wtorek, 20 października 2015

Minirecenzje - Coheed And Cambria - The Color Before The Sun, Caligula's Horse - Bloom, Sadist - Hyaena

Coheed And Cambria - The Color Before The Sun

Coheed And Cambria jak na standardy rocka alternatywnego jest świetnym zespołem, jednak porównywany z twórcami progresywnymi nie wypada już tak znakomicie. Są oni raczej wejściówką do świata ambitniejszej muzyki, niż wielkim graczem na scenie. Mimo to, ich kolejne albumy niezmiennie stają na całkiem porządnym poziomie i nie inaczej jest tym razem.
"The Color Before The Sun" jest jedną z tych płyt, na których piosenki same w sobie niezbyt często zaskakują (z kilkoma wyjątkami, np."The Audience"), lecz już różnice stylistyczne pomiędzy kolejnymi numerami są na tyle znaczne, by uniemożliwić przysypianie. Z tego powodu by docenić ją w pełni nie należy wyciągać z niej pojedynczych numerów, a raczej zebrać się w sobie i przyswoić całość na raz. Muzycy w swoich utworach używają odpowiednio szerokiej palety brzmień, aby zainteresować słuchaczy, lecz nie sięgają po nic specjalnie wyszukanego. Również od strony wykonawczej nie można wiele zarzucić, choć próżno szukać tu popisów wirtuozerskich. Instrumentaliści preferują stonowane granie, lecz szczęśliwie ich partie są odpowiednio rozbudowane, dzięki czemu utwory posiadają należytą głębię. Niestety słuchając płyty trudno nie odnieść wrażenia, iż wokal (swoją drogą całkiem przyzwoity) został odrobinę zbyt mocno podkreślony, przez co instrumenty niepotrzebnie schodzą na nieco dalszy plan.
Albumu słucha się z przyjemnością, lecz nie sądzę, żeby  u kogoś spowodował opad szczęki. Nie nazwałbym również "The Color Before The Sun" szczytowym osiągnięciem zespołu, jest to jedynie solidny dodatek do dyskografii. Chociaż wielu osobom prawdopodobnie przypadnie do gustu, to osobiście wolę progresywę z większym rozmachem.

7,5/10


Caligula's Horse - Bloom

Wielbiciele progresywnego rocka zdecydowanie powinni zainteresować się najnowszym dziełem zespołu Caligula's Horse, ponieważ w tym wypadku za świetną okładką znajdziemy równie wspaniałą muzykę.
Na "Bloom" usłyszymy pierwszorzędnego rocka progresywnego, czerpiącego silne inspiracje z nowych trendów metalowych. Chociaż w założeniu twórczość zespołu jest raczej energiczna i melodyjna, to kompozycje dość mocno mieszają style, dzięki czemu płyta stale trzyma w napięciu. Niejednokrotnie spokojny, nastrojowy fragment nagle przerywa podwójna stopa, bądź melodyjnym partiom gitary prowadzącej akompaniują potężne, niskie riffy inspirowane djentem. Płyta potrafi być zarówno melodyjna, jak i nastrojowa, a także momentami całkiem ciężka. Instrumentaliści nierzadko popisują się swoimi umiejętnościami, jednak wszelkie popisy zostały umiejętnie wplecione w kompozycje. Dobrą decyzja było dodatkowe podkreślenie na nagraniu gitary basowej, bo choć sam basista nie wybija się bardziej niż pozostali muzycy, to dodatkowa siła niskich częstotliwości nadała całości więcej przyjemnego ciężaru.
Interesujący miks stylów wraz z niebanalnymi partiami instrumentalistów sprawia, że "Bloom" to bez wątpienia jedna z lepszych płyt progresywnych bieżącego roku. Fani gatunku koniecznie powinni sięgnąć po to wydanie.

