sobota, 30 kwietnia 2016

Recenzja - Haken - Affinity

Haken - Affinity

Są na świecie takie zespoły, przez które ludzie głoszący, że "dzisiejsza muzyka to nie to co kiedyś" stają się pośmiewiskiem. Haken już od dawna był jednym z nich, lecz "Affinity" łącząc old-schoolową progresywną stylistykę z wyraźnymi elementami współczesnego metalu (i nie tylko), jak nigdy dotąd wyśmiewa wszystkich zakotwiczonych w przeszłości muzyków oraz fanów rocka, dla których czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych.
Panowie jak zwykle stanęli na wysokości zadania i dostarczyli nam kolejne progresywne arcydzieło, które będziemy wspominać jeszcze przez długi czas. "Affinity" to bez wątpienia godny następca rewelacyjnego "The Mountain", który daje nam to, za co pokochaliśmy wcześniejsze wydania grupy, a jednocześnie nie boi się sięgać po nowości. Tym razem Haken postanowił przywołać brzmienia dawnych lat w formie sampli czy charakterystycznych dźwięków klawiszy sprzed trzydziestu lat i wymieszać je z nowoczesnymi brzmieniami gitar o poszerzonej skali, elektroniczno-klubowymi akcentami, czy gościnnymi growlami Einara Soldberga z Leprous. Poza tym oczywiście nie zabrakło harmonii wokalnych, zapierających dech w piersiach popisów instrumentalnych, kolosalnych, rozbudowanych kompozycji, niesztampowych rytmów ani świetnych fragmentów atmosferycznych. Brzmienie zespołu jest nieprawdopodobnie kolorowe i nieraz potrafi zaskoczyć nagłą zmianą nastroju, tempa, lub pojawieniem się nowego, zupełnie nieoczekiwanego elementu. Ponadto słychać, że na każdą kolejną kompozycję muzycy mieli unikalny pomysł. Jakby tego było mało, w utwory włożono tak wiele pracy, że zawsze możemy być pewni, iż gdzieś w tle któryś z wykonawców stara się dużo bardziej, niż w pierwszej chwili słychać. Kawałki ociekają pomysłami i bogactwem treści. By wyłapać wszystko, co album ma do zaoferowania trzeba spędzić z nim naprawdę dużo czasu.
Jedyną widoczniejszą wadą "Affinity" jest dość niefortunne rozłożenie piosenek, przez które początek płyty wydaje się nieco ociężały. "Initiate" i "1985" to wprawdzie bardzo dobre piosenki, lecz rozkręcają album dość nieśpiesznie, a przesuwając na ich miejsca takie kompozycje jak niezwykle energiczne "The Endless Kont" czy obfitujące we wgniatające w fotel partie instrumentalne "The Architect" można było rozpocząć album dużo efektowniej. Niektórym przeszkadzać może również fakt, iż chwytliwe motywy nie pojawiają się tu w takiej obfitości, jak na "The Mountain", lecz moim zdaniem muzyka niewiele na tym nie straciła.
Od strony wykonawczej "Affinity" to absolutne mistrzostwo. Nowy nabytek zespołu - Connor Green na gitarze basowej sprawdza się znakomicie i niejednokrotnie pokazuje swoje wirtuozerskie umiejętności. Będąc w temacie sekcji rytmicznej nie można nie wspomnieć o znakomitym występie Raymonda Hearne'a za zestawem perkusyjnym. Jego partie wydają się tym razem mocniej zaakcentowane, co wyszło albumowi zdecydowanie na dobre, bowiem niejednokrotnie są one najciekawsze w całym towarzystwie, a konkurencja jest tu wyjątkowo silna. W sekcji melodycznej jak zwykle na pierwszy plan wybijają się harmonie wokalne Rossa Jenningsa, lecz nie znaczy to wcale, że reszta obija się za jego plecami. Zarówno gitary, jak i klawisze nie próżnują i zasypują nas porywającymi melodiami oraz imponującymi solówkami. Do samego nagrania nie można się przyczepić, mamy tu do czynienia z przestrzennym, czystym, profesjonalnym brzmieniem na jakie zasługuje każdy album progresywny.
Haken w wielkim stylu pokazał jak można połączyć przeszłość z teraźniejszością. Ich najnowsze dzieło jest bez wątpienia jedną z najlepszych płyt tego roku i bezdyskusyjnie powinien po nią sięgnąć każdy szanujący się fan progresywy. 

9,5/10

piątek, 29 kwietnia 2016

Recenzja - Cult Of Luna / Julie Christmas - Mariner

Cult Of Luna / Julie Christmas - Mariner

W zamierzchłych czasach, gdy ISIS kojarzyło się jeszcze z ciężkimi brzmieniami, a nie obcinaniem głów i demolowaniem zabytków, post-metal był jednym z najciekawszych wschodzących gatunków na scenie metalowej. Od tego czasu minęło jednak ładnych kilkanaście lat, przez które konwencja wyraźnie zwalniała tempa i dowodziła, że nie ma w niej aż tyle pola do rozwoju, jak początkowo mogło się wydawać. W związku z tym takie albumy jak "Mariner" - starające się odświeżyć starą formułę są na wagę złota.
Cult Of Luna zwracając się po pomoc przy tworzeniu nowego albumu do wokalistki Julie Christmas trafiło w dziesiątkę. Jej charakterystyczny, agresywny, nieco skrzekliwy głos wprowadzając do całości nutę niepokoju świetnie współgra z ciężkimi, nastrojowymi kompozycjami, z których zespół jest znany. Pojawienie się czystych wokali nie odjęło tu ani odrobiny ciężaru, a wzbogaciło jedynie paletę brzmień, z której korzystali twórcy i dodało jednocześnie melodyjne motywy sprawiające, że płyta bez trudu zapada w pamięć i chce się do niej wracać.
Oczywiście, jak przystało na post-metal utwory oczarowują atmosferą, przygniatają potężnymi riffami, a jednocześnie nie stronią od brzmień klawiszowych i elektronicznych. Twórcy tworząc typowe dla gatunku, utwory o pokaźnych gabarytach zadbali o to, by na tyle często bawić się brzmieniem, by nie znudzić zbyt szybko słuchaczy, jednak nie udało im się kompletnie uniknąć zbędnych dłużyzn. Niekiedy, gdy muzycy wyraźnie nastawiają się na budowanie nastroju niepotrzebnie rozwlekają niektóre fragmenty, bądź zwyczajnie zapętlają motyw aż do znudzenia. Szczęśliwie zwykle w takich momentach sprawę ratują nietuzinkowe wokale Julie Christmas, które same w sobie dostatecznie urozmaicają brzmienie.
Produkcja na "Mariner" prezentuje się całkiem przyzwoicie. Nagranie błyszczy zwłaszcza w niezwykle przestrzennych, czystych fragmentach elektronicznych, które prezentują się znakomicie. Gdy pojawia się pełny zespół również nie jest źle, łatwo daje się wyłapać poszczególne partie instrumentalne. Cieszy zwłaszcza wyraźna obecność gitary basowej, którą podkreśla dość mocne przesterowanie. Podobny zabieg szkodzi jednak gitarom. Muzycy podkręcając efekt distortion w pewnych momentach doszli do poziomu, na którym wzmacniacze nie dają sobie rady i wychodzą poza próg zniekształceń sztucznie spłaszczając brzmienie.
"Mariner" to z całą pewnością jeden z najciekawszych albumów post-metalowych ostatnich lat i chociaż nie udało mu się uniknąć pewnych błędów, to zdecydowanie warto po niego sięgnąć. Osobiście mam nadzieję, że nie jest to jednorazowa współpraca i żeńskie wokale usłyszymy również na kolejnych wydaniach Cult Of Luna.

8,5/10

piątek, 22 kwietnia 2016

Recenzja - Aborted - Retrogore

Aborted - Retrogore

Świat brutalnego death metalu jest dla mnie zadziwiający. Tu w porażającej większości przypadków brutalna siła i szybkość triumfuje nad finezją oraz kreatywnością, a bardziej wyrafinowane drapieżniki trafiają się sporadycznie. Oczywiście niektórzy w takim środowisku odnajdują się bez najmniejszego problemu, lecz ja zawsze czułem się w nim dość obco. Mimo to zdarza się znaleźć tu płyty całkiem przyzwoite, nawet jeśli nie oferują nic nowego.
"Retrogore" z pewnością nie należy do albumów, które zmienią oblicze muzyki, jednak jest w niej kilka elementów, które sprawiają, że słucha się jej z wielką przyjemnością. Po pierwsze i najważniejsze - przemyślane kompozycje. Podczas gdy lwia część zespołów death metalowych skleja swoje albumy z przypadkowych ciągów blast beatów, podwójnej stopy i monotonnych riffów Aborted zadbał o to, by jednocześnie zachować przytłaczający ciężar brzmienia gatunku, a jednocześnie zapewnić słuchaczom na tyle dużo urozmaiceń, by utrzymać ich stałe zainteresowanie. Typową furię ekstremalnego metalu twórcy poprzetykali zmianami nastroju, tempa czy niepokojącymi samplami. Również kolejne utwory nie są swoimi kolejnymi kopiami i potrafią zaskoczyć. Po agresywnej, ciężkiej piosence tytułowej atakuje nas wściekle techniczny "Cadaverous Banquet", "Divine Impediment" potrafi urzec swoją atmosferą, a na zamykającym album "In Avernus" wyraźnie czuć inspirację Gojira'ą oraz bardziej progresywnymi zespołami pokroju Alkaloid. Urozmaiceń jest tu na tyle dużo, by te czterdzieści minut, które trwa "Retrogore" nie dłużyło się ani odrobinę.
Kolejnym atutem jest tu świetne wykonanie. Instrumentaliści popisują się tu swoją szybkością przy każdej możliwej okazji, jednak zwykle robią to z głową i czasem uda im się przemycić kilka interesujących pomysłów. Nie ma tu oczywiście wielkich eksperymentów z brzmieniem, czy nietypowych instrumentów - Aborted gra death metal z krwi i kości, i w tej dziedzinie akurat radzą sobie bardzo przyzwoicie. Również w kwestii nagrania nie można mieć większych zastrzeżeń, o ile oczywiście nie jest się fanem amatorszczyzny w studiu. Brzmienie jest przejrzyste i nie ma większych problemów z wyłapaniem poszczególnych partii instrumentalnych, dzięki czemu są w stanie zaatakować nasze uszy z pełną siłą. Ten album jest świetnym dowodem na to, że nowoczesna, dopieszczona produkcja jedynie dodaje ciężaru muzyce.
Najnowsze dzieło Aborted to kawał solidnego, brutalnego death metalu i w swojej kategorii należy do ścisłej czołówki. "Retrogore" nie przynosi rewolucji, ani nie odkrywa nowych muzycznych terenów, lecz grubo kłamałbym twierdząc, że nie bawiłem się przy nim dobrze. Nie powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z wiekopomnym dziełem, lecz z pewnością warto po niego sięgnąć nawet, jeśli z tym gatunkiem wam nie po drodze. 

8/10

sobota, 16 kwietnia 2016

Recenzja - Moonsorrow - Jumalten Aika

Moonsorrow - Jumalten Aika

Wprawdzie klasyczny black metal sam w sobie nie grzeszy kreatywnością, lecz dał on podstawę, na której utalentowani twórcy mogli zbudować coś całkiem interesującego. Pomysł łączenia tego gatunku z tradycyjną muzyką skandynawską należy zarówno do najstarszych, jak i najbardziej trafionych. Choć dzisiaj może wydawać się nieco oklepany, to Moonsorrow z każdą następną płytą udowadniał, że ciągle da się z niego wycisnąć całkiem wartościowy materiał. Tym razem jednak udali się w niezbyt fortunnym kierunku.
Co pewnie nikogo specjalnie nie zdziwi "Jumalten Aika" odtwarza dotychczasową formułę zespołu, niestety panowie, by wyróżnić swoje najnowsze dzieło na tle wcześniejszych wydań postanowili dużo bardziej zbliżyć swoje brzmienie do tradycyjnego black metalu. Ciągle znajdziemy tu oczywiście folkowe chórki, tradycyjne instrumenty, nastrojowe przerywniki oraz całkiem sporo melodii, lecz w dużo większej ilości niż dotychczas wkradły się tu dość monotonne, czysto metalowe fragmenty obfitujące w tremolo i blasty. Również samo nagranie wyraźnie straciło na przejrzystości i przestrzenności na rzecz surowości brzmienia, co przy rozbudowanych, bogato brzmiących kompozycjach Moonsorrow nie miało większego sensu.
Trudno natomiast odmówić twórcom wyrazów uznania w warstwie kompozycyjnej. Potężne, w większości ponad dziesięciominutowe kolosy nie ciągną się niepotrzebnie i nie zapętlają motywów, a kolejne części wynikają z siebie nawzajem i nie sprawiają wrażenia kilku na siłę sklejonych, mniejszych utworów. Chociaż zdarzają się tu wyraźnie lepsze i gorsze momenty, to można mieć pewność, że na każde nieciekawe, typowo black metalowe wejście przypada nastrojowy, klawiszowy przerywnik, lub wspaniała partia na instrumentach akustycznych. Byłoby bardzo przyjemnie gdyby wszystkie interesujące smaczki dało się wyłapać bez większych problemów, lecz z powodu nagrania pozostawiającego wiele do życzenia należy uzbroić się w cierpliwość. By w pełni docenić "Jumalten Aika" potrzeba poważnego skupienia i kilku podejść. Warto jednak wykazać się samozaparciem, bowiem pod mało przystępną otoczką kryje się cała masa intrygujących pomysłów oraz talentu.
Fani tradycyjnego black metalu będą wniebowzięci najnowszym dziełem Moonsorrow. Surową produkcję oraz bardziej klasyczne partie instrumentalne powitają z otwartymi ramionami, jednak moim zdaniem zespół powinien był pójść w dokładnie przeciwnym kierunku. Powroty do korzeni nie zawsze wychodzą na dobre.

7,5/10

wtorek, 12 kwietnia 2016

Recenzja - Deftones - Gore

Deftones - Gore

Kariera Deftones to jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie zostawił nam nu-metal. Oczywiście gdyby panowie poszli dalej w stronę luźnych dresów oraz współpracy z Lil Waynem historia potoczyłaby się inaczej, lecz na nasze szczęście muzycy wyrobili swój własny, niepowtarzalny styl, którym możemy cieszyć się po dziś dzień. O ile samego charakteru tu nie brakuje, to niestety twórcy nie mieli zbyt wielu pomysłów jak go ograć.
Singlowe numery nigdy nie były szczególnie mocną stroną Deftones. Choć zawsze zdarzały się utwory, które wybijały się przed stawkę, to z reguły trzeba było nastawić się na wczuwanie się w atmosferę płyty i połknięcie jej w całości. "Gore" idzie jednak w tym kierunku odrobinę zbyt daleko. Zdecydowanie brakuje tu wyróżniających się fragmentów, które momentalnie zapadają w pamięć, czy kompozycji do których ciągle chce się wracać. Utwory zlewają się ze sobą tworząc całkiem przyjemny kolaż brzmień i nastrojów, na którym brakuje jednak punktów charakterystycznych, przez co szybko wylatuje z głowy.
Trzeba jednak przyznać, że to na czym album się skupia udało się całkiem nieźle. Muzycy fachowo budują nastrój za pomocą bogatej palety brzmień, które łączą na swój osobliwy sposób. Nie ma tu leniwych chwytów jak usuwanie instrumentów w cień na rzecz wokali, zdarza się natomiast nadmierne zapętlanie motywów. Próbując wciągnąć słuchaczy w swoją muzyczną wizję twórcy miejscami zatrzymują się nad pewnymi fragmentami odrobinę zbyt długo. Skutecznie z transu wyrywają nas jednak interesujące sample oraz niestandardowe dźwięki, jakie muzycy wydobywają ze swoich instrumentów. By odbiorcy nie zasnęli dba także Chino Moreno, którego linie wokalne nie są może wybitnie złożone, lecz popisuje się szerokimi możliwościami wokalnymi w zakresie operowania barwą głosu. Jego spokojny, melodyjny śpiew świetnie pasuje do nastrojowego charakteru "Gore", a jednocześnie jego oryginalnie brzmiące krzyki potrafią zaskoczyć.
W stronę nagrania należy skierować jedno, poważne zastrzeżenie - ubogą dynamikę. Jednym z powodów, przez które album zlewa się w jedno są małe różnice w głośności między skromniejszymi, atmosferycznymi kompozycjami, a uderzeniami nisko strojonych gitar. Również niezbyt zrozumiała jest dla mnie różnica jakościowa między wokalami, a resztą nagrania. O ile warstwa instrumentalna brzmi wystarczająco przestrzennie i słucha się jej z przyjemnością, to wokalista sprawia wrażenie mocno spłaszczonego w miksie. Możliwe, że takie właśnie było założenie, lecz pozwolę sobie uznać je za niezbyt rozsądne.
"Gore" ma całkiem sporo problemów i czuć, że płyta ta nie powstała pod wpływem wielkiej weny twórczej, lecz nie przynosi hańby zespołowi. Trudno ukryć - po następcy niezwykle solidnego "Koi No Yokan" można było spodziewać się więcej. Z jednej strony Deftones dali nam całkiem przyjemny kawałek nastrojowego metalu, a z drugiej nie wydaje mi się, żeby zapisał się złotymi literami na kartach historii muzyki.

7/10

piątek, 8 kwietnia 2016

Recenzja - The Algorithm - Brute Force

The Algorithm - Brute Force

The Algorithm jest jednym z tych projektów, które przecierają nowe szlaki, po których w przyszłości może podążyć ciężka muzyka. Wydając "Polymorphic Code" Rémi Gallego dokonał czegoś nie do pomyślenia, czegoś, czego próby od lat były piętnowane - stworzył metal prawie wyłącznie za pomocą elektroniki. Jego drugi album może odrobinę zawiódł drobnym odejściem od metalowej stylistyki, lecz najnowsze dzieło powraca do idei debiutu, uderzając jeszcze mocniej, niż za pierwszym razem.
"Brute Force" to nie tylko nowinka żerująca na oryginalnym pomyśle - to kawał solidnego, nowoczesnego, progresywnego metalu, który poziomem złożoności potrafi konkurować z gigantami tego gatunku. The Algorithm niczym ognia unika przydługich pętli, systematycznie zmieniając kierunki, w których podążają utwory. Ci panowie nie mają nic wspólnego ze stereotypową, prymitywną muzyką klubową. Tu na każdym kroku czeka zaskoczenie. Nie sposób przewidzieć co kompozytor przygotował dla nas za następnym zakrętem i czy aby kompozycja za moment nie wykona kolejnego potężnego skoku stylistycznego. Również wyraźne różnice między kolejnymi kawałkami ukazują, jak wiele różnorodnych pomysłów mieli muzycy. "Deadlock" wykonany we współpracy z Igorrrem to prawdopodobnie najcięższa rzecz, jaką zespół wydał w swojej historii, natomiast spokojne, bardziej nastrojowe "userspace" przywodzi na myśl ścieżkę dźwiękową filmu "Tron: Dziedzictwo".
Twórcy wycisnęli ile się da z możliwości, jakie daje uwolnienie się od granic wytrzymałości, bądź szybkości wykonawców, zatem nabicia zmieniają się w mgnieniu oka, a tempa niejednokrotnie przyprawiają o zawroty głowy. Podobnie w sekcji melodycznej - rozbudowane pasaże towarzyszą nam przez większość czasu, a sample świetnie wzbogacają paletę brzmień albumu. Spragnieni bardziej naturalnych instrumentów również znajdą tu pewien punkt zaczepienia, bowiem przy wielu okazjach dane nam jest usłyszeć gitarę elektryczną. Gitarzysta świetnie spisał się zwłaszcza, jeśli chodzi o partie solowe. Wiedząc, że popisami wirtuozerskimi i tak nie przyćmi potęgi elektroniki postawił na spokojne melodie, dzięki którym najnowsza płyta The Algorithm to nie tylko ciężar i szaleństwo.
Metal i elektronika wykonały wyraźny gest pojednania. "Brute Force" popiera pomysł łączenia tych dwóch światów niezwykle udanymi kompozycjami i świeżym brzmieniem. Każdy fan nietuzinkowych ciężkich brzmień powinien zainteresować się tym wydaniem i przełamać swoją niechęć do muzyki z komputera.

9/10

niedziela, 3 kwietnia 2016

Recenzja - Babymetal - Metal Resistance

Babymetal - Metal Resistance

Społeczność metalowa ma bardzo silne tendencje do traktowania muzyki zbyt poważnie. Czasem wystarczą trzy niegroźnie wyglądające Japonki w wieku szkolnym, śpiewające o czekoladzie, by twardzi, brodaci wielbiciele tekstów o brutalnych morderstwach zmienili się w bandę przedszkolaków rozpaczających nad tym, że ktoś bawi się ich zabawkami inaczej niż przewiduje instrukcja. W całym tym zamieszaniu niektórym umknęła jedna ważna kwestia - Babymetal to jeden z najciekawszych zespołów ostatnich lat, a poprzeczka wcale nie wisi nisko.
Swoim drugim albumem zespół miał wiele do udowodnienia. O ile sam debiut był w stanie osiągnąć sukces wyłącznie dzięki oryginalnej koncepcji, to ten sam dowcip opowiedziany dwa razy nie musiał wcale śmieszyć. Szczęśliwie na "Metal Resistance" usłyszymy coś, czego mało kto się spodziewał - faktyczny rozwój pomysłów znanych z debiutu. Kompozycje, jak poprzednio, zostały imponująco solidnie złożone. Próżno szukać tu banalnych riffów na dwóch dźwiękach, którymi szafuje metalcore, czy bezmyślnego zapętlania motywów. Wprawdzie utwory nie odchodzą od standardowej konstrukcji refren-zwrotka-refren, to nigdy nie stoją w miejscu, a bogate aranżacje sprawiają, że zawsze jest na czym zawiesić ucho. Nawet ballady, na które z pewnością narzekać będą "prawdziwi" fani metalu, są sztandarowym przykładem jak należy robić tego typu kompozycje. Twórcy nawet na najspokojniejszych kawałkach sięgnęli po bardzo szeroki wachlarz brzmień. Elektronikę, klawisze czy nawet orkiestrę znajdziemy tu za każdym rogiem, dzięki czemu takie obrzydlistwa jak artystyczny minimalizm nam tu nie grożą. Co więcej każda piosenka na albumie, dzięki inspiracjom z wielu gatunków, jest zupełnie niepowtarzalna. Począwszy od rozpoczynającej album "Road Of Resistance" z gościnnym występem gitarzystów Dragonforce, przez drum'n'bassowe "Awadama Fever", funkowo-elektroniczne "Yava!", nawiązujące do folk metalu "Meta Taro", "From Dusk Till Dawn", którego nie powstydziłby się David Maxim Micic, symfoniczną power-balladę "No Rain, No Rainbow", aż po "Tales Of The Destinies", w którym czuć powiew Between The Buried And Me(sic!), "Metal Resistance" ocieka pomysłami. Oczywiście pomiędzy nimi znajdziemy kilka bardziej standardowych utworów, a tu i ówdzie można odnieść wrażenie, iż niektóre fragmenty ciągną się nieco zbyt długo, jednak nie sposób oskarżać Babymetal o bycie zespołem jednego patentu.
Do wykonania również nie można się przyczepić. Suzuka Nakamoto to bez wątpienia utalentowana wokalistka i tym razem dostaje dużo pola do popisu. Jej młodsze koleżanki zajmują się jedynie okazjonalnymi chórkami, pobocznymi kwestiami i tańcem, dzieląc blask reflektorów proporcjonalnie do talentu. Również instrumentaliści spisują się na medal. Zagrywki gitarowe często zaskakują przeskakując między stylami, a solówki ukazują mistrzostwo techniczne wykonawcy. Sekcja rytmiczna również nie próżnuje, dbając o odpowiednią ilość metalowego ciężaru, a już sama perkusja często poziomem przebija niejeden "prawdziwszy" zespół. Całość nagrana została niezwykle fachowo. Brzmienie jest należycie przestrzenne i przejrzyste, dzięki czemu nie trzeba wybitnie wysilać się, by wychwycić wszystkie elementy kompozycji.
Starcie większości kultowych, kurczowo trzymających się przeszłości gwiazd metalu z Babymetal przypomina walkę małego kotka z walcem drogowym. Brutalnie demolując zastałe schematy "Metal Resistance" jest dużo bardziej niepokorny, niż większość oklepanych płyt black metalowych ostatniego dziesięciolecia. Owszem, dla nieoswojonych z japońskim szaleństwem z początku może być trudno, lecz czasem zamiast pytać "Co miałoby sens?" warto zastanowić się "Co byłoby fajne?".

9,5/10

sobota, 2 kwietnia 2016

Recenzja - Amon Amarth - Jomsviking

Amon Amarth - Jomsviking

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Amon Amarth nie jest jednym z najbardziej zaskakujących zespołów na scenie metalowej. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż ich najnowsze wydanie nie przyniesie żadnej w tym zakresie. Zespół grając bezpiecznie stara się wtrącać do swojej formuły jedynie drobne zmiany, które nie zrażą dotychczasowych fanów. Grupa wciąż znajduje się na tej samej równi pochyłej, co AC/DC i Slayer, jednak w przeciwieństwie do nich przynajmniej stara się usprawiedliwić jakoś powstanie kolejnych płyt.
Pierwszą ważną nowością jest fakt, iż "Jomsviking" to album koncepcyjny. Trzymając się jednak własnej zasady nieoceniania zawartości lirycznej muzyki, nie będę psuł tu nikomu przyjemności z odkrywania we własnym zakresie historii opowiadanej na albumie, muszę jednak uprzedzić - uczuleni na występy narratora miejscami mogą być poirytowani. W warstwie muzycznej natomiast twórcy kontynuują trend odchodzenia do melodeathowych korzeni na rzecz inspiracji innymi gatunkami metalu, który widoczny był już na kilku poprzednich wydaniach. Wprawdzie z początku częstowani jesteśmy kilkoma mocno singlowymi, bardziej klasycznymi kawałkami, aczkolwiek już takie utwory jak "Raise Your Horns" i "The Way Of Vikings" od czystego folk metalu dzielą tylko growle. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero od "At Dawn's First Light", kiedy to zespół przestaje skupiać się wyłącznie na zapętlaniu standardowych schematów i, na przykład jak na "One Thousand Burning Arrows", całkiem fachowo buduje nastrój. Wisienkę na torcie stawia "A Dream That Cannot Be", na którym swojego głosu użyczyła Doro. Czyste, żeńskie wokale w piosence Amon Amarth zaskakująco nie wydają się nie na miejscu i działają odświeżająco, nawet jeśli wokalistka nie dała tu najlepszego popisu w swojej karierze.
Samo wykonanie prezentuje się w miarę przyzwoicie. Nie znajdziemy tu wielu popisów wirtuozerskich, lecz widać, że nikt nie idzie tu na łatwiznę. Riffy gitarowe jak zwykle stoją na wysokim poziomie i bez problemu wpadają w ucho. Bębny, choć oszczędniej niż za dawnych lat, to wciąż dodają ciężaru. Nawet gitara basowa momentami wybija się na pierwszy plan. Problemy stwarza natomiast nagranie, które sprawia wrażenie mocno skompresowanego. Dźwięk nie jest zbyt przestrzenny, co odczuwa się na bardziej stonowanych piosenkach, natomiast gdy tylko akcja zagęszcza się partie rytmiczne zlewają się w jedno. Takie podejście nie odbija się negatywnie jedynie na prostych, singlowych utworach.
"Jomsviking" nie przyniósł żadnej rewolucji i nie zdobędzie zespołowi wielu nowych fanów, starzy wielbiciele będą natomiast wniebowzięci. Jeśli jednak Amon Amarth zaczął was już odrobinę nudzić nie upierałbym się, że koniecznie musicie sięgnąć po to wydanie, a jeśli już, to radziłbym zacząć od połowy. Ostatecznie jest to porządny album, lecz nic wyjątkowego.

7,5/10