

Twelve Foot Ninja - Silent Machine

Chwytliwa i przystępna, a jednocześnie eksperymentalna muzyka ze świetnym pomysłem nie jest zbyt często spotykana, dlatego właśnie takie zespoły jak Twelve Foot Ninja są dziś na wagę złota. Ci Australijczycy swoją niepowtarzalną wizją zupełnie mnie oczarowali i nawet po trzech latach od premiery ich debiutu ciągle słucham go regularnie i za każdym razem sprawia mi to równie wielką przyjemność.
Stwierdzenie, iż muzyka tych panów jest niezwykle zróżnicowana nie oddaje w pełni fenomenu brzmienia tego zespołu. Ci muzycy łączą w swojej twórczości wiele skrajnie różnych gatunków, jednocześnie wyciskając z nich to co najlepsze. Na "Silent Machine" usłyszymy charakterystyczne djentowe riffy na nisko strojonych gitarach, które zgrabnie połączono z zupełnie zaskakującymi wstawkami reggae, funkowymi i akustycznymi, a całości towarzyszą niesamowicie chwytliwe wokale przywodzące na myśl rock alternatywny. W rezultacie twórcy otrzymali zupełnie nieprzewidywalną muzykę, która na każdym kroku zaskakuje nieprzewidzianym zwrotem akcji i mimo dość prostych melodii oraz braku bardziej spektakularnych popisów instrumentalnych nie nudzi nawet po wielu przesłuchaniach. Chociaż ich wizja jest na tyle oryginalna, by zaliczyć zespół nawet w poczet muzyków awangardowych, to jednocześnie dołożyli wszelkich starań by bardziej niedzielni słuchacze również mogli ją docenić umieszczając w swoich piosenkach mnóstwo melodii, których trudno nie zacząć mimowolnie nucić pod nosem. Mimo, że takie motywy dość często powtarzają się w utworach, to kompozytorzy postarali się by za każdym razem towarzyszyły im choćby subtelne zmiany w warstwie instrumentalnej, bądź stopniowo pojawiały się nowe elementy.
Album ten dowodzi również jak wszechstronnymi muzykami są wszyscy członkowie Twelve Foot Ninja. Choć wokalista - Nick Barker nie growluje, to radzi sobie świetnie zarówno z ciężkimi, jak i lżejszymi momentami, a przejścia między nimi nie sprawiają mu żadnego problemu. Również wachlarz możliwości gitarzystów jest całkiem szeroki, lecz o ile ich djentowe zagrywki nie wybijają się niczym szczególnym, to kiedy porzucają brzmienia typowe dla metalu widać ich prawdziwe możliwości. Imponujące są także popisy perkusyjne Shane'a Russela, który bezproblemowo odnajduje się w każdym ze stylów, między którymi grupa przeskakuje w swoich kompozycjach. Również gitara basowa nie została zaniedbana i w wielu utworach odgrywa całkiem sporą rolę ukazując jednocześnie imponujące umiejętności Damona McKinnona.
"Silent Machine" to prawdziwy unikat, który przemówi zarówno do radiowej publiczności, jak i bardziej wymagających koneserów. Wizja Twelve Foot Ninja jest niezwykle oryginalna, a zarazem świetnie wykonana. Wielka szkoda, że ci panowie nie zyskali większego rozgłosu, ponieważ mieliby szanse stać się jednym z niewielu popularnych zespołów, które posiadają własną, interesującą osobowość.

środa, 16 września 2015

Recenzja - The Dear Hunter - Act IV: Rebirth In Reprise

The Dear Hunter - Act IV: Rebirth In Reprise

Wielu twórców muzyki progresywnej nieco zbyt mocno bierze sobie do serca takie ograniczenia jak niemożliwość zabrania ze sobą na trasę koncertową pełnej orkiestry symfonicznej czy chóru, bądź starają się w rozsądny sposób ograniczyć ilość instrumentów. Szczęśliwie są jeszcze na tym świecie kompozytorzy, którzy w pogardzie mają fizyczne ograniczenia i uciekają się do wszelkich chwytów by dodać swojej twórczości rozmachu. Casey Crescenzo bez wątpienia należy do tej grupy, a jego czwarta z sześciu planowanych części rockowej opery to kolejny dowód na to, że takie podejście przynosi wyśmienite rezultaty.
"Act IV: Rebirth In Reprise" tak mocno stawia na brzmienia symfoniczne oraz wszelkiego rodzaju urozmaicenia, że miejscami ciężko dopatrzyć się tu standardowych elementów rockowych. Oczywiście, znajdziemy tu kilka ciekawych zagrywek gitarowych oraz całkiem zdolnego perkusistę, lecz to nie na nich położony został nacisk. Gitarzysta zwykle zapewnia podkład pod mniej standardowe instrumenty, a nabicia perkusyjne zazwyczaj ułożone są tak, by niczego nie zagłuszać i nie odciągać uwagi słuchaczy od pozostałych elementów utworów. Prawdziwymi gwiazdami albumu są genialne wokale Casey'a, wyśmienite chórki, potęga orkiestry oraz intrygujące klawisze. Wszystkie te elementy zostały wykorzystane po mistrzowsku, a ich partie ułożone tak, by otrzymać możliwie najbardziej monumentalne brzmienie, które wywołuje u słuchaczy opad szczęki.
Nawet kiedy muzycy dają odrobinę na wstrzymanie częstując nas spokojniejszymi, bardziej nastrojowymi fragmentami nigdy nie brzmią one ubogo, dzięki czemu ciężko zacząć się tu nudzić. Dla przykładu "Waves", który bardzo łatwo mógłby zmienić się w banalną, akustyczną balladę ciągle w tle utrzymuje instrumenty smyczkowe oraz dorzuca elementy folkowe. Jednak płyta w pełni rozwija swoje skrzydła dopiero na utworach z największym rozmachem jak dziewięciominutowe "A Night On The Town", które korzysta z niezwykle szerokiego wachlarza brzmień oraz nastrojów, a także zupełnie zwariowanych kawałkach, jak mój ulubiony, przywodzący na myśl funk i disco "King Of Swords (Reversed)". "Act IV: Rebirth In Reprise" to album tak różnorodny i złożony, że prawie każdy fan progresywy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Widać, iż muzycy nie narzucali sobie większych ograniczeń w procesie twórczym, dzięki czemu udało im się stworzyć prawdziwie spektakularne dzieło.
Niestety wraz z muzycznym rozmachem pojawia się pewna bardzo ważna kwestia, a mianowicie album absolutnie wymaga przesłuchania w porządnym formacie. Zupełną podstawą jest tu MP3 w stałym 320KBPS, chociaż FLAC powinno być formatem wyjściowym (zakładam, że fizycznych kopii nikt w naszym kraju nie będzie dystrybuował, więc skazani jesteśmy raczej na pliki). Na wersjach YouTube'owych giną najciekawsze elementy i generalnie nie polecam wyrabiać sobie na ich podstawie opinii na temat tej płyty.
Najnowsze dzieło pana Crescenzo powaliło mnie na kolana i nie jestem w stanie dopatrzyć się w nim żadnej większej wady. Jest to kawał niesamowitej progresywy, który rozmachem może mierzyć się nawet z twórczością Arjena Anthony'ego Lucassena. Wielbiciele bogato brzmiącej, złożonej muzyki nie mogą przejść obok tej płyty obojętnie. Z całą pewnością jest to jeden z najlepszych albumów tego roku.

9,5/10

wtorek, 15 września 2015

Recenzja - Bring Me The Horizon - That's The Spirit

Bring Me The Horizon - That's The Spirit

Bring Me The Horizon nigdy nie stał zbyt długo w jednym miejscu, szkoda tylko, że zespół od przeciętnego deathcore'u ewoluował w stronę wyjątkowo nieciekawego metalcore'u. Przełom nastąpił jednak dwa lata temu, kiedy grupa wydała swój pierwszy album, który ukazał jakiekolwiek ślady potencjału - "Sempiternal". Chociaż ciągle słychać było, że muzycy nie grzeszą umiejętnościami technicznymi, to solidne kompozycje powstrzymywały opadanie powiek. Byłem zatem żywo zainteresowany w jaki sposób rozwiną swoje pomysły na następnej płycie. Niestety zespół kompletnie pogrzebał cały potencjał swojego poprzedniego wydania i upadł niżej, niż kiedykolwiek w swojej karierze.
Siła "Sempiternal" nie polegała na ukazaniu lżejszego oblicza grupy, lecz na umiejętnym utrzymaniu balansu między cięższymi, atmosferycznymi oraz melodyjnymi fragmentami. Na nasze nieszczęście zespołowi udało się jedynie wywnioskować, iż im dalej odchodzą od metalu, tym lepiej. W związku z tym na "That's The Spirit" postanowili kompletnie odciąć się od swoich korzeni i pójść w stronę pozbawionego charakteru, radiowego, elektronicznego pop rocka, który przemówiłby do możliwie największej widowni. Zazwyczaj nie mam problemu, kiedy zespół zmiękcza swoje brzmienie, by zbadać nowe, ciekawe terytoria muzyczne, jednak w tym wypadku porzucenie metalcore'owego ciężaru wiąże się z kompletnym zanikiem własnego stylu i osobowości. Ich transformacja zaszła tak daleko, że bez trudu zdobędą nie tylko rozgłośnie rockowe, lecz wszelkie większe stacje radiowe. Chociaż mam duży wstręt do tego określenia i uważam, że jest mocno nadużywane (zwłaszcza przez fanów metalu), to nie można tej sytuacji lepiej opisać - Bring Me The Horizon zwyczajnie się sprzedał.
Oczywiście mamy tu do czynienia z większością grzechów radiowego rocka: zapętlanie pojedynczych fraz, by siłą wbić je w pamięć słuchaczy, budowanie piosenek na jednej melodii, traktowanie gitar jako dekoracji, sprowadzając je do roli akompaniamentu, kompletne wycofanie basu w miksie, schematyczne kompozycje, a nawet opakowywanie głosu wokalisty "magią studia". Jedynie perkusista od czasu do czasu przełamuje standardowe, oklepane nabicia na cztery czwarte i dorzuca coś interesującego od siebie. Elektronika, która na ostatnim albumie całkiem sprawnie zajmowała się budowaniem atmosfery, tutaj bardzo często przywodzi na myśl muzykę klubową (choćby na porażająco okropnym "Oh No" czy "Doomed"), korzysta z prostych sampli, które po pewnym czasie zaczynają doprowadzać do szału (na przykład "Follow You"), ogranicza się do pojedynczych melodii ("Throne"), a kiedy stara się wprowadzać nastrój zazwyczaj jedynie irytuje powtarzając w kółko to samo ("Run"). Jedyną rzeczą, jaka łączy "That's The Spirit" z cięższą muzyką jest okazjonalna chrypa Olivera Skyesa, która jednak z powodu wycofania gitar wydaje się nie na miejscu. Jedynymi przebłyskami jakości na płycie są potężniejsze"Happy Song", na którym gitary nie są traktowane aż tak po macoszemu, lecz i tak ucieka się do tak niskich chwytów jak wykrzykiwanie pojedynczych liter oraz chwytliwe "True Friedns", które wprawdzie mocno zajeżdża banałem, lecz trzyma balans między ciężarem i melodią. Niestety obydwa te kawałki wybijają się głównie przez nędzny poziom pozostałych kompozycji, a same w sobie nie byłyby zbyt interesujące.
"That's The Spirit" to kompletna porażka artystyczna, która pogrzebała wszelkie nadzieje, które zespół wzbudził swoim poprzednim wydaniem, jednak jestem pewien, że stanie się najlepiej sprzedającym się krążkiem tych panów. Jest to muzyka wystarczająco pozbawiona charakteru, by odnieść miażdżący sukces i uzyskać oszałamiającą ilość odtworzeń w radiu. Wątpię, że ci muzycy wydadzą w przyszłości album równie interesujący jak "Sempiternal".

2,5/10

poniedziałek, 14 września 2015

Recenzja - Stratovarius - Eternal

Stratovarius - Eternal

Stratovarius wyraźnie odetchnął gdy Timo Tolkki opuścił jego szeregi. Wprawdzie zespół potrzebował trochę czasu by powrócić do pełniej formy, lecz biorąc pod uwagę nędzny poziom ostatnich wydań byłej gwiazdy grupy widać kto lepiej wyszedł na tym rozstaniu. Również tym razem muzycy pokazują swojemu koledze jak należy grać power metal, choć nie udało im się powtórzyć niesamowitego sukcesu jakim był "Nemesis".
Poprzednie wydanie zespołu coraz mocniej skręcało w stronę modern metalu w stylu Amarnthe dodając do kompozycji więcej elementów elektronicznych (co moim zdaniem całkiem ciekawie urozmaicało ich muzykę), jednak na "Eternal" Stratovarius zdecydował się wrócić do bardziej standardowego brzmienia lekko wycofując klawisze na dalszy plan. O ile wcześniej zespół dbał o to, by słuchacze ciągle mieli zawiesić na czym ucho, a chwytliwe motywy pojawiały się na każdym kroku, to tutaj niestety znajdziemy kilka dość ubogich fragmentów, gdzie muzycy zostawiają nas jedynie z wokalem oraz prostym akompaniamentem odrobinę zbyt długo. W takich momentach właśnie doskwiera niewielka ilość elektronicznych wstawek, które urzekły mnie na "Nemesis". Na tym jednak zarzuty się kończą, ponieważ Finom po raz kolejny udało się wypuścić porcję niezwykle solidnego power metalu.
Refreny są tu należycie chwytliwe, a otaczające je partie instrumentalne ukazują świetne umiejętności wykonawców. Oczywiście kompozycje podążają raczej utartymi schematami, lecz i od tego znajdziemy wyjątek w postaci jedenastominutowego kolosa zamykającego płytę - "Lost Saga", który dzięki elementom symfonicznym oraz umiejętnemu połączeniu spokojniejszych oraz potężnych fragmentów jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Poza tym jest to jednak dość standardowy zestaw power metalowych piosenek, które wprawdzie mają swój charakter i zazwyczaj w ten czy inny sposób wyróżniają się na płycie (na przykład "My Eternal Dream" świetnymi popisami instrumentalnymi, lub "Man in The Mirror" elektroniką w stylu "Nemesis"), lecz nie są największymi osiągnięciami w historii grupy. Wykonawcy spisują się tu znakomicie, chociaż częściej ukazują swój talent na solówkach, a podczas refrenów wycofują się by dać pole do popisu wokaliście. Z początku nie jest to wieki problem, ponieważ Timo Kotipelto brzmi tu świetnie jak zawsze, a podkład, choć prosty, nie jest prymitywny, lecz po kilku przesłuchaniach kompozycje mogą zacząć nudzić. Niektóre single z pewnością na stałe zagoszczą na koncertowych setlistach Stratovariusa, jednak wątpię, że fani po latach będą wspominać to wydanie jako jedno z najlepszych w historii zespołu.
"Eternal" to zwyczajnie bardzo solidny power metal, który z pewnością spodoba się zarówno fanom grupy, jak i całego gatunku, jednak w porównaniu z poprzednim albumem jest to drobny spadek formy. Miałem wielką nadzieję, że kompozytorzy pójdą dalej ścieżką wytyczoną przez "Nemesis" sięgając po coraz więcej brzmień elektronicznych i kładąc większy nacisk na klawisze. Mimo wszystko jest to bardzo porządne wydanie i biorąc pod uwagę jak przeciętny materiał serwują nam ostatnio pozostali giganci gatunku nie można specjalnie narzekać.

8/10

piątek, 11 września 2015

Recenzja - Slayer - Repentless

Slayer - Repentless

W ostatnim czasie Slayer przeżywał niemałe trudności. Śmierć legendarnego gitarzysty - Jeffa Hannemana była już niemałym ciosem, a do tego burzliwe rozstanie z Davem Lombardo oraz decyzja o nagraniu płyty bez Ricka Rubina w studiu dolały oliwy do ognia. Wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały, że najnowsze dzieło zespołu w końcu ma szansę brzmieć inaczej niż wszystko, co do tej pory wydali. Na szczęście (bądź niestety) muzycy dołożyli wszelkich starań by tak się nie stało, dzięki czemu otrzymaliśmy kolejny podobny album, który powinien spełnić oczekiwania fanów, lecz nie rozwija brzmienia grupy w żaden sposób.
Ocena "Repentless" zależy praktycznie wyłącznie oczekiwań jakie ma się sięgając po ten album. Ludzie szukający oryginalności i świeżych pomysłów nie znajdą tu nic dla siebie, natomiast dla największych wielbicieli grupy największym przestępstwem byłoby oczywiście oddalenie się od brzmienia, do jakiego Slayer przyzwyczaił nas lata temu, a wyznacznikiem jakości byłaby skala podobieństwa do ich poprzednich dzieł. Wszystkich nastawionych w ten sposób mogę od razu uspokoić, ponieważ zespół postawił sobie nadrzędny cel, by zadowolić swoich fanów i dostarczyć im dokładnie tego, czego chcą. W związku z tym, nawet pomimo zmian personalnych w składzie, "Repentless" to wciąż Slayer pełną gębą. Jest to album wyjątkowo agresywny i przez większość czasu stara się utrzymywać zawrotne tępo. Niestety, chociaż riffy są generalnie napisane dość solidne, da się odrobinę odczuć brak udziału talentu Hannemana w procesie twórczym, ponieważ mało który faktycznie zostaje w pamięci. Pomimo solidnego warsztatu technicznego Garry'ego Holta, który można podziwiać choćby na całkiem niezłych (lecz odrobinę oklepanych), charakterystycznych dla zespołu, chaotycznych solówkach, to brakuje mu umiejętności Jeffa do pisania agresywnych, lecz jednocześnie niesamowicie chwytliwych motywów. Nie ma jednak wątpliwości, do zespołu wpasował się świetnie i na każdym kroku słychać, jak niesamowitym jest gitarzystą. Jeśli chodzi o zmianę za zestawem perkusyjnym, to tutaj nie można mieć większych zarzutów. Paul Bostaph radzi sobie równie dobrze co Dave Lombardo, a jego gra miejscami jest nawet bardziej interesująca, ponieważ częściej zdarza mu się wtrącać drobne ozdobniki i popisówki, które akurat w muzyce Slayera pasują jak ulał. W tym momencie fani zespołu mogą śmiało przestać czytać, ponieważ muszę wspomnieć o pewnej kwestii, która dla nich nie ma wielkiego znaczenia, lecz dość mocno rzutuje na moją ostateczną ocenę, a mianowicie oryginalność, a raczej w tym wypadku jej brak.
Wielu ludzi, zazwyczaj wiernych wielbicieli konkretnej grupy, utrzymuje, że dobre zespoły nie powinny się zmieniać i generalnie nie należy tego od nich wymagać. Uważam, że to kompletna bzdura. Nie mam zamiaru klepać nikogo po plecach za stanie trzydzieści lat w jednym miejscu, zwłaszcza biorąc pod uwagę o co od początku chodziło w metalu - o przesuwanie granic. Slayer w swoich złotych latach faktycznie był jednym z najcięższych (jeśli zwyczajnie nie najcięższym) zespołów metalowych, lecz od tego czasu ta scena gościła tak wielu artystów, którzy pod tym względem ich przebili, że samą agresją brzmienia "Repentless" nie jest w stanie ani odrobinę zaimponować. Chociaż tłumaczenie, że grupa stara się dogodzić swoim fanom brzmi całkiem nieźle w wywiadach, jest również wymówką stosowaną w celu ukrycia faktu, że muzycy nie chcą się rozwijać. Schemat Slayera już zdecydowanie się przejadł i desperacko potrzebuje odświeżenia. Zespół ten cierpi na te same problemy co Motörhead, przez co z pewnością nie będę wracał do ich najnowszego dzieła. Skoro nawet taka legenda jak Iron Maiden była w stanie urozmaicić swoją muzykę czerpiąc inspirację z metalu progresywnego, to nie widzę powodu, dla którego ci panowie nie mieliby także dorzucić czegoś nowego do swojej zastałej formuły.
"Repentless" wiele brakuje do najlepszych wydań grupy, lecz powinien spodobać się wiernym fanom zespołu (którzy spokojnie do mojej oceny mogą doliczyć jeden, lub półtora punktu). Pozostałych mogę jednak zapewnić, że obecnie można bez problemu znaleźć wiele bardziej interesujących albumów wydanych w tym roku. Jeśli mieliście nadzieję, iż zmiany w składzie nie pociągną za sobą zmian w brzmieniu, prawdopodobnie będziecie zadowoleni. Muzyka Slayera pozostała taka, jaka była od zawsze - prosta i agresywna, lecz nie powoduje już u mnie opadu szczęki.

7/10

czwartek, 10 września 2015

Recenzja - Riverside - Love, Fear And The Time Machine

Riverside - Love, Fear And The Time Machine

Riverside nigdy nie bał się zapuszczać na nowe tereny. Chociaż przez to podejście pojawiła się grupa ludzi twierdzących, że ich muzyka to już nie to, co za czasów trylogii "Reality Dream", to ja do nich nie należę. Urzekł mnie zarówno ciężar "Anno Domini High Definition" złożonego niemalże wyłącznie z progresywnych kolosów, jak i skupiony na pojedynczych, bardziej singlowych utworach "Shrine Of New Generation Slaves". Ich najnowszy album eksploruje jeszcze inne terytoria i o ile nowe pomysły zespołu są całkiem ciekawe, to nie trafiły w mój gust jak ich poprzednie wizje.
"Love, Fear And The Time Machine" w porównaniu ze swoimi poprzednikami brzmi o wiele lżej, spokojniej, bardziej optymistycznie i kładzie zdecydowanie większy nacisk na partie gitary basowej. Chociaż na albumie dominują kawałki podnoszące na duchu, to znajdziemy tu również masę nastrojowych, mroczniejszych, wręcz uspokajających fragmentów (na przykład "Afloat"), całość natomiast jest wypchana po brzegi melodyjnymi wstawkami, które aż chce się nucić pod nosem. Kompozycjom w większości udaje się unikać standardowego schematu refren-zwrotka-refren, lub zbudować na nim coś ciekawszego, lecz jednocześnie zdarza im się przez to od czasu do czasu odrobinę zbytnio zjechać z tematu, przez co niektóre utwory sprawiają wrażenie niedostatecznie zwartych i skupionych. Muzycy zawsze starają się prowadzić po kilka różnych linii melodycznych jednocześnie, dzięki czemu płyta nie staje się nudna nawet po kilku przesłuchaniach pod rząd. Polifonie są świetnie napisane, a poszczególne partie instrumentalne prawie nigdy nie zapętlają pojedynczych fraz, co sprawia że słuchacze mają poczucie, iż muzyka faktycznie gdzieś dąży. "Love, Fear And The Time Machine" to wybitny popis kompozytorski, który zadowoli każdego fana progresywy.
Również od strony wykonawczej należy pochwalić członków zespołu, ponieważ każdy z nich spisał się świetnie, a wszystkie partie są warte śledzenia. Jak wcześniej wspomniałem, tym razem większy nacisk położony został na instrumentalne popisy Mariusza Dudy. Oczywiście od zawsze w muzyce Riverside gitara basowa spełniała nader ważną rolę, lecz tutaj wyraźnie wychodzi na pierwszy plan i nierzadko to ona jest głównym motorem napędowym utworów. Słychać tu wyraźnie, że muzyk jest absolutnym mistrzem swojego instrumentu, nawet jeśli nie szafuje na lewo i prawo swoimi umiejętnościami technicznymi. Jego partie swoimi melodiami powodują opad szczęki i wyznaczają poprzeczkę dla pozostałych basistów w gatunku. Również popisy wokalne wypadają świetnie, lecz niestety nowa stylistyka ograniczyła odrobinę jego możliwości, przez co nie usłyszymy zbyt wiele siły jego głosu, którą prezentował na poprzednich wydaniach. Piotr Grudziński, gitarzysta zespołu, nie został odsunięty w cień, lecz stara się raczej budować nastrój i urozmaicać kompozycje przeróżnymi wstawkami. Bawi się przy okazji brzmieniem swojego instrumentu używając wielu różnorodnych efektów. Michał Łapaj świetnie wzbogaca utwory korzystając z wielu dostępnych mu brzmień klawiszowych, a niejednokrotnie wybija się na pierwszy plan. Piotr Kozieradzki za zestawem perkusyjnym także popisuje się kreatywnością i nawet pomimo spokojnego charakteru płyty znajduje okazje by wcisnąć całkiem sporo interesujących przejść.
"Love, Fear And The Time Machine" to wspaniała płyta, lecz jej stonowany, radosny charakter nie przekonał mnie tak, jak zrobiły to poprzednie wydania grupy. Osobiście wolę odrobinę bardziej skupioną progresywę z większym pazurem, lecz nie zmienia to faktu, że tej płyty koniecznie należy posłuchać. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy zespół poprawił się, czy pogorszył względem "Shrine Of New Generation Slaves", ponieważ jest to wyłącznie kwestia gustu, natomiast z pewnością można stwierdzić, że odwalili tu kawał solidnej roboty.

8,5/10 

środa, 9 września 2015

Recenzja - Iron Maiden - The Book Of Souls

Iron Maiden - The Book Of Souls

Od powrotu Bruce'a Iron Maiden radziło sobie całkiem nieźle. Coraz dłuższe przerwy między kolejnymi wydaniami pozwoliły zespołowi nie wypalić się jak wielu ich kolegów po fachu i nawet jeśli ich ostatnie dzieła mają kilka całkiem drażniących mankamentów oraz nie mogą konkurować z największymi dokonaniami to wciąż można od nich oczekiwać całkiem niezłego poziomu. Nie inaczej jest tutaj. 
Iron Maiden jakiś czas temu upodobało sobie pisanie odrobinę nazbyt rozwleczonych piosenek. Kiedy zatem usłyszałem, że planują wydanie albumu dwupłytowego nie byłem tym pomysłem zachwycony. W gruncie rzeczy muzyka tego zespołu swoją złożonością nie mogła nigdy konkurować z Dream Theater, więc w ich przypadku konstruowanie utworów przekraczających osiem minut nie miało specjalnego uzasadnienia. Takie starania kończyły się z reguły zbyt długimi przestojami i niepotrzebnymi powtórzeniami, przez które ciężko było zachować ciągłe skupienie na utworze. Mimo to na "The Book Of Souls" najbardziej w pamięć zapadają właśnie te kolosalne kompozycje, natomiast materiały singlowe (jak dość rozczarowujący i przewidywalny "Speed Of Light"), niezbyt przykuwają uwagę. Nie oznacza to jednak, że znikły mankamenty, o których wcześniej wspomniałem. Chociaż moim ulubionym kawałkiem na płycie jest osiemnastominutowy "Empire Of The Clouds", to odchudzenie go o jakieś pięć minut z pewnością wyszłoby mu na dobre. To samo tyczy się większości dłuższych kompozycji, ponieważ chociaż widać, że włożono w nie dużo pracy i znaleźć na nich można najwięcej urozmaiceń oraz ciekawych pomysłów, to niektóre ich części rozwlekają się dłużej niż powinny. Zespół umiejętnie wykorzystuje w nich orkiestrę lub klawisze, które zawsze wiele dodają do utworu, a wszelkie riffy gitarowe standardowo stoją na bardzo wysokim poziomie, jednak zdarza im się powtórzyć je kilka razy zbyt wiele, a już kiedy wszyscy trzej gitarzyści postanowią zagrać solówki jeden po drugim, można spokojnie wyjść by zrobić sobie kawę. 
Singlowe piosenki o dziwo również miejscami niepotrzebnie zapętlają niektóre fragmenty, co w połączeniu ze schematycznością ich kompozycji sprawia, że dość szybko się nudzą. Są one raczej ukłonem w stronę wielbicieli dawnych dokonań grupy i próżno w nich szukać nowych, interesujących idei. Bazują na prostych, solidnych zagrywkach, które łatwo wpadają w ucho oraz na charakterystycznym głosie Dickinsona, jednak żaden muzyk nie pokazuje na nich pełni swoich możliwości, które można podziwiać na dłuższych utworach.
Gitarowe trio Murray/Smith/Gers jak zwykle dostarczyło nam całej masy świetnych riffów, które pokochają wszyscy fani zespołu, jednak ci panowie wciąż niezbyt często korzystają z faktu, że jest ich aż trzech, dzięki czemu dałoby się pisać o wiele bardziej rozbudowane partie, bądź dorzucić tu i ówdzie kilka przyjemnych harmonii. Rozumiem, że komponowanie na trzy gitary może być wyzwaniem, ale im talentu akurat nie brakuje. Steve Harris natomiast po raz kolejny umacnia swoją pozycję jako jednego z najlepszych basistów w historii metalu. Jego partie są równie dopracowane, co gitarzystów, nie giną w miksie i wnoszą wiele do kompozycji. Nicko McBrian za zestawem perkusyjnym dał solidny występ, lecz niczym specjalnie się nie popisał. Chociaż nabicia pasują wszędzie całkiem nieźle, a czasem rzuci interesującym przejściem, to generalnie słychać tu dość standardowe rytmy. Bruce pomimo niedawnych kłopotów ze zdrowiem brzmi tak dobrze jak zawsze. Słychać, że wciąż potrafi on nie tylko uderzyć potęgą swojego głosu, jak w dawnych latach, lecz także radzi sobie świetnie ze spokojniejszymi fragmentami.
W ostatecznym rozrachunku "The Book Of Souls" wypada całkiem nieźle, aczkolwiek z całą pewnością nie jest to materiał na płytę roku. Niestety album ma kilka mankamentów, które wprawdzie nie muszą wszystkim przeszkadzać, jednak nie da się ich zwyczajnie zignorować. To wydanie zupełnie nie musiało mieć półtorej godziny i śmiało dałoby się je odrobinę przyciąć, co pozytywnie odbiłoby się na jakości produktu końcowego, a wtedy można byłoby się zastanowić, czy Iron Maiden nie wraca przypadkiem do swojej najwyższej formy.

8/10

wtorek, 8 września 2015

Recenzja - Amorphis - Under The Red Cloud

Amorphis - Under The Red Cloud

Amorphis w przeszłości nie bało się zmian, jednak przez ostatnie dziesięć lat ich kolejne płyty były utrzymane w podobnej stylistyce. Zespół każdym następnym wydaniem udowadniał, że jest w stanie po raz kolejny bazując na tej samej formule stworzyć genialną muzykę. Ich niesłychanie zróżnicowane brzmienie czerpiące inspiracje z wielu gatunków wciąż nie nudzi, a ich najnowsze dzieło stoi na równie wysokim poziomie, co wszyscy jego poprzednicy.
"Under The Red Cloud" to przede wszystkim album niesamowicie różnorodny, pełny niespodziewanych zwrotów akcji, a także bogatych aranżacji. Utwory, choć niekoniecznie eksperymentalne pod względem konstrukcji, zostały złożone z tak pokaźnej ilości elementów, że nie sposób się nudzić. Znajdziemy tu również wiele akcentów folkowych (między innymi gościnne popisy Chrigela Glanzmanna z Eluveitie na instrumentach dętych), wszelkich rodzajów klawiszy, a miejscami nawet wpływy muzyki wschodu oraz żeńskie wokale. W porównaniu z poprzednimi wydaniami jest tu zauważalnie więcej cięższych fragmentów i growli, które przyjemnie urozmaicają kompozycje grupy. Dzięki temu "Under The Red Cloud" jest jeszcze bardziej różnorodny, niż jego poprzednicy.
Utwory świetnie mieszają ze sobą wpadające w ucho melodie, ciężar death metalu, progresywne wstawki, a także spokojniejsze fragmenty, które znakomicie rozładowują atmosferę. Chociaż zwykle naraz prowadzone są maksymalnie dwie melodie, to zmieniają się one tak często, że nie ma tu mowy o monotonii, a gdy motywy powracają zazwyczaj znajdziemy w nich drobne wariacje, które walczą o utrzymanie uwagi słuchaczy. 
Wykonawcy jak zwykle wykazali się świetnymi umiejętnościami, a ich partie zawsze są dopracowane i przemyślane. Gitarzyści co chwilę serwują nam niebanalne, lecz zapadające w pamieć zagrywki, które za nic na świecie nie chcą wypaść z ucha, a także nie boją się zabawić się interesującymi efektami. Zarówno oni, jak i klawiszowiec dają imponujące popisy swoich umiejętności na wspaniałych, melodyjnych solówkach, których na tym albumie nie brakuje. Będąc przy klawiszach należy wspomnieć, że Santeri Kallio używa bardzo szerokiej gamy brzmień począwszy od pianina, przez organy Hammonda, na dźwiękach keyboardowych przywodzących na myśli klasykę rockowej progresywy kończąc. Jego partie wnoszą całkiem sporo do kompozycji i są należycie podkreślone w miksie. Również gitara basowa nie została zupełnie zaniedbana i czasami można wychwycić w niskich rejestrach całkiem ciekawe motywy. Perkusista spisał się fenomenalnie zarówno na cięższych, jak i lżejszych fragmentach, w obydwu wypadkach dostarczając nam kreatywnych nabić, które świetnie pasują do tonu muzyki. Tomi Joutsen za mikrofonem, jak już wspomniałem, tym razem dużo częściej growluje, lecz nie oznacza to, iż porzucił czysty śpiew. Na obydwu polach sprawuje się znakomicie, dowodząc że jego głos ma nie tylko piękną barwę, lecz również jest niebywale elastyczny.
"Under The Red Cloud" to przykład melodyjnego metalu z najwyższej półki. Dzięki kilku drobnym modyfikacjom płyta brzmi jeszcze bardziej bogato, niż "Circle", co jest niemałym osiągnięciem. Amorphis pokazał tu najwyższą formę i udowodnił, ze nie ma zamiaru zwalniać. Po ten album powinien sięgnąć każdy szanujący się fan metalu, który nie ma uczulenia na odrobinę melodii w swojej muzyce.

9,5/10