9/10


Sadist - Hyaena

Czasami zdarza się tak, że muzycy mają wiele genialnych pomysłów, a ich wizja wręcz razi oryginalnością, lecz z różnych względów nie są w stanie należycie przelać jej na płytę. Tak właśnie stało się w przypadku najnowszego albumu Sadist.
Już na wstępie muszę zaznaczyć, że "Hyaena" to niezwykle intrygująca płyta, po którą powinien sięgnąć nie tylko każdy fan progresywnego death metalu, lecz także generalnie niecodziennej muzyki, ale ma też kilka wad, które skutecznie ściągają ją w dół. Kompozycje w głównej mierze opierają się tu na zaskakujących, oryginalnych, szalenie technicznych zagrywkach, które świetnie sprawdzają się jako rdzeń kompozycji. Problemy zaczynają się, gdy zespół próbuje odejść od tego, co najlepiej mu wychodzi. Spokojniejsze fragmenty wydają się odrobinę wymuszone i niezbyt zgrabnie łączą styl zespołu z budowaniem atmosfery. W uszy kłują również pojawiające się całkiem często klawisze, które brzmią, lekko mówiąc, dość tanio i płasko. Przyjemnym akcentem jest natomiast charakterystyczna gra gitary basowej w wysokich rejestrach, która sprawia, że całość brzmi jeszcze osobliwiej.
Bardzo ciężko ocenić ten album, ponieważ z jednej strony zdecydowanie warto po niego sięgnąć ze względu na bardzo oryginalne brzmienie zespołu, lecz z powodu pewnych niedoróbek przy produkcji i kilku nietrafionych pomysłów kompozytorskich raczej nie będę do niego wracał. Jest to jedno z tych wydań, które trzeba usłyszeć przynajmniej raz, by wyrobić sobie na jego temat opinię.

8/10

piątek, 16 października 2015

Minirecenzje - Queensrÿche - Condition Hüman, W.A.S.P. - Golgotha, Gorod - A Maze Of Recycled Creeds

Queensrÿche - Condition Hüman

Dla Queensrÿche na całe szczęście Geoff Tate stał się jedynie cieniem przeszłości. Chociaż chwilowo ich były frontman przestał katować nas kolejnymi muzycznymi porażkami (jego ostatnia płyta jest już kompletnie przeciętna), to sam zespół z nowym wokalistą na pokładzie radzi sobie o niebo lepiej. 
"Condition Hüman" to bardzo solidny metalowy krążek, lecz nie wnosi wiele nowego. Nowości są tu wprawdzie obecne, lecz są to raczej pojedyncze wtrącenia i drobne urozmaicenia (choćby całkiem ciekawy semi-breakdown pod koniec "Guardian"). Czepianie się braku innowacji w przypadku tak starych zespołów może być odrobinę bezcelowe (co oczywiście nigdy mnie nie powstrzymało), lecz moim zdaniem przynajmniej muzycy progresywni powinni stale się rozwijać. Poza tym jednak nie można się czepiać. Kompozycje nie nudzą i nie powtarzają bez potrzeby pojedynczych fragmentów, a od czadu do czasu zdarzy się im nawet zaskoczyć czymś słuchaczy. Kolejne utwory nie są napisane na jedno kopyto dzięki czemu ciężko się tu nudzić. Również wykonanie stoi na całkiem niezłym poziomie, lecz sam miks już niekoniecznie to podkreśla. Wokale są nieco zbyt mocno podkreślone, przez co gitary stają się raczej tłem dla śpiewu, a szkoda, bo to właśnie one maja najwięcej do dodania.
Queensrÿche po odcięciu nowotworu podniosło się na nogi. Nie mogą już walczyć jak kiedyś, o miejsca w ścisłej czołówce gatunku, lecz mimo to wciąż jest na co czekać, gdy zapowiadają nowe wydanie.

7.5/10


W.A.S.P. - Golgotha

Będąc przy cieniach przeszłości nie sposób nie wspomnieć o najnowszym dziele W.A.S.P. Giganci hair metalu z lat osiemdziesiątych mają tendencję do bardzo brzydkiego starzenia się, ci panowie są wyjątkiem. Co prawda stoją zamrożeni w czasie i nie potrafią niczym zaskoczyć, ale jak na zespół żerujący na nostalgii są zaskakująco sprawni w tym co robią.
Niestety, jak większość grup odgrzewających stare brzmienia W.A.S.P. nie jest szczególnie interesujący i warto zainteresować się ich nowym wydaniem tylko jeśli najdzie nas szczególna ochota właśnie na tego typu muzykę. Kompozycje są tu dość schematyczne, a przez to również przewidywalne, chociaż dzięki kilku interesującym motywom, solidnym partiom gitar oraz ciągłej obecności organów Hammonda nie nudzą natychmiast. W zasadzie można tu oczekiwać pewnego minimum potrzebnego do utrzymania uwagi na piosenkach i właściwie nic poza tym. Dla fanów problemem może być relatywny brak metalowego ciężaru nawet w porównaniu z pierwszymi dokonaniami zespołu. Panowie stracili pazur i młodzieńczą energię, na co w zasadzie niewiele można poradzić, gorzej byłoby gdyby próbowali to udawać.
"Golgotha" to solidnie wykonany kawał zupełnie nieoryginalnego materiału, w który włożono wystarczająco dużo pracy by słuchało się go z przyjemnością, jednak jeśli nie macie akurat wielkiej ochoty na lata osiemdziesiąte nie stracicie wiele, jeśli odpuścicie sobie to wydanie.

6,5/10


Gorod - A Maze Of Recycled Creeds

Tytani technicznego death metalu, po niesamowitym "A Perfect Absolution" wracają w wielkim stylu, z albumem wprawdzie nie tak powalającym jak jego poprzednik, lecz z którego zespół może być całkiem dumny i który z pewnością nie zawiedzie fanów. 
Gorod na swoim najnowszym dziele popisuje się nie tylko mistrzostwem technicznym, ale również (i przede wszystkim) kreatywnością przy pisaniu kompozycji. Poza tym, że na każdym kroku wpadniemy tu na zapierające dech w piersi popisy wykonawcze ze strony wszystkich członków zespołu, elementem, który sprawia, że trzeba zbierać szczękę z podłogi są niecodzienne pomysły i nagłe zwroty akcji, które potrafią kompletnie zaskoczyć słuchacza. Muzycy skaczą między stylami, brzmieniami i nastrojami, dzięki czemu utwory grupy wyróżniają się na tle wszystkich innych twórców technical death metalowych. Znajdziemy tu funkowe riffy, klawiszowy podkład, solówki na basie, melodyjne popisy gitarzystów, potężne nabicia perkusyjne, nagłe przeskoki stylistyczne i tyle efektów gitarowych, ile można sobie zamarzyć. Wszystko połączono z pomysłem i nie wydaje się jednym wielkim bałaganem, dzięki czemu absolutnie nie da się nudzić słuchając tego wydania.
Gorod pokazał tu niezwykle imponujący poziom, a "A Maze Of Recycled Creeds" to bez wątpienia jedna z lepszych płyt w gatunku. Jest to najlepszy przykład, że techniczny death metal to coś więcej niż ciągłe, bezcelowe popisy instrumentalne.

9/10


poniedziałek, 12 października 2015

Konkurs Chopinowski

Konkursu Chopinowskiego należy słuchać, a dlaczego nie ma znaczenia, że czyjeś zainteresowania oscylują bardziej w okolicach Iron Maiden, Slayera, czy nawet Cannibal Corpse niż muzyki klasycznej, postaram się wyjaśnić.

Jedyne osoby, które uważają, że Chopin nie potrafi być tak ciężki lub intensywny jak metal to te, które nigdy, lub prawie wcale go nie słuchały, bądź zwyczajnie nie myślały o tym w ten sposób.

Przede wszystkim należy zaznaczyć, iż transmisja audio i wideo z konkursu jest dostępna za darmo na żywo zarówno on-line na stronie konkursu, jak i przez aplikacje mobilne, You Tube (również już wyemitowane występy), i oczywiście w telewizji na TVP HD oraz TVP Kultura. W takim wypadku nie widzę innego powodu by nie poświęcić temu wydarzeniu odrobiny czasu, niż czyste lenistwo. Kto jednak przegapi to muzyczne święto niewątpliwie będzie prześladowany przez wyrzuty sumienia, zresztą całkiem słusznie. By tego uniknąć wielu prawdopodobnie będzie musiało uciszyć swój wewnętrzny głos piętrzący powody, dla których lepiej zostawić Chopina elegancko wystrojonym ludziom chodzącym regularnie do filharmonii, w wolnych chwilach popijających herbatkę i czytających literaturę piękną, od której większości zamykają się oczy. 

"Ja to się na takiej muzyce nie znam."

Muzyka klasyczna to nie free jazz, którym zachwycić się mogą tylko osoby rozeznane w temacie. Kompozytorzy praktycznie nigdy nie kierowali swojej twórczości wyłącznie do znawców. Przed erą wzmacniaczy i gitar elektrycznych normalni ludzie (może nie do końca przeciętni, bo z wyżyn społecznych, ale wciąż nie teoretycy muzyki) słuchali właśnie czegoś takiego i nikt nie narzekał, że utwór jest trudny w odbiorze. Wokół muzyki klasycznej narosła pewna etykieta oraz bardziej napięta atmosfera, która w rezultacie stworzyła wizję "kultury wyższej", która niczym wyższe stopnie świadomości dostępna była jedynie dla pewnego rodzaju muzycznych mnichów z odległego, górskiego klasztoru, którzy ze słuchu potrafią zapisać dowolny utwór. Zapewniam, nie potrzeba żadnych super-mocy by z przyjemnością posłuchać klasyki.


"Ja tam wolę metal, mnie taka spokojna muzyka nie przekonuje."

Jak już wspominałem w kilku moich wcześniejszych tekstach ciężka muzyka nie zaczęła się wraz z debiutem Black Sabbath. Jej korzenie sięgają pierwszej osoby, która pomyślała "potrzebuję organów wielkości małego mieszkania", "ciekawe jak szybko dałoby się zagrać te pasaże" albo nawet samego pomysłu, by skomponować utwór na pełną orkiestrę symfoniczną. Podejście "ciężej, niżej, szybciej" to wcale nie domena metalu, wielu robiło to wcześniej i to z całkiem niezłym skutkiem. Również Chopin potrafił stworzyć utwory, po których trzeba zbierać szczękę z podłogi i które przebijają twórczość niejednego zespołu technical death metalowego. Piękną rzeczą w muzyce klasycznej jest jej różnorodność, każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie.


"Nie mam na to czasu." 

Słuchanie muzyki ma tą wspaniałą własność, że można to robić praktycznie wszędzie i zawsze. Czy to zmywając naczynia, czy ucząc się do testu, czy prowadząc samochód, czy jadąc autobusem, czy kiedy szef nie patrzy. Zawsze można wyjąć telefon, włożyć słuchawki i dać Chopinowi szansę. Nawet bycie przyłapanym na słuchaniu Konkursu Chopinowskiego podczas wyjątkowo nudnego wykładu nie jest specjalnym powodem do wstydu (uwaga! tego akurat lepiej nie sprawdzać). Znajdzie się chęć, to znajdzie się czas, i choć brzmi to trochę jak formułka z podręcznika coachingu, to akurat w tym przypadku działa.


"Tam ciągle grają to samo."

Owszem. Jest to jedyna w swoim rodzaju okazja by doświadczyć czegoś, co w muzyce rozrywkowej jest dość mało zauważalne - wpływu wykonania na charakter utworu. Instrumenty elektryczne mają to do siebie, że kiedy opakuje się je efektami, pogłosem i przepuści przez equalizer nie zostaje wiele pola do interpretacji. Inaczej jest z fortepianem, tu rola wykonawcy jest ogromna. Ten sam utwór wykonany przez dwie różne osoby może mieć zupełnie inny wydźwięk. Prawda - w rocku i metalu często nagrywa się covery, lecz wtedy najczęściej zespół dorzuca coś od siebie do samej treści piosenki, tu nie ma takiej możliwości, mimo to można wyłapać styl każdego uczestnika konkursu. Na tym polega cała sztuka. 


Poszerz swoje horyzonty, to nie boli

O ile pójście na studia jedynie by wzbogacić swój światopogląd (i podyskutować później w pośredniaku o socjologii) jest dość nierozsądne, to włączenie raz na pięć lat muzyki innej niż zwykle jest akceptowalnym, a nawet wskazanym, poświęceniem. Na dobrą sprawę ryzykuje się jedynie kilka minut z życia, w końcu jeśli ktoś uzna, że to zupełnie nie jego bajka można w każdej chwili przełączyć się z powrotem na Metallikę, lecz istnieje szansa (moim zdaniem bardzo duża, zwłaszcza w przypadku fanów metalu), iż pełna transmisja jednej z blisko pięciogodzinnych serii przesłuchań zleci jak z bicza strzelił. Muzyka Chopina jest generalnie świetna z tych samych powodów, z których zachwycałem się wieloma płytami, które tu zrecenzowałem, więc to naprawdę nie jest jakiś zupełnie inny świat, w którym nie można się połapać. Muzyka zupełnie przystępna, po prostu na najwyższym poziomie, na innym instrumencie i z innej epoki, ale nic ponadto. Na tą chwilę czeka nas jeszcze etap trzeci, finał i koncerty laureatów, natomiast wszystkie wcześniejsze występy są dostępne legalnie, za darmo w internecie. Największym leniom polecam przynajmniej posłuchać tej ostatniej części, gdzie zwycięscy będą prezentować materiał w którym czują się najlepiej. 


Nie chcę tu zgrywać wielkiego znawcy, jest mi znacznie bliżej do entuzjasty, niż eksperta. Generalnie na co dzień zajmuję się metalem, ale wiem tyle, że jeśli zespół w swoich inspiracjach wymienia Chopina i Beethovena istnieje znacznie większe prawdopodobieństwo, że są warci uwagi, niż gdy ogranicza się do Slayera i Pantery.

piątek, 9 października 2015

Minirecenzje - Trivium - Silence In The Snow, Children Of Bodom - I Worship Chaos, Deafheaven - New Bermuda

Trivium - Silence In The Snow

Najprawdopodobniej trzeba pogodzić się z faktem, iż Trivium to zespół jednego albumu. Niestety od czasu wydania "Shoguna" grupa ostro pikuje w dół serwując nam kolejne porcje pozbawionego polotu, melodyjnego metalcore'u o radiowych ambicjach.
"Silence In The Snow" nie przerywa złej passy i nie oferuje praktycznie nic ciekawego. Piosenki w najlepszych momentach brzmią jak odrzuty z wcześniej wspomnianego opus magnum grupy, a w najgorszych jak Breaking Benjamin z nieco cięższymi gitarami. Album zdecydowanie zbyt często przywołuje na myśl gorszych przedstawicieli alternatywnego rocka jednocześnie nie dając słuchaczom zbyt wielu zapadających w pamięć momentów, bądź intrygujących pomysłów. Próżno szukać tu imponujących riffów, niestandardowych nabić, a co gorsza momentami wyraźnie czuć warstwę "magii studia" nałożonej na głos Matta Heafy'ego, co boli tym bardziej, że doskonale wiemy, iż ten pan nie potrzebuje tak niskich chwytów by brzmieć całkiem przyzwoicie. Na całe szczęście panowie raczej starają się nie sprowadzać gitar wyłącznie do roli akompaniamentu i zazwyczaj prowadzą one własne melodie, dzięki czemu kompozycje nabierają przynajmniej minimalnej głębi. Niestety motywy te są raczej dość proste i ponieważ kompozycje są dość schematyczne oraz zbyt często zapętlają pewne fragmenty dość szybko można zacząć intensywnie ziewać.
Trivium niestety straciło swój charakter próbując trafić w gust jak najszerszego grona odbiorców. "Silence In The Snow", chociaż ma kilka jasnych stron i nie cierpiałem słuchając jej, jednocześnie niczym nie zaskakuje, nie zapada w pamięć, więc najprzychylniejsze określenie jakiego można wobec niej użyć to "wyżej-średnia". 

6/10


Children Of Bodom - I Worship Chaos

"Halo Of Blood" było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Kiedy już zdawało się, że na nowe wydania Children Of Bodom nie ma już po co czekać, niespodziewanie wypuścili płytę na całkiem przyzwoitym poziomie. Nie wrócili do najwyższej formy, lecz przerwali złą passę. Szczęśliwie "I Worship Chaos" również nie przysparza zespołowi wstydu.
Muzycy oczywiście nie starali się wprowadzać żadnych większych innowacji i otrzymaliśmy standardowy melodeath, lecz dzięki solidnym partiom klawiszy oraz gitar, brak nowości specjalnie nie przeszkadza. Riffy nie nudzą, a ciągła obecność keyboardu przyjemnie wzbogaca brzmienie utworów. Twórcy starają się nie iść na łatwiznę, jednak nie znajdziemy tu wiele genialnych, zapadających w pamięć motywów, których chociażby na "Follow The Reaper" było całe mnóstwo. Mimo to uważam, że fani grupy nie powinni być zawiedzeni, a pozostali nie stracą czasu słuchając tego albumu.
Od strony wykonawczej nie ma się specjalnie do czego przyczepić. O ile gitarzyści prezentują całkiem solidne umiejętności, to jednak nie ma wątpliwości, iż najciekawszymi częściami kompozycji zawsze są popisy klawiszowca.
Nie da się ukryć, że Children Of Bodom swoje najlepsze lata ma już za sobą, lecz ostatnio wyraźnie wybili się z dołka. "I Worship Chaos" to nie nowa jakość w twórczości grupy i nie wnosi wiele nowego, jednak można się przy nim dobrze bawić.

7,5/10


Deafheaven - New Bermuda

Defheaven znów zaprezentował jak należy grać black metal. Chociaż "Sunbather" sprawił, że można było zacząć martwic się, czy zespół przypadkiem nie skręci zbyt mocno w kierunku shoegaze, porzucając swą ekstremalną stronę, to ich najnowsze wydanie nie dość, że rozwiewa wszelkie obawy, to przebija wszelkie dotychczasowe dokonania zespołu.
Kompozycje na "New Bermuda" stoją na mistrzowskim poziomie. Muzycy umiejętnie łączą rozmaite style muzyczne, a także sprawnie zachowują balans między budowaniem atmosfery, agresją black metalu oraz wpadającymi w ucho zagrywkami. Utwory nie są schematyczne, skaczą między nastrojami i bardzo często zaskakują nieprzewidywalnym zwrotem akcji. Blast beaty połączone z gitarowym tremolo mogą w każdej chwili przejść w spokojne partie akustyczne, bądź melodyjną grę pianina. Przy takich przejściach nie sposób się nudzić. Równocześnie na każdym numerze znajdziemy po kilka melodii, które natychmiast wbijają się w pamięć, dzięki czemu chce się do nich często wracać.
Wszyscy instrumentaliści spisują się znakomicie, a każdy z nich popisuje się tu nie tyle szybkością, czy umiejętnościami technicznymi, co raczej niezwykłą wszechstronnością. Wszyscy otrzymali tu dość spore pole do popisu i należycie je wykorzystali świetnie radząc sobie z szerokim wachlarzem stylów. Przejścia perkusyjne wspaniale urozmaicają utwory, gitara basowa nie jest jedynie zapychaczem niskich częstotliwości, a gitarzyści radzą sobie świetnie zarówno z partiami nastrojowymi, jak i cięższymi oraz melodyjnymi.
Jeśli Defheaven dalej będzie utrzymywał tak wysoki poziom to mają szansę stać się black metalowym odpowiednikiem Opeth. Jestem pełen podziwu i żywię wielką nadzieję, iż usłyszymy jeszcze od tych panów wiele świetniej muzyki.
9,5/10

wtorek, 6 października 2015

Recenzja - Gloryhammer - Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards

Gloryhammer - Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards

Niektóre zespoły biorą power metal nieco zbyt poważnie, na całe szczęście Gloryhammer nie jest jednym z nich. Już od dawna konwencja ta nie brzmi świeżo, lecz z jakichś powodów co jakiś czas pojawia się wydanie, przy którym ciężko źle się bawić. Zazwyczaj dzieje się tak gdy twórcy skupiają się bardziej na podkreślaniu mocnych stron konwencji, niż tuszowaniu wad. Właśnie w ten sposób do tematu podeszli ci panowie, a ich najnowsze dzieło to prawdziwa uczta dla wielbicieli przerysowanego aż do poziomu parodii power metalu.
Na albumie nie zabraknie jednorożców, smoków, orkiestry z keyboardu oraz motywów, które niesamowicie wpadają w ucho. "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards", jak dość łatwo można wywnioskować z samego tytułu, zupełnie nie wstydzi się jakichkolwiek gatunkowych stereotypów, wręcz przeciwnie, podkreśla je i czerpie z nich wszystko co najlepsze. Nawet drobne niedoskonałości, które przylgnęły do konwencji pracują tu na korzyść piosenek. Wątpię, że znalazłoby się wiele osób, które po usłyszeniu "Universe On Fire" czy "The Hollywood Hootsman" nie nuciłyby pod nosem ich refrenów jeszcze przez długi czas, nawet pomimo pewnych niedociągnięć. Nie przeszkadzają tu nawet kiczowato brzmiące klawisze, proste zagrywki, okazjonalne elektroniczne beaty, oraz niesamowicie przesadzone teksty, ponieważ to właśnie one stanowią o sile piosenek, świetnie wzbogacają brzmienie, a ponadto zostały na tyle umiejętnie użyte, że stale czeka się na kolejną ich porcję. Chociaż kompozycje zespołu często celowo uciekają się do banałów, to słychać, iż za całością stali świetni muzycy, starający się w standardowych formułach upchnąć jak najwięcej interesujących pomysłów i przyjemnych melodii. Kompozytorzy parodiując gatunek nie poszli na łatwiznę, a ich utwory, choć z reguły nie zaskakują (w końcu taka była koncepcja), to zawierają na tyle dużo urozmaiceń, że nie nudzą zbyt szybko. Co do samego wykonania, to nie można się przyczepić do żadnego z instrumentalistów. Wszyscy wykonują solidnie swoje zadanie, lecz przed szereg wybija się jedynie klawiszowiec, którego partie zwykle najbardziej przykuwają uwagę i zapadają w pamięć. Thomas Winkler za mikrofonem, technicznie rzecz biorąc, spisuje się znakomicie, jednak barwa jego głosu nie wyróżnia go zbytnio na tle innych wokalistów w gatunku, lecz z drugiej strony prawdopodobnie wcale nie o to tu chodziło.
"Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards" jest tym dla power metalu, czym "Kung Fury" jest dla kina akcji, bądź "Far Cry 3: Blood Dragon" dla gier wideo. Chociaż kicz wylewa się tu z każdej możliwej strony, to właśnie tym najbardziej bawi i dzięki temu powoduje uśmiech na twarzach słuchaczy. Gloryhammer już drugi raz z rzędu dostarczył nam przedniej rozrywki i już czekam na jej kolejną porcję. Źle bawić się przy tej płycie mogą jedynie ludzie, którzy są zbyt poważni by cieszyć się życiem.

8,5/10


P.S. Chciałem przeprosić za ostatnią, niezapowiedzianą przerwę na blogu. Zostałem na pewien czas odcięty od internetu, a jako że pisanie dłuższego tekstu na urządzeniach mobilnych jest mniej-więcej równie przyjemne co jedzenie tłuczonego szkła, nie byłem w stanie niczego opublikować. Niestety w najbliższym czasie nie będę mógł pisać tak dużo jak wcześniej, lecz postaram się w miarę możliwości informować o wszelkich ważniejszych, lub ciekawszych albumach choćby w formie minirecenzji, bądź podsumowania tygodnia.