sobota, 30 lipca 2016

Recenzja - Witherscape - The Northern Sanctuary

Witherscape - The Northern Sanctuary

Ciężko nie ekscytować się każdym kolejnym albumem, w którym swoje palce macza Dan Swanö. Ten pan niejednokrotnie już udowodnił, że radzi sobie świetnie nie tylko w świecie ekstremalnego metalu, od którego zaczynał, lecz także w gatunkach bardziej melodyjnych czy progresywnych. Gdy w 2013 roku muzyk razem z Ragnarem Widerbergiem zadebiutował pod szyldem Witherscape panowie rozłożyli na łopatki cały świat metalowy ukazując ich talent zarówno w kwestii death metalowego ciężaru, jak i klasycznej melodyjności w bardziej gotyckich klimatach. Na całe szczęście swoim kolejnym wydaniem utrzymują równie wysoki poziom i dają nam kolejną porcję ciężkich, a jednocześnie niebywale chwytliwych utworów. 
Technicznie rzecz biorąc formuła zespołu nie jest szczególnie wyszukana. Schemat ciężka zwrotka - melodyjny refren nie jest niczym niespotykanym, jednak nasuwające się skojarzenia z obecnymi przedstawicielami melodeathu nie dają dobrego obrazu muzyki tych twórców. Diabeł tkwi tu w szczegółach, ponieważ ciężko znaleźć drugi zespół brzmiący podobnie do Witherscape, a ich niepowtarzalna osobowość bije tu z każdego motywu. Przede wszystkim wielką rolę odgrywają tu wokale Dana Swanö, który bezdyskusyjnie należy do grona najlepszych wokalistów metalowych, nie tylko dzisiejszych czasów, ale w ogóle w historii gatunku. Growle uderzają jak mało które, a jego lekko zachrypnięty, melodyjny głos porywa i przypomina wszystko co najlepsze w rocku dawnych lat. Ważną częścią kompozycji są również partie klawiszy, z których kompozytorzy korzystali bardzo często wprowadzając do swojego dzieła niepowtarzalny klimat oraz przestrzeń w brzmieniu. Ich ciągła obecność wspaniale urozmaica utwory i dodaje im większej głębi. Sama konstrukcja kawałków również nie pozwala się nudzić. Nawet podczas najcięższych fragmentów twórcy starają się prowadzić zapadające w pamieć melodie, czy to w formie zagrywek na keyboardzie, chórków, solówek, czy wyśmienitych riffów gitarowych, których znajdziemy na tej płycie całe mnóstwo. Kompozytorzy nie boją się również polifonii, często prowadząc po kilka linii melodycznych jednocześnie. Sam charakter riffów również ma tu swoje znaczenie. Z jednej strony słychać tu mocne wpływy wczesnych dni melodic death metalu z Göteborga, a z drugiej wyczuć można także domieszki takich gatunków jak gotycki czy klasyczny heavy metal, a przede wszystkim potężną ilość progresywy, dzięki której wszystkie motywy są należycie rozbudowane i można ciągle słuchać ich bez najmniejszej obawy, iż zaraz dopadnie nas nuda.
"The Northern Sanctuary" to prawdziwa uczta dla wszystkich fanów Dana Swanö. Ci zaś, którzy jeszcze tego pana nie znają (pomijając już fakt jak mocno powinni się tego wstydzić) znajdą tu świetną furtkę do dalszej eksploracji jego twórczości. Na tym albumie znajdziemy zarówno ślady Edge Of Sanity, jak i Nightingale, czyli wszystko za co tylko możemy polubić muzykę tego twórcy. Każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie.

9/10

piątek, 29 lipca 2016

Recenzja - Black Crown Initiate - Selves We Cannot Forgive

Black Crown Initiate - Selves We Cannot Forgive

Pewne zespoły zasługują na dużo większy rozgłos, a Black Crown Initiate z pewnością do nich należy. Po wydaniu debiutanckiego EP "Song Of The Crippled Bull", który szturmem zdobył serca krytyków, oraz podtrzymaniu poziomu przez album "The Wreckage Of Stars" nadszedł czas, by swoim najnowszym dziełem panowie w końcu sięgnęli również po, w stu procentach zasłużony, sukces komercyjny.
Pomóc w tym wypadku może drobne złagodzenie brzmienia, które zdecydowanie wyszło grupie na dobre. Na "Selves We Cannot Forgive" kompozytorzy jedynie lekko zwiększyli ilość czystych wokali, lecz znajdziemy tu zdecydowanie więcej spokojnych, nastrojowych fragmentów. Choć zespół ciągle potrafi należycie użyć potęgi death metalu, to postawienie większego nacisku na melodyczno-atmosferyczną warstwę kompozycji sprawiło, iż stały się one dużo bardziej zróżnicowane i zaskakujące. W pewnych momentach panowie przywodzą na myśl dokonania Gojira'y, a nawet Gorguts, by znienacka uraczyć nas pięknymi melodiami, które moglibyśmy spokojnie znaleźć w twórczości Katatonii. Skacząc między nastrojami Black Crown Initiate stale utrzymuje uwagę słuchaczy skutecznie broniąc się przed monotonią. W wielu momentach przeplatając śpiew z nabiciami perkusyjnymi przypominającymi serie z karabinu oraz agresywnymi, mocno technicznymi zagrywkami gitarowymi stworzyli wyjątkowo interesujące mieszanki, które nie tylko zachwycają pod względem wykonawczym, lecz także zapadają w pamięć na tyle mocno, że ciągle chce się do nich wracać. Kompozycjom daleko do schematyczności, twórcy zdecydowali się raczej naturalnie, stopniowo rozwijać wprowadzane motywy, niż powtarzać je w klasycznej pętli refren-zwrotka-refren.
Warstwie wykonawczej nie ma nic do zarzucenia. Gitarzyści dają tu genialny popis umiejętności, tworząc riffy, które nie tylko imponują od strony czysto technicznej, lecz także bez trudu wpadają w ucho i nie mają zamiaru go opuszczać. Sekcja rytmiczna to czyste złoto. Jesse Beahler cały czas popisuje się wyjątkowymi umiejętnościami, nawet w najspokojniejszych fragmentach znajdując sposób by się wykazać, a jego partie perkusyjne stale zaskakują kreatywnością i nieoczekiwanymi solówkami. Nick Shaw także nie śpi za gitarą basową i notorycznie przypomina o swojej obecności wspaniałymi riffami i solówkami (wystarczy posłuchać "Again", by docenić jego ciężką pracę). Wokale dotrzymują kroku partiom instrumentalnym. Głębokie growle wbijają w ziemię, natomiast czysty śpiew intryguje niecodzienna barwą oraz pięknymi melodiami. Dzięki profesjonalnej, przejrzystej produkcji jesteśmy w stanie cieszyć się wszystkimi tymi smaczkami. Żaden instrument nie tonie w ścianie dźwięku, jaką funduje nam zespół, co cieszy zwłaszcza w przypadku linii basowych, w które zdecydowanie warto się wsłuchać.
Black Crown Initiate dał nam kolejny dowód na to, że mają wielką przyszłość na scenie progresywnego death metalu. Wszyscy fani tego gatunku niezwłocznie powinni sięgnąć po ich najnowsze dzieło i powiedzieć o nim wszystkim swoim znajomym. "Selves We Cannot Forgive" to wyjątkowy album, którego nie można przegapić.

9/10

czwartek, 28 lipca 2016

Recenzja - Chelsea Grin - Self Inflicted

Chelsea Grin - Self Inflicted

Początkowo Chelsea Grin było jedynie kolejnym niezbyt interesującym zespołem deathcore'owym, bez większych ambicji. Sprawa jednak uległa zmianie w momencie, gdy do grupy dołączył były gitarzysta Born Of Osiris i All Shall Perish - Jason Richardson. Wraz z jego obecnością zespół zaczynał zmierzać w o wiele lepszym kierunku, do tego stopnia, że ich poprzedniego albumu - "Ashes To Ashes" można wręcz było słuchać dla przyjemności. Niestety od kiedy muzyk odszedł z kapeli została jedynie nadzieja, iż pozostali twórcy nauczyli się tajników kompozycji oraz przynajmniej do pewnego stopnia przesiąknęli kreatywnością. Tak się nie stało, a na swoim nowym dziele twórcy popisują się jak bardzo udało im się cofnąć w rozwoju.
Zrozumiałym jest, że poprzednia płyta zespołu spotkała się z mieszanym przyjęciem. Dotychczasowi fani, przyzwyczajeni do prostoty i taniego ciężaru zostali przytłoczeni nagłym pojawieniem się treści w piosenkach swoich ulubieńców. Nie wiedząc co począć w tak dramatycznej sytuacji zaczęli oskarżać ich o naśladowanie poprzedniej grupy swojego nowego gitarzysty, zapomnieli jednak o jednym, dość istotnym fakcie - jak świat światem Born Of Osiris był lepszy niż Chelsea Grin, a każdy krok zbliżający ich w stronę bardziej melodyjnych i technicznie złożonych brzmień był ruchem w dobrą stronę.
Malkontenci osiągnęli sukces, w przeciwieństwie do Job For A Cowboy ci panowie nie mieli ochoty obstawać przy zmianach na lepsze i wrócili do prymitywnych riffów na pojedynczych strunach, bardziej złożone zagrywki zachowując jedynie na wyjątkowe okazje. Przez porażającą większość płyty muzycy karmią nas sztampowymi zagrywkami deathcore'owymi na otwartych strunach nie wykazując się szczególną kreatywnością. Monotonia wkrada się tak mocno, że ciężko stwierdzić kiedy dokładnie zaczyna się breakdown, kiedy refren, a kiedy zwrotka. Wszystko zlewa się w jedną, banalną, nużącą papkę, z której jedynie od czasu do czasu wyłoni się coś wartego uwagi, bowiem trzeba uczciwie przyznać, że i takie momenty się tu zdarzają. Chwilami można odnieść wrażenie iż ślad talentu Jasona Richardsona nieśmiało przebija się do naszych uszu. Pasaże gitarowe w "Four Horsemen", klawisze w "Skin Deep", całkiem porządne zagrywki na "Life Sentence", miła odskocznia w postaci melodyjnego "Never, Forever" czy kompletnie nieoczekiwane żeńskie chórki w "Say Goodbye" to elementy, które przypominają o tym, jaki potencjał kompozytorom udało się zaprzepaścić.
"Self Inflicted" to nieprawdopodobne rozczarowanie. Ci, którzy mieli nadzieję, że kolejny przedstawiciel deathcore'u dołączy do zaszczytnego grona zespołów, na których albumy warto czekać muszą przełknąć gorycz porażki, natomiast ci, którzy marzyli o powrocie do prostszych czasów, kiedy każdy riff Chelsea Grin brzmiał tak samo i nie trzeba było szczególnie przetwarzać w głowie niczego, co wychodziło spod ich skrzydeł, będą wniebowzięci.

3/10

środa, 27 lipca 2016

Recenzja - Periphery - Periphery III: Select Difficulty

Periphery - Periphery III: Select Difficulty

Niektórzy muzycy po prostu uwielbiają przesiadywać w studiu. W wielu wypadkach takie zalewanie fanów nowym materiałem prowadzi do bardzo szybkiego zmęczenia materiału, lecz nie tym razem. Fakt, że Periphery ledwie półtora roku po wydaniu potężnego, dwupłytowego "Juggernauta" byli w stanie wypuścić kolejną porcję powalającego i zróżnicowanego materiału wzbudza wielki szacunek. Pionierzy djentu po raz kolejny udowodnili, że zasługują na swoją pozycję w ścisłej czołówce współczesnego metalu.
"Periphery III: Select Difficulty" nie wprowadza wiele przełomowych nowości do muzyki zespołu, a raczej stanowi mieszankę wszystkich stylów, w jakich dotychczas poruszali się twórcy, wzbogaconych o pewne drobne szczegóły, które skutecznie powstrzymują wszelkie zarzuty o wtórność. Znajdziemy tu zarówno ciężar oraz nietuzinkowe popisy umiejętności technicznych znane z debiutu, jak i chwytliwość "Periphery II: This Time It's Personal" czy "Clear", a także złożone kompozycje "Juggernauta". Jednocześnie cechy te zostały tu na poszczególnych piosenkach bardzo mocno podkreślone, dzięki czemu znajdziemy tu jeden z najostrzejszych utworów, jeśli w ogóle nie najostrzejszy w dziejach Periphery - otwierający album "The Price Is Wrong", oczarowujące rozłożystymi riffami "Motormouth", nieprawdopodobnie zapadające w pamięć "Marigold", także kompozycyjną perełkę - "Habitual Line-Stepper", które ciągle porusza się między skrajnie odmiennymi nastrojami.
Oczywiście na tym sukcesy się nie kończą, bowiem, jak przystało na tę grupę, zewsząd atakują nas oryginalne pomysły i nieoczekiwane zwroty akcji. Słychać, że panowie bardzo polubili smyczki, które pojawiają się tu nie tylko w celu wzbogacaniu tła, lecz także, by prowadzić główną melodię. Fragmenty symfoniczne generalnie pojawiają się tu dużo częściej niż dotychczas, co nadaje, już i tak potężnemu brzmieniu grupy dodatkowej mocy. Zabawa stylami także nie jest obca twórcom, dzięki czemu możemy usłyszeć "Catch Fire" - balladę o nieprzyzwoicie radiowym refrenie, która zmywa wszystkie swoje grzechy funkowymi patiami gitary basowej oraz interesującymi wstawkami elektronicznymi.
Jednak nawet i bez tych nowości album poradziłby sobie całkiem nieźle, ponieważ dalej mamy tu do czynienia z zespołem, który w swej twórczości wykorzystuje wyjątkowo szeroki wachlarz brzmień. Nie zabrakło żadnego z elementów, które sprawiały, że muzyka Periphery była tak bogata. Na każdym kroku muzycy popisują się swoimi imponującymi, wirtuozerskimi umiejętnościami wykonawczymi. Nawet najspokojniejsze fragmenty potrafią ucieszyć nietuzinkowymi przejściami perkusyjnymi czy rozbudowanym pasażem przechodzącym przez niemal całą skalę ośmiostrunowych gitar. Jak zwykle zachwyca także niezwykle dynamiczny, wysoki głos Spencera Sotelo, który nie waha się ani przez moment, bez trudu dotrzymując kroku instrumentalistom we wszystkich szybkich zmianach nastroju. Nastrojowe, ambientowe części kompozycji są tu wprawdzie obecne głównie w dalszej części albumu, lecz ciągle usłyszymy ich całkiem sporo i stanowią bardzo przyjemne urozmaicenie oraz chwilę wytchnienia przed kolejną potężną zagrywką, lub nabiciem.
Od strony produkcyjnej "Periphery III: Select Difficulty" to czyste złoto. Nagranie, dzięki bogactwu użytych środków, zwłaszcza elektroniki, sprawia wrażenie niespotykanie przestrzennego. Przestrzeń jaką album otwiera przed słuchaczem jest wręcz niespotykanie ogromna, lecz by to docenić w pełni niestety potrzeba dość potężnego sprzętu. Co ważne, nawet pomimo kompozycji, w których dzieje się naprawdę wiele na raz nagranie jest tak czyste, że nie ma najmniejszych trudności z wyłapaniem poszczególnych partii instrumentalnych. Płyta jest przejrzysta niczym górski strumień, choć płynie z intensywnością najpotężniejszego wodospadu. W sukcesie albumu pomaga również pewna rozrzutność w korzystaniu ze wszelkiej maści efektów nakładanych nie tylko na gitary, lecz także na głos wokalisty (choć twórcy nigdy nie zniżają się do tak porażająco niskich chwytów jak auto-tune). Widać, że umiejętności producenckie Adama Getgooda są równie imponujące, co jego talent wykonawczy.
Każdy dotychczasowy fan Periphery znajdzie tu coś dla siebie. Panowie popisali się wszechstronnością, dzięki czemu bardzo ciężko będzie się znudzić tym wydaniem. Jak zwykle mamy do czynienia z oryginalną, ciężką progresywą, w która twórcy włożyli wiele kreatywności i wysiłku. "Periphery III: Select Difficulty" to w tym roku jedna z pozycji obowiązkowych.

9,5/10

wtorek, 19 lipca 2016

Recenzja - Lacuna Coil - Delirium

Lacuna Coil - Delirium

Już od dłuższego czasu mogliśmy obserwować pewnego rodzaju regres na scenie symfonicznego i gotyckiego metalu. Zespoły reprezentujące te nurty z reguły, z każdą kolejną płytą coraz bardziej zbliżały się do radiowego pop rocka z żeńskimi wokalami, jedne bardziej, inne mniej, lecz tendencja ta była bardzo wyraźna i niezwykle rozczarowująca. Dlatego też każdy album, który robi krok w przeciwną stronę jest tak pozytywnym zaskoczeniem.
"Delirium" znacząco odstaje od kilku wcześniejszych wydań Lacuna Coil, całe szczęście na plus. Twórcy prawdopodobnie posłuchali głosów krytyki i dzięki temu otrzymaliśmy dużo ostrzejszy album, który przypomina o metalowych korzeniach grupy. Riffy gitarowe wysuwają się tu do przodu i zdecydowanie rzadziej sprowadzają się jedynie do roli prostego akompaniamentu, nawet jeśli wciąż specjalnie nie grzeszą złożonością. Również wokale Andrea'i Ferro uległy tu znacznej poprawie. Nie chodzi tu oczywiście o jego czysty śpiew, który nigdy nie był szczególnie powalający, lecz tym razem skoncentrował się na krzykach, które wychodzą mu zdecydowanie lepiej, zostawiając melodyjne partie, jak zwykle świetniej Cristina'ie Scabbia'i. Cieszy również odczuwalna obecność elektroniki, która momentami przyjemnie urozmaica brzmienie. Dzięki temu do muzyki Lacuna Coil powrócił dawno zagubiony balans między ciężarem metalu, chwytliwymi motywami oraz bardziej nastrojowymi fragmentami.
Jednak mimo wszystkich tych zmian ciągle mamy tu miejsce na poprawki. Przede wszystkim schematy kompozycji wciąż nie są zbyt wyszukane i nie znajdziemy tu wielu przełomowych pomysłów. Rządzi tu formuła ciężka zwrotka-melodyjny refren, a riffy gitarowe, choć odgrywają większą rolę niż wcześniej wciąż mogłyby zostać bardziej dopracowane oraz rozwinięte. Również same utwory nie różnią się zbytnio od siebie nawzajem, przez co po kilku przesłuchaniach płyta może zacząć nudzić. Przed muzykami jeszcze długa droga, jeśli chcą przywrócić chwałę swoich wczesnych dni, lecz widać, iż wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Najnowsze dzieło Lacuna Coil to z pewnością jedna z najciekawszych rzeczy, jakie zespół wypuścił od lat. Zwłaszcza ci, których zraziły ich ostatnie, przesłodzone albumy powinni dać grupie kolejną szansę i sięgnąć po "Delirium". Pozostaje mieć nadzieje, że płyta poradzi sobie na tyle dobrze, że więcej przedstawicieli tego nurtu pójdzie tą drogą, zamiast na siłę próbować przekonać do siebie coraz szersze grono odbiorców.

8/10

niedziela, 17 lipca 2016

Recenzja - Volbeat - Seal The Deal & Let's Boogie

Volbeat - Seal The Deal & Let's Boogie

Radiowy rock ma na swoim koncie wiele grzechów, lecz najgorszym z nich jest zawsze brak osobowości. Pięknie wystylizowani na niepokorne gwiazdy panowie z gitarą akustyczną w ręku, śpiewający o nieszczęśliwej miłości to widok tak oklepany, że z radością przyjmuję każdą próbę urozmaicenia tego schematu. Volbeat boryka się z wieloma problemami, jakie nawiedzają ten gatunek, lecz akurat barku własnego charakteru nie można im zarzucić.
Nie ma czego ukrywać, nie znajdziemy tu najambitniejszej muzyki pod słońcem, a twórcy nie przygotowali dla nas nic, czego wcześniej nie słyszeliśmy. Panowie po raz kolejny odgrzewają swoją starą, sprawdzoną formułę, by zabawić słuchaczy swoją mieszanką współczesnego, radiowego rocka, rockabilly oraz kilku cięższych zagrywek (choć tych ostatnich z płyty na płytę da się wyczuć coraz mniej). Ten cel akurat udaje się osiągnąć bez większych problemów. Brzmienie zespołu wciąż jest na tyle unikalne, by nie znudzić, a refreny wpadają w ucho natychmiast i zmuszają do mimowolnego nucenia. Kompozytorzy dorzucili również tu i ówdzie bardzo przyjemne urozmaicenia w postaci okazjonalnych partii dud, czy banjo. Szukając niewymagającej, rozrywkowej muzyki trudno trafić lepiej, jednak ci, którzy nie będą w stanie przymknąć oka na pewne dość poważne niedoróbki nie będą zachwyceni.
Wad znajdziemy tu sporo. Przede wszystkim, pod całą otoczką rockabilly kryją się tu boleśnie standardowe kompozycje i wiele radiowych banałów. Wszystkie piosenki korzystają z oklepanego schematu refren-zwrotka-refren, rządzą tu najbardziej standardowe nabicia perkusyjne, jakie można było znaleźć, zapętlanie pojedynczych, prostych motywów jest normą, a żaden z muzyków nawet nie próbuje popisać się tu swoimi umiejętnościami. Niektóre refreny ponadto wydają się rażąco wtórne, aczkolwiek, na całe szczęście nie jest to normą. Technicznie rzecz biorąc Volbeat nie wyróżnia się zatem specjalnie na tle konkurencji.
Jednak mimo wszystko przesłuchanie "Seal The Deal & Let's Boogie" z pewnością nie jest stratą czasu i zdecydowanie polecam tę płytę wszystkim, którzy szukają chwili relaksu przy czymś mniej wymagającym. Pomysł, jaki twórcy mieli na siebie wciąż jest w stanie uzasadnić powstawanie kolejnych płyt zespołu, choć cichy głos z tyłu głowy zawsze będzie mówił mi, że ta koncepcja zasługuje na lepsze wykonanie. Jest tu na co narzekać, ale nie trudno dobrze bawić się przy tej muzyce.

7/10

piątek, 15 lipca 2016

Recenzja - Kvelertak - Nattesferd

Kvelertak - Nattesferd

Kvelertak niezaprzeczalnie znalazł świetny pomysł na siebie, może nie całkowicie oryginalny, w końcu na połączenie punku i black metalu wpadł wcześniej sam Darkthrone, lecz dopiero oni dopracowali tę formułę do perfekcji. Łącząc rockowe melodie z brudnym, blackowym brzmieniem oraz nieokrzesaną naturą hardcore'u znaleźli sobie niezagospodarowaną niszę, w której czują się całkiem wygodnie.
Piosenki na "Nattesferd" wyraźnie dzielą się na te bardziej rockowe, w których główną atrakcją są świetne, chwytliwe riffy gitarowe przywodzące na myśl czasy takich zespołów jak Thin Lizzy (np. "1985"), oraz ostrzejsze, które wyraźniej ocierają się o tereny bardziej metalowe, w których dominuje agresja brzmienia (np. "Dendrofil for Yggdrasil"). Te pierwsze wypadają tu zauważalnie lepiej i moim zdaniem to na nich panowie powinni się koncentrować w przyszłości. Słychać, że muzycy mieli tu wiele ciekawych pomysłów na klimatyczne, klasycznie brzmiące zagrywki, oraz spokojniejsze melodyjne przerywniki, jednak fragmenty, gdzie twórcy wrzucają do kompozycji blasty oraz tremolo wydają się wciśnięte na siłę i bez większego pomysłu. Najdokładniej widać to w piosence "Berserkr", która miejscami nudzi black metalowymi standardami, lecz typowo rockowe przejścia przypominają z jak ciekawym zespołem mamy tu do czynienia. Krzyk wokalisty balansujący pomiędzy hardcore punkiem a balckowym skrzekiem wraz z kilkoma mocniejszymi akcentami wystarczyłby, by nadać twórczości Kvelertak potrzebny charakter. W związku z tym "Nattesferd" najlepiej słucha się we fragmentach, wybierając te kompozycje, które wypadły najlepiej. Na całe szczęście jednak kiedy już panowie zaczynają grać, tak jak najlepiej im to wychodzi, wtedy zdecydowanie warto ich posłuchać. Jako zespół rockowy Norwedzy znajdują się w ścisłej czołówce stawki ze swoim niepowtarzalnym brzmieniem, niebanalnymi kompozycjami i motywami, które wpadają w ucho jak szalone.
Pod względem nagrania nie ma czym szczególnie się zachwycać. Twórcy zdecydowali się na garażowe, nieoszlifowane brzmienie, pozbawione przestrzeni nowoczesnych wydań. Można jednak zrozumieć tę decyzję, ponieważ żadna część kompozycji przez to nie ginie, a według niektórych nadaje to więcej klimatu, zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z połączeniem dwóch gatunków, które nie słyną z najczystszego brzmienia. Sytuacja jest podobna, jak w przypadku niedawnego "Chromaparagon" zespołu Moon Tooth - z reguły nie jestem wielbicielem takiego podejścia, ale tu jest ono uzasadnione.
Najnowsze wydanie Kveletrak to kawał interesującego materiału, nawet jeśli nie wszystko zostało tu dopracowane do perfekcji. Dotychczasowi fani zespołu powinni być usatysfakcjonowani, bowiem panowie ciągle pokazują świetną formę. Niestety, przez wokale, które są tu nieodłączną częścią sukcesu, album nie ma zbyt wielkich szans na popularność wśród radiowej publiczności, lecz każdy fan rocka, który czuje się na siłach zmierzyć z odrobiną ekstremalnego metalu w swojej muzyce, powinien sięgnąć po "Nattesferd".

8/10

środa, 13 lipca 2016

Recenzja - First Fragment - Dasein

First Fragment - Dasein

Niektórzy muzycy technical death metalowi używają swoich umiejętności w bardzo przemyślany sposób, tworząc wyszukane harmonie, wykorzystując nietypowe tonacje czy układając monumentalne kompozycje, inni z uśmiechem na ustach skaczą w wir najbardziej szalonych pomysłów, traktując ograniczenia fizyczne jedynie jako drobną sugestię. Panowie z First Fragment należą do tej drugiej kategorii i nawet jeśli komuś nie podoba się takie podejście do tematu, trzeba przyznać, że na tym polu są prawdziwymi mistrzami.
Na "Dasein" znajdziemy wszystko poza umiarem. Zewsząd atakowani jesteśmy przez furię sekcji rytmicznej, pomysłowe zagrywki oraz możliwie najszybsze, gęsto upakowane pasaże, którymi szafują nie tylko gitarzyści, lecz także basista. Solówkom nie ma końca, a po każdej można odnieść wrażenie, że właśnie byliśmy świadkami wiekopomnego wydarzenia, w którym granice ludzkich możliwości zostały przesunięte. Do szalonej natury albumu dokładają się również pewne nieoczekiwane nawiązania do innych gatunków, jak muzyka klasyczna, folk czy jazz, od których zespół nie stroni (zwłaszcza od tych pierwszych). Jest to zatem festiwal ciągłych popisów technicznych, lecz przemyślany i z pomysłem. Muzycy zrobili wszystko, by jedyną słuszną reakcją na ich dzieło był opad szczęki, co udało im się bez potknięć.
W warstwie produkcyjnej jest całkiem przyzwoicie. Wprawdzie albumowi brakuje odrobinę przestrzeni, ponieważ muzycy nie zdecydowali się na jakiekolwiek wstawki elektroniczne, czy pogłos, lecz, na szczęście, nagranie jest należycie przejrzyste. Wszystkie partie da się wyłapać bez trudu i o ile uda się nie zgubić w natłoku treści, jaką podają nam kompozycje, można rozkoszować się wszystkim, co twórcy dla nas przygotowali.
"Dasein" to niedorzecznie przegięty album, który zrzucając kajdany rozsądku i umiaru stał się tak imponujący, że nie da się przejść koło niego obojętnie. Fani rozsądnej, stonowanej, minimalistycznej muzyki odbiją się od niego jak od ściany, lecz jeśli pamiętne słowa Yngwiego Malmsteena - "Mniej nie znaczy więcej, więcej znaczy więcej." są równie bliskie waszemu sercu, co mojemu, to zakochacie się w najnowszym dziele First Fragment. Lepszego albumu w tej niszy nie było od czasu debiutu Archspire.

9,5/10

poniedziałek, 11 lipca 2016

Recenzja - In Mourning - Afterglow

In Mourning - Afterglow

In Mourning wszedł na scenę w wielkim stylu. Swój wspaniały debiut w następnych latach wsparli kolejnymi, równie solidnymi wydaniami, a ich połączenie progresywy, doomu i melodeathu za każdym razem wywierało równie piorunujące wrażenie. Oczekiwania wobec kolejnego dzieła tych panów były zatem niezwykle wyśrubowane. Na nasze nieszczęście muzykom nie udało się im sprostać i nawet jeśli wciąż jest to całkiem niezły album, to nie da się ukryć, że w porównaniu z poprzednikami wypada blado.
Panowie albo poczuli się nieco zbyt komfortowo w swojej niszy i postanowili wyciągnąć kilka profitów z racji tego, że tworzą muzykę nastrojową, albo popełnili dość typowy błąd w założeniach - zupełnie niepotrzebnie rozciągnęli kompozycje na "Afterglow". Pewne motywy zostają tu zapętlone stanowczo zbyt wiele razy, a na oczekiwane rozwinięcia chwile musimy się naczekać. Przez to momentami brzmienie wydaje się trącić minimalizmem, który, zwłaszcza w death metalu, jest drogą donikąd.
Niemniej jednak, ciągle znajdziemy tu wszystkie elementy, które wcześniej pozwoliły In Mourning zdobyć szerokie uznanie. Ciężkie, lecz melodyjne i wpadające w ucho riffy gitarowe łączące wpływy metodeathu oraz doom metalu wciąż robią wrażenie, nawet jeśli nieraz odrobinę trzeba na nie poczekać. Przeplatając cięższe elementy ze spokojnymi, nastrojowymi melodiami, które nie oszczędzają na pogłosie, a także delikatnym, czystym śpiewem, muzycy stworzyli naprawdę ciekawą mieszankę, która jednocześnie zgniata słuchacza swą potęgą i monumentalnym brzmieniem, intryguje nieszablonowymi kompozycjami, a w końcu również porywa chłodnym, skandynawskim nastrojem. Z biegiem czasu wypadałoby jednak odrobinę dodać do tej konwencji, ponieważ powtórzenie tego samego schematu czterokrotnie potrafi dość mocno go zużyć, więc nawet jeśli twórcom uda się następnym razem wrócić do poziomu poprzednich wydań, to może okazać się, że publiczność zdążyła się już znudzić. Pewne fragmenty, jak na przykład solówka w "The Grinning Mist" to czyste złoto, które przypomina na co stać tę grupę. Widać zatem, że panowie nie stracili swego talentu, lecz po prostu tym razem postanowili nie podawać nam go w zbyt dużych porcjach.
"Afterglow" to bardzo dobry album zespołu, który przyzwyczaił nas do płyt wybitnych. Jeśli jednak nie przeszkadzają wam drobne dłużyzny, to prawdopodobnie najnowsze wydanie In Mourning przypadnie wam do gustu. Według mnie jest to dobry przykład na to, dlaczego nie należy rozciągać materiału i w razie potrzeby wypuścić go w formie EP.

8/10 

sobota, 9 lipca 2016

Recenzja - Death Angel - The Evil Divide

Death Angel - The Evil Divide

Choć Death Angel w złotych latach thrash metalu wydali jedynie trzy albumy i z pewnością nie osiągnęli takiego statusu jak wielka czwórka tego gatunku, to dzięki swoim najnowszym wydaniom wysuwają się na samo czoło stawki. Pomimo braku większych innowacji, począwszy od "The Art Of Dying" zespół trzyma wysoki poziom, a wręcz go podnosi. "The Evil Inside" to kolejny krok w tym samym kierunku.
Fani klasycznego thrash metalu nie mogli lepiej trafić. Muzycy nie mieli najmniejszego zamiaru mieszać w tradycyjnej formule gatunku, a siła albumu nie leży w innowacjach, a raczej czystej jakości kompozycji i wykonania. Powiedzmy sobie jasno - wyłączając zespoły, które modyfikują konwencję thrashu, to Death Angel jest obecnie najlepszy w swojej kategorii. Riffy gitarowe zapadają w pamięć, jak również ukazują wspaniałe umiejętności techniczne wykonawców. Kompozycje, choć niezbyt odkrywcze, nigdy nie stoją w miejscu, oraz nie powodują ziewania. Różnią się również między sobą na tyle, by odeprzeć wszelkie zarzuty o powtarzalność. Znajdziemy tu typowe, pędzące na złamanie karku kompozycje przypominające o punkowych korzeniach gatunku (np. "Hell To Pay"), stonowane, melodyjne pół-ballady ("Lost") i te bardziej skupione na popisach technicznych i solówkach ("Hatred United / United Hate").
Utwory nie są tez prowadzone jednotorowo. Gitarzyści starają się uzupełniać się nawzajem, a nie powtarzać te same zagrywki, a basista nie odchodzi w cień, lecz nierzadko dorzuca od siebie ciekawe motywy, bądź podsuwa nam linie basową równie interesującą, co partie gitar. Nabiciom perkusyjnym również daleko do banałów pokroju standardowego beatu na cztery czwarte, a perkusista wychodzi z siebie, by jego popisy były równie ciekawe, co cała sekcja melodyczna. Wokale Marka Osegueda'y również prezentują najwyższy poziom. Jego głos świetnie balansuje między prowadzeniem melodii, a agresją thrashowego krzyku. Czysta, nowoczesna produkcja należycie podkreśla jakość wykonania albumu i zwraca uwagę na wszystkie największe atuty zespołu. Ścieżki nie zlewają się, a brzmienie jest tu wyjątkowo przejrzyste.
Death Angel zaprezentował nam właśnie szczyty możliwości tradycyjnego thrash metalu. Byłoby bardzo trudno osiągnąć lepsze rezultaty bez większych ingerencji w brzmienie tej konwencji. Wszystko, co miało zadziałać, zadziałało tu na sto procent, jednak w świecie, który widział już takie wydania, jak choćby niedawne "Terminal Redux" zespołu Vektor, nie wiem, czy podręcznikowe podejście do muzyki powali kogoś na kolana. Jest to świetna płyta, lecz nie nadaje się dla tych, których gatunek zdążył już znudzić.

8,5/10

piątek, 8 lipca 2016

Recenzja - Oracles - Miserycorde

Oracles - Miserycorde

Niektórzy muzycy wręcz nie mogą się powstrzymać przed ciągłą pracą. Ponieważ wydanie wyśmienitego "Retrogore" nie wystarczyło panom z Aborted, to ich poboczny projekt, wcześniej znany jako System Divide, teraz pod nowym szyldem, właśnie serwuje nam kolejną porcję wyśmienitego death metalu tak oryginalnego, że ciężko sklasyfikować go pod jakikolwiek konkretny podgatunek.
W samym założeniu Oracles łączy agresywną sekcję rytmiczną brutalnych odmian gatunku oraz potężne growle Svena de Caluwé z kontrastującymi z nimi żeńskimi wokalami, a także elementami industrialno-symfonicznymi. Jak już wcześniej udowodniło Fleshgod Apocalypse - takie połączenie daje niesamowite rezultaty i tak również jest w tym przypadku. Nabicia perkusyjne przypominające serie z karabinu maszynowego, mocno techniczne, gitarowe riffy oraz ryk wokalisty wcale nie tracą ciężaru przez połączenie ich z melodyjnym głosem Sanna'y Salou czy klawiszowym podkładem. W przeciwieństwie to wcześniej wspomnianych Włochów tutaj twórcy ułożyli swoje kompozycje nie przeplatając składników by stworzyć z nich spójny obraz, lecz raczej operują nimi na zasadzie kontrastu. Potęga sekcji rytmicznej jest tu przełamywana, bardziej, niż wspomagana przez fragmenty symfoniczne. Podejście to wbrew pozorom wcale nie jest gorsze, gdyż dzięki niemu "Miserycorde" nie popada w rutynę, przez co bardzo ciężko się nią znudzić. Gdy z jednej strony jesteśmy atakowani potężną dawką brutalności, z której znamy Aborted, by zaraz potem za serce chwyciły nas piękne, wpadające w ucho wokale i dźwięki orkiestry, nie sposób odwrócić swojej uwagi choćby na sekundę tak, by nie przegapić czegoś istotnego.
Same występy wykonawcze powodują opad szczęki. Praca perkusji jest tu oszałamiająca zarówno pod względem czystej szybkości, jak również elastyczności, którą Ken Bedene pokazuje przeskakując między spokojniejszymi oraz bardziej intensywnymi fragmentami. Wokaliści także imponują. Sven de Caluwé nie spuszcza z tonu ani odrobinę i pokazuje ten sam poziom agresji, co w Aborted, natomiast Sanna Salou może równać się z największymi sławami metalu symfonicznego. Sprawa z riffami gitarowymi nie jest już taka prosta. O ile od strony kompozycyjnej imponują, a w wielu wypadkach mogłyby starać się o miano technicznych, to przeszkodą okazuje się samo ich brzmienie. Niestety nagrania gitary rytmicznej zostały nieco zbyt mocno skompresowane, przez co wydają się nienaturalnie płaskie, co przeszkadza zwłaszcza w sytuacji, kiedy inne partie instrumentalne są zupełnie pozbawione podobnych problemów. Zastrzeżenia kierować można również pod adresem klawiszy, które są tu dość wycofane. Chętnie usłyszałbym ich więcej na pierwszym planie.
"Miserycorde" to bez wątpienia bardzo interesujące wydanie. Możliwe, że brzmienia symfoniczne oraz death metalowe były już łączone wcześniej, lecz w inny sposób. Jest to album jednocześnie delikatny i niezwykle ciężki, melodyjny, lecz brutalny. Fani łączenia kontrastów znajdą tu coś dla siebie.

8,5/10

czwartek, 7 lipca 2016

Recenzja - Rob Zombie - The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser

Rob Zombie - The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser

Muzyka Roba Zombie miała swoje wzloty i upadki. Za czasów White Zombie oryginalna stylistyka w połączeniu z zapadającymi w pamięć riffami robiła naprawdę piorunujące wrażenie. Nawet początek solowej kariery wyszedł muzykowi całkiem przyzwoicie, lecz każde kolejne wydanie coraz mocniej prowokowało ziewanie. Jednak poprzedni album - "Venomous Rat Regeneration Vendor" dawał pewne nadzieje na powrót do formy. Na nasze nieszczęście jego następca swoją prostacką naturą udowadnia, że wszelkie nadzieje były złudne.
Przyczyny porażki "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" nie są szczególnie skomplikowane. Od zawsze było wiadomo, że Rob Zombie nie należy do pionierów przecierających nowe muzyczne szlaki, ani nie ma szczególnego zamiaru bawić się w wymyślne struktury kompozycyjne, lecz ta płyta sprawia wrażenie, jakby twórcy sprawdzali jak niewiele wystarczy zrobić, by ludzie ją kupili. Jest do tego stopnia źle, że radiowy schemat refren-zwrotka-refren w wielu piosenkach byłby znaczącym krokiem do przodu. Panowie w przypływie lenistwa uznali, że melorecytacja połączona z podkładem basowo-perkusyjnym oraz jeden riff na dwóch, góra trzech, dźwiękach, to wszystkie składniki, których potrzebują. Iluzję pomysłów utrzymują tu jedynie drobne przerywniki, między właściwymi utworami, oraz zmieniające się akcenty industrialne. Zapadających w pamięć zagrywek jest tu jak na lekarstwo, a refreny, choć starają się z uporem maniaka, nie są w stanie skutecznie wyryć w pamięci słuchaczy żadnego motywu. Nie można powiedzieć o tej płycie wiele więcej. Żaden z muzyków nie popisuje się tu niczym szczególnym i zajmuje się głównie wypełnianiem tła, nawet jeśli ciężko powiedzieć co właściwie miałoby znajdować się na pierwszym planie.
Jedyną wