sobota, 23 stycznia 2016

Recenzja - Megadeth - Dystopia

Megadeth - Dystopia

Megadeth od czasu "Endgame" bardzo konsekwentnie obniżało poziom. Rozczarowujące "Th1rt3en" oraz wołający o pomstę do nieba "Super Collider" skutecznie obniżyły wszelkie oczekiwania, jakie można było mieć wobec tego, niegdyś wielkiego zespołu. Jednak ostatnie, obiecujące zmiany personalne w postaci niezwykle utalentowanego gitarzysty Kiko Loureiro oraz Chrisa Adlera za zestawem perkusyjnym dały pewien promyk nadziei, że jakość muzyki takich zespołów jak Angra i Lamb Of God w jakiś sposób przedrze się do ich nadchodzącego wydania. W pewnych miejscach tak właśnie się stało.
"Dystopia" składa się na zmianę z fragmentów, które przywołują traumę po usłyszeniu "Super Collidera" oraz zaskakująco solidnych kompozycji. Szczęśliwie te drugie przeważają i nawet jeśli momentami powieje nudą, zazwyczaj zespół szybko podnosi się interesującym riffem, bądź solówką. Widać to od samego początku, kiedy otwierające album "The Threat Is Real" usypia miejscami sprowadzając gitarę do roli prostego akompaniamentu, lecz już piosenka tytułowa intryguje wprowadzeniem, w którym wyraźnie czuć dotyk Kiko, zastąpieniem refrenu przez solówki oraz pojawiającymi się później złożonymi zagrywkami. Wahania jakości można również zauważyć wewnątrz utworów. Kiedy tylko Dave Mustaine zaczyna śpiewać pozostałe elementy kompozycji zostają wyraźnie uproszczone, tak jakby słuchacze nie byli w stanie śledzić kilku linii melodycznych jednocześnie. Dopiero, gdy wokale milkną instrumentaliści pokazują swój prawdziwy talent. Dlatego właśnie części stricte instrumentalne wyraźnie wybijają się przed szereg. W tej kwestii prawdopodobnie nie dało się zawieść mając na pokładzie zespół tak uzdolnionych wykonawców. Cieszy również, że twórcy nie zdecydowali się napisać wszystkich kompozycji używając pojedynczego schematu. Oczywiście królują tu żwawe, melodyjne kompozycje z mnóstwem popisów technicznych, do których Megadeth zdążył nas przyzwyczaić, lecz znajdziemy tu także pół-balladę "Poisonous Shadows", inspiracje power metalowe, jak na przykład we wcześniej wspomnianej "Dystopii", instrumentalne "Conquer or Die", czy hard rockowe "Melt The Ice Away".
W ostatecznym rozrachunku zalety zdecydowanie przeważają i nawet jeśli nie jest to wiekopomne dzieło, to bije na głowę swoich dwóch poprzedników. Nowa krew przyniosła również nową jakość, dzięki czemu zespół przerwał serię porażek. "Dystopia" ucieszy nie tylko najwierniejszych fanów twórczości Dave'a Mustaine'a. Ci, który skreślili Megadeth po ostatniej porażce powinni dać im jeszcze jedną szansę.

8/10

niedziela, 17 stycznia 2016

Recenzja - Rhapsody Of Fire - Into The Legend

Rhapsody Of Fire - Into The Legend

Po szokująco nieciekawym "Dark Wings Of Steel" Rhaspsody Of Fire miało ostatnią szansę by udowodnić, iż nawet, pomimo że ich główny kompozytor - Luca Turilli już z nimi nie pracuje, nie oznacza to końca zespołu. Chociaż nie można mówić tu o wielkim powrocie do formy, to "Into The Legend" udało się przynajmniej nie zniszczyć zupełnie resztek zainteresowania fanów zespołu rozczarowanych ostatnim wydaniem.
Niestety nie mamy tu do czynienia z przełomowym wydaniem, które wprowadza nową jakość do gatunku i odbudowuje pozycję swoich twórców na scenie power metalowej, jednak widoczny postęp daje nadzieję na to, że kiedy pozostali członkowie nabiorą więcej doświadczenia w komponowaniu, będą w stanie dostarczyć nam jeszcze kilka solidnych płyt. Nie ma tu również zbyt wielu innowacji, ponieważ Rhapsody Of Fire zdecydowali się pójść w bezpiecznym kierunku, czemu w zasadzie po "Dark Wings Of Steel" trudno się dziwić. Zespół potrzebował zachowawczego albumu, by udowodnić, że są godni noszenia swojej dotychczasowej nazwy. "Into The Fire" w tej roli sprawuje się całkiem przyzwoicie. Kompozycje potrafią sobą zainteresować, a bogate, silnie symfoniczne brzmienie grupy przez większość czasu nie pozwala wedrzeć się nudzie. Zdecydowanie najsilniejszą częścią utworów są tu własnie aranżacje orkiestrowe, które nadają im należytej potęgi. Kolejnym mocnym punktem są klawiszowe partie Alessandro Staropoli'ego, na których często spoczywa główny ciężar kompozycji. W kwestii gitar, z jednej dostajemy tu całkiem sporo imponujących popisów wykonawczych, jednak z drugiej brakuje tu zwyczajnych, solidnych, melodyjnych riffów, które zapadłyby słuchaczom w pamięć. "Into The Fire" cierpi również na dość wyraźny brak chwytliwych motywów, które w tym gatunku są dość istotne. Rhapsody Of Fire podeszło niestety do tematu odrobinę zbyt poważnie nie pozwalając sobie na tak radosne i melodyjne piosenki jak "The Vilage Of Dwarves" czy "Emerald Sword", które od zawsze wychodziły im najlepiej. Zdarzyła się tu również tak fatalna pomyłka jak ballada "Shining Star", będąca bez wątpienia jednym z najnudniejszych kawałków, jakie zespół wypuścił w całej swojej historii.
Ostatecznie Rhapsody Of Fire nie stanęło na nogi, lecz nie leży już w agonii i może jeszcze się podniesie. Jeśli ich następnemu wydaniu będzie towarzyszył podobny skok jakościowy, to może zespół nie straci na dobre swojej pozycji w czołówce power metalu. Ich najnowsze dzieło to album całkiem poprawny, lecz poleciłbym go jedynie fanom gatunku. 

7,5/10 

niedziela, 10 stycznia 2016

Recenzja - Exmortus - Ride Forth

Exmortus - Ride Forth

Thrash metal już od dłuższego czasu nie zaskakuje oryginalnością. Stare zespoły robią wszystko by jak najdokładniej odtworzyć swoje największe dzieła podczas gdy nowicjusze starają się wskrzesić "stare, dobre czasy" zamiast posunąć gatunek naprzód. Z tego powodu wykonawcy tacy jak Exmortus są obecnie na wagę złota i choć można wytknąć im kilka poważnych niedociągnięć, to biorąc pod uwagę praktycznie nieistniejącą konkurencję na niektóre z nich da się przymknąć oko.
Pomysł na thrash metal mocno inspirowany muzyką klasyczną nie jest ani zbyt wymyślny, ani specjalnie odkrywczy, zważywszy na to, że już w zamierzchłych latach osiemdziesiątych dość powszechne było wplatanie tradycyjnych motywów klasycznych do metalu, zatem aż dziw bierze, że dopiero ci panowie w pełni rozwinęli tę ideę. Jest to jednak wizja na swój sposób genialna. W ten sposób muzycy sprawili, że ich kompozycje stały się niezwykle melodyjne jednocześnie nie tracąc przy tym ciężaru, a przede wszystkim nadając całości niepowtarzalny charakter. Wzorem takich wizjonerów jak Yngwie Malmsteen twórcy opakowali swoje utwory pokaźną ilością imponujących popisów gitarowych, które jednocześnie nie sprawiają wrażenia wepchniętych na siłę. Nie jest to jednak album wolny od wad. Pierwszą rzeczą, która może dać się we znaki to monotonia, która wkrada się po pierwszych kilku piosenkach. W przeciwieństwie do choćby The Human Abstract, Exmortus nie użył inspiracji klasycznych by urozmaicić swoje kompozycje, a raczej konstruuje wszystkie swoje kawałki na jedno kopyto. Poza drobnymi wyjątkami (np. instrumentalna "Apprisonata") każdy utwór brzmi podobnie do poprzedniego, przez co "Ride Forth" cieszy najbardziej w małych dawkach. Twórcy również postawili odrobinę zbyt mocno na popisy gitarowe, które, trzeba przyznać, imponują, lecz przysłaniają partie pozostałych muzyków i jedynie basiście zdarza się od czasu do czasu zabłysnąć.
Mimo pewnych niedociągnięć Exmortus kolejny raz dostarczył nam solidną, interesującą płytę, która pozwala dostrzec jak wypalona artystycznie jest obecnie scena thrash metalowa. Jest to bezsprzecznie jeden z najlepszych zespołów w gatunku i ci fani gatunku, którzy od dawna nie pamiętają przyjemności płynącej z odkrywania oryginalnej muzyki koniecznie powinni sięgnąć po ten album. "Ride Forth" daleko do ideału, lecz swoje niedoróbki nadrabia charakterem i ciekawą wizją.

8,5/10

wtorek, 5 stycznia 2016

Top 2015 - miejsca 5-1

Miejsca 10-6

5. David Maxim Micic - Eco

David Maxim Micic to bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych muzyków nowego pokolenia. Choć jego twórczość można generalnie sklasyfikować jako nowoczesną progresywę, to wymyka się wszelkim ściślejszym dookreśleniom. Po oryginalnym, energicznym, zeszłorocznym debiucie jego zespołu - Destiny Potato tym razem wypuścił album znacznie mocniej skupiony na kreowaniu atmosfery. "Eco" to dość łagodne wydanie, które zachwyca niezwykle przestrzennym, otwartym, melodyjnym brzmieniem, w którym niezwykle dużą rolę pełnią elementy elektroniczne. Ze wszystkich płyt wydanych w zeszłym roku to właśnie do tej najbardziej pasuje określenie "piękna".



4. Periphery - Juggernaut

Jeszcze niedawno wszystko wskazywało na to, że największą ambicją Periphery jest stanie się przystępnym Meshuggah i składanie dość prostych kompozycji obłożonych dużą ilością instrumentalnej wirtuozerii. "Juggernaut", a zwłaszcza część "Omega", to krok w zupełnie inną stronę. Muzycy poświecili nieco chwytliwości na rzecz bardziej złożonych form oraz zabawy przy składaniu utworów w całość. Dzięki temu zobaczymy tu różne oblicza grupy, od najbardziej przyjaznych radiu piosenek jak "Heavy Heart", przez ciężkie "The Bad Thing", aż po progresywne kolosy jak "Omega". Periphery kolejny raz udowodniło, że wszelkiej maści krytycy djentu powinni poważnie zastanowić się nad swoim życiem.



3. Between The Buried And Me - Coma Ecliptic

Zespoły, które stale ewoluują mają wyraźną tendencję do wypuszczania znacznie ciekawszych albumów, niż te grupy, które stale stoją w miejscu i nie inaczej jest w tym wypadku. "Coma Ecliptic", choć zdecydowanie lżejsza od swoich poprzedniczek i pozbawiona dziesięciominutowych kolosów, powala złożonością kompozycji. Dzięki bardziej skoncentrowanym utworom płyta pozbyła się wszelkich zbędnych zapychaczy, a każda partia instrumentalna została należycie dopracowana. W każdym utworze dzieje się tak dużo, że bez poświecenia albumowi pokaźnej ilości czasu absolutnie nie da się wychwycić wszystkiego. Nawet po pół roku od premiery z każdym następnym odtworzeniem można odkryć tu coś nowego.



2. Solefald - World Metal. Kosmopolis Sud

"World Metal. Kosmopolis Sud" to czyste, niczym nieskrępowane szaleństwo. Pomysł połączenia afrykańskiego folku z metalem już sam w sobie byłby wystarczająco intrygujący, lecz twórcy na nim nie poprzestali. Podkusiło ich, żeby dorzucić do tej mieszanki klubową elektronikę, swoje dotychczasowe inspiracje i w zasadzie wszystko co przyszło im do głowy. Choć na papierze wygląda to jak przepis na jeden wielki, nienadający się do słuchania bałagan, to całość działa nadspodziewanie dobrze, a wszechobecny chaos i bogactwo brzmień powalają na łopatki. Solefald wypuścił jeden z najoryginalniejszych albumów ostatnich lat i należy im się za to zdecydowanie więcej rozgłosu.



1. Leprous - The Congregation

Mroczny, oryginalny, nastrojowy, przełomowy - to pierwsze określenia jakie nasuwają się na wspomnienie "The Congregation". Choć zespół podjął tu kilka ryzykownych decyzji, to absolutnie wszystkie z nich się opłaciły, a w rezultacie całość działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Przeniesienie gitar do sekcji rytmicznej mogło skończyć się katastrofą, lecz otworzyło pole do popisu Einarowi Soldbergowi, którego bezbłędne wokale bez trudu starczają jako całość sekcji melodycznej. Oczywiście zalety nie kończą się na tym. Elektronika buduje niesamowitą atmosferę, gitarzyści wspaniale urozmaicają brzmienie i dodają utworom ciężaru, a popisy perkusyjne Baarda Kolstada sprawiają, że trzeba zbierać szczękę z podłogi. Leprous wykazał się wielką odwagą tworząc to wydanie i z pewnością nie usatysfakcjonuje ono wszystkich, lecz właśnie porzucenie bezpiecznych terenów sprawia, że wspięli się na szczyt tej listy.




Z uwagi na to, że przesłuchanie wszystkich albumów, które pojawiły się w zeszłym roku jest fizycznie niemożliwe istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jakieś perełki mi umknęły. Jeśli znacie wydania, które nie dostały się na listę, bądź w ogóle nie wspomniałem o nich w tym roku, a zasługują na uwagę, chętnie o nich usłyszę. Oby 2016 był przynajmniej tak udany jak 2015. 

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Top 2015 - miejsca 10-6

Miejsca 15-11

10. Amorphis - Under The Red Cloud

Amorphis jak zwykle stanął na wysokości zadania, a fakt, że wspięli się "dopiero" na dziesiąte miejsce ukazuje jedynie jak wysoko stała w tym roku poprzeczka. Chociaż zespół nie zdecydował się na kompletną zmianę stylu, to "Under The Red Cloud" w stosunku do kilku poprzednich wydań grupy jest zauważalnie ostrzejsze. Co ciekawe zmiana ta ani odrobinę nie odebrała kompozycjom melodyjności i fani mogą oczekiwać kolejnej porcji wspaniałych, oryginalnych, inspirowanych folkiem motywów, które bez trudu zapadają w pamięć. 



9. Cattle Decapitation - The Anthropocene Extinction

W kwestii nieskrępowanej agresji i brutalności mało kto był w stanie w tym roku mierzyć się z Cattle Decapitation. "The Anthropocene Extinction" nie jest jednak prymitywnym, nieprzemyślanym festiwalem blast beatów, wręcz przeciwnie, wszystko jest tu przemyślane i dopięte na ostatni guzik. Muzycy wypuszczają swoją furię w zorganizowany sposób, dzięki czemu słuchacze nie mają wrażenia, że kompozycje zmierzają donikąd, a niepokojące, niecodzienne wokale Travisa Ryana nadają całości niepowtarzalnego charakteru. Mimo wszystko jest to wydanie ekstremalne do szpiku kości i za swój główny cel obiera jak najpoważniejsze sponiewieranie odbiorców, co należy mieć na uwadze sięgając po nie.



8. Deafheaven - New Bermuda

Black metal nie był tak interesujący od... w zasadzie od czasów ostatniego albumu Deafheaven. Nie przejmując się zbytnio ramami gatunkowymi i tradycjami ci panowie stworzyli coś zupełnie niepowtarzalnego. Kompozycje ciągle starają się zaskoczyć odbiorców, dzięki czemu absolutnie nie da się nudzić słuchając najnowszego dzieła Amerykanów. Mieszanka stylów i nastrojów, jakie znajdziemy na "New Bermuda" imponuje i powinna zainteresować nawet tych, którym z tą konwencja nigdy specjalnie nie było po drodze. 



7. Kamelot - Haven

Pod wieloma względami względami jest to dla mnie zespół-zagadka. Power metal jest już z nami całkiem spory kawał czasu i powoli zaczyna pachnieć zgnilizną, a Kamelot nie robi z konwencją nic szczególnie oryginalnego, ponadto ich styl nie zmienił się specjalnie przez ostatnie kilkanaście lat, zatem wszystko wskazywałoby na to, że powinni już dawno się wypalić. Jednak w jakiś sposób grupa ciągle daje radę wycisnąć z konwencji wszystko co najlepsze. "Haven" został zrobiony świetnie pod każdym względem. Wokale, partie instrumentalne, kompozycje, wszystkie te elementy stoją najwyższym poziomie sprawiając, że płyta przyciąga niczym najtwardsze narkotyki.



6. The Dear Hunter - Act IV: Rebirth In Reprise

Kreatywność i rozmach to dwie rzeczy, których nie powinno zabraknąć na żadnej progresywnej płycie, a tutaj znajdziemy ich cały ocean. Zarówno bogactwo brzmienia, jak i niecodzienne pomysły twórców wręcz przytłaczają. "Act IV: Rebirth In Reprise" jest po brzegi wypchany wspaniałą treścią do tego stopnia, że wychwycenie wszystkiego staje się możliwe dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu. Twórcy sięgają po wszelkie możliwe środki i inspiracje by zachwycić słuchacza, co w efekcie wychodzi im bez najmniejszego pudła. Niezwykle ciężko znaleźć album, który byłby w stanie konkurować pod względem rozmachu z najnowszym dziełem The Dear Hunter.



niedziela, 3 stycznia 2016

Top 2015 - miejsca 15-11

Miejsca 25-16

15. Gorod - A Maze Of Recycled Creeds

Gorod to żywy symbol wszystkiego, czym powinien być porządny techniczny death metal. Nadludzkim popisom umiejętności muzyków towarzyszą tu niecodzienne kompozycje i łączenie kontrastujących ze sobą gatunków. Muzycy bawią się tu stylami wplatając funkowe zagrywki w sam środek death metalowej furii, co wcale nie zmiękcza brzmienia, wręcz przeciwnie, dzięki takim niespodziankom "A Maze Of Recycled Creeds" bierze nieprzygotowanych słuchaczy z zaskoczenia wzmacniając pożądany efekt. Stara, tech-deathowa gwardia, kurczowo trzymająca się korzeni znów musiała uznać wyższość nieszablonowego myślenia.



14. Rest Among Ruins - Fugue

Talent wokalny Mike'a Semesky'ego błyszczy ponownie, lecz nie jest on jedyną osobą odpowiedzialną za sukces tej płyty. Podobnie jak w przypadku zeszłorocznej perełki w postaci "A Voice Within" zespołu Intervals mamy tu do czynienia z mieszanką nieprawdopodobnie chwytliwych wokali z solidną porcją wirtuozerii w nowoczesnym, djentowym klimacie. Oczywiście twórcy zadbali o to, by pojawiła się tu odpowiednia ilość urozmaiceń, dzięki czemu nawet pomimo braku zupełnie rewolucyjnych nowości ciężko oderwać się od "Fugue", zwłaszcza, że zagęszczenie wpadających w ucho motywów jest tu wręcz szalone. 



13. Ghost - Meliora

Ghost jest jednym z tych zespołów, które prowokują niezwykle emocjonalne dyskusje w internecie na temat ich przynależności gatunkowej. Niewprawny obserwator mógłby nawet pomyśleć, że ma to jakiekolwiek znaczenie, nic bardziej mylnego. Mi osobiście jest w tej kwestii niezmiernie wszystko jedno i takie podejście szczerze polecam. Ważne jest jedynie to, że ich muzyka ma niepowtarzalny charakter i potrafi zmusić do nucenia pojedynczych motywów przez długie miesiące jednocześnie nie podając nam radiowych banałów. "Meliora" to moim zdaniem najlepsze wydanie zespołu do tej pory i jeśli tylko nie oceniacie muzyki przez pryzmat tego jak bardzo jest "prawdziwa" (cokolwiek to znaczy) gwarantuję, że nie uwolnicie się od niej ani szybko, ani z własnej woli.



12. SikTh - Opacities

Po prawie dekadzie nieobecności SikTh wrócił i chociaż na scenie metalowej wiele się przez ten czas zmieniło i wielu zdążyło zbudować już zupełnie nowe rzeczy właśnie na ich wcześniejszej twórczości, to ci panowie udowodnili, że nawet dziś brzmią niepowtarzalnie. Zorganizowany chaos, jakim od zawsze zespół operował jest równie przyjemny, co w 2006, a dzięki zwartej formie wydania nie ma tu zbędnych zapychaczy. Szalona jazda bez trzymanki wciąż zapewnia dreszczyk emocji, nawet jeśli nie zaskakuje już tak jak kiedyś.



11. Tesseract - Polaris

Djent okazał się być znacznie żywotniejszym gatunkiem, niż początkowo można było przypuszczać. Jest w tym duża zasługa takich zespołów jak Tesseract, które na prostych podstawach jak nisko strojone gitary i zabawa rytmem potrafiły zbudować własne, wyróżniające się brzmienie. Ich inspirowane ambientem, bogate kompozycje po raz kolejny rozkładają na łopatki i wbijają się w pamięć. Jest to świetny przykład atmosferycznej muzyki, która buduje nastrój nie minimalizmem, lecz rozmachem i przejrzystym, monumentalnym brzmieniem."Polaris" zachwyca na każdym możliwym polu, od kompozycji, przez wykonanie, aż po produkcję wszystko stoi na najwyższym poziomie.


sobota, 2 stycznia 2016

Top 2015 - miejsca 25-16

Jak to zwykle bywa po Świętach nadszedł czas by podsumować miniony rok i wyłonić kilka najlepszych płyt, jakie ukazały się w tym czasie. 2015 obfitował w skrajności. Usłyszeliśmy zarówno wiele niesamowitych i kreatywnych albumów, jak i solidną porcję radiowych banałów oraz jazdy po linii najmniejszego oporu. Historia jednak uczy, że w naszej pamięci pozostają głównie te pierwsze, podczas gdy porażki odchodzą w niepamięć prowokując wypowiedzi pokroju "Dzisiejsza muzyka to już nie to co kiedyś". Od razu muszę uprzedzić, iż kolejność na tej liście nie pokrywa się ściśle z ocenami, jakie albumy otrzymały w recenzji, ponieważ dość często zdarza się, że płyta nie znosi zbyt dobrze próby czasu i po kilku przesłuchaniach zaczyna nużyć, bądź wręcz przeciwnie - zyskuje przy lepszym poznaniu.

25. Alkaloid - The Malkuth Grimoire

Chociaż na scenie technicznego death metalu nie działo się w tym roku zbyt dużo, to ciągle pojawiły się na niej takie perełki jak Alkaloid. Od byłych muzyków Obscura'y oczywiście można było oczekiwać wysokiego poziomu, lecz "The Malkuth Grimoire" zaskoczył nawet tych najbardziej wymagających. Jest to świetnie połączenie death, a miejscami doom metalowego ciężaru z niesamowitymi popisami technicznymi, które nie zaniedbuje melodii i nie ucieka się do kompozycyjnych banałów. Jak na album technical death metalowy jest niezwykle różnorodny, a kolejne piosenki nie są jedynie pretekstem do obrzucenia odbiorcy masą pasaży. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa.



24. Pomegranate Tiger - Boundless

Żeby przemycić do swojej muzyki taką ilość chwytliwych motywów pomimo braku wokalisty trzeba mieć prawdziwy talent. Pomegranate Tiger nagrał moim zdaniem najlepszy album instrumentalny tego roku stosując jedną prostą zasadę - zapomnieć o jakimkolwiek umiarze. Nie ma tu zbędnych zabaw w artystyczne budowanie nastroju, a kompozycje to ciągi niesamowitych, gęsto upakowanych popisów gitarowych. "Boundless" trzyma słuchaczy w ciągłym napięciu i nie waha się użyć wszystkich dostępnych środków, żeby doprowadzić do opadu ich szczęk.



23. Agent Fresco - Destrier

Agent Fresco mógłby zostać łatwo zaszufladkowany jako nieco spokojniejszy i bardziej nastrojowy klon Leprous, gdyby nie pewien drobny szkopuł - ich talent sprawia, że mają wystarczająco dużo własnej osobowości, by wybić się wysoko ponad przeciętność. Pomijając podobieństwa do wcześniej wspomnianych Norwegów znajdziemy tu kawał porządnej, atmosferycznej, melodyjnej rockowej progresywy, która zarówno łatwo wpada w ucho, jak i przyciąga niecodziennym brzmieniem. 



22. Enslaved - In Times

Enslaved po raz kolejny starało się przypomnieć starej gwardii black metalu, że wieczne stanie w miejscu zawsze przegra ze świeżymi pomysłami. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że "In Times" to wciąż agresywny, ostry metal, lecz dzięki niebanalnym kompozycjom, interesującym melodiom oraz nowoczesnej produkcji unikają wszelkich błędów, które nagminnie popełniają ich bardziej ortodoksyjni koledzy. Tym albumem powinni zainteresować się nie tylko fani gatunku. Nie ma on wiele wspólnego z nużącymi odgrzewanymi kotletami, jakimi często karmi nas black metal.



21. Baroness - Purple

Stoner rock, choć zazwyczaj całkiem przyjemny, rzadko zaskakuje kreatywnością. Baroness zawsze byli wyjątkiem od tej reguły i nie inaczej jest tym razem. Mimo drobnego potknięcia w postaci "Yellow & Green" udowodnili, że są w stanie wrócić do formy i raz jeszcze oczarować nas swoim niepowtarzalnym stylem jednocześnie coraz widoczniej skręcając w stronę progresywy. Wprawdzie nie wykazali się zbytnio w kwestii nagrania, lecz ich utwory potrafią obronić się mimo niezbyt przejrzystej produkcji.



20. Refused - Freedom

W świecie punk rocka dość popularne jest ukrywanie braku pomysłów muzycznych i talentu wykonawczego za osłoną "dobrego przekazu" i "zaangażowania politycznego". Na szczęście Refused nie pomylili studia z mównicą na wiecu politycznym i dostarczyli nam płytę, której przede wszystkim warto posłuchać ze względu na świetną muzykę. Interesujące pomysły i chwytliwe riffy znajdziemy tu na każdym kroku, a niezwykle różnorodne kawałki bez najmniejszego problemu wbijają się w pamięć. Jeśli chodzi natomiast o sam przekaz jaki zespół stara nam się tu podać to uczciwie powiem, że go nie znam, onkolog zabronił mi czytać punkowe teksty.



19. Soilwork - The Ride Majestic

Niestety w przeciwieństwie do kilku poprzednich lat 2015 nie był szczególnie udanym rokiem dla fanów melodic death metalu. Poza tym jednym, małym wyjątkiem elita gatunku siedziała cicho przygotowując materiał mający ukazać się już niebawem, bądź promując ten już wydany. Soilwork jednak ruszył z pomocą i utrzymał, a pod pewnymi względami podniósł wysoką poprzeczkę ustawioną przez "The Living Infinite". "The Ride Majestic" nie jest może najbardziej odkrywczym wydaniem tego roku, lecz absolutnie nie sposób jest się przy nim źle bawić. Chwytliwe refreny, porządne riffy i szczypta drobnych urozmaiceń, by uniknąć oskarżeń o zatrzymanie się w rozwoju - wszyscy wielbiciele takiego zestawu będą absolutnie wniebowzięci tegorocznym dziełem Soilwork.



18. Caligula's Horse - Bloom

Choć można powtarzać do woli, że dobry gitarzysta nie potrzebuje więcej niż sześciu strun, żeby tworzyć świetną muzykę, nie da się przeskoczyć faktu, że żyjemy we wspaniałych czasach postępu, dysponujemy instrumentami o szerszej skali i warto z nich skorzystać. Panowie z Caligula's Horse rozumieją to doskonale. Nawet jeśli ich utwory są z natury melodyjne i całkiem sporo w nich spokojniejszych fragmentów, to nie boją się od czasu do czasu sięgnąć po ostrzejsze brzmienia. Właśnie dzięki łączeniu kontrastów twórczość tego zespołu jest tak interesująca. Nawet tworząc najdelikatniejszą muzykę trzeba czasem zaskoczyć czymś publiczność.



17. August Burns Red - Found In Far Away Places

Czy metalcore potrafi jeszcze czymś zaskoczyć? August Burns Red udowodnił, że jak najbardziej. Wystarczy jedynie kilka niecodziennych pomysłów, utalentowany gitarzysta prowadzący i kompozycje, które gdzieś zmierzają zamiast bezmyślnie odhaczać elementy typowe dla gatunku. Mając ochotę na kilka kreatywnie podanych, acz typowych riffów na otwartych strunach nie można trafić lepiej. Choć cały szkielet metalcore'owy pozostał tu nietknięty, to muzycy zbudowali na nim coś znacznie bardziej interesującego. Warto sięgnąć po "Found In Far Away Places" choćby wyłącznie po to, by sprawdzić, jak breakdowny komponują się z muzyką z westernu.



16. Dunderbeist - Hyklere

Istnieją na świecie świetne zespoły, które bez problemu byłyby w stanie powalczyć na scenie muzyki mainstreamowej, lecz nigdy do tego nie dojdzie ponieważ mają zbyt dużo osobowości. Jednym z nich jest Dunderbeist. Może to dzięki egzotycznemu brzmieniu języka norweskiego, a może dzięki świetnym, oryginalnym kompozycjom i niezwykle chwytliwym motywom, ale rock alternatywny nie zaimponował mi tak bardzo od czasu Audioslave. "Hyklere" to płyta, która powinna przypaść do gustu nawet tym, którzy nie mają wiele wspólnego z metalem, lecz męczy ich wewnętrze przeczucie, że radio chyba nie puszcza najlepszej muzyki, jaką świat ma do zaoferowania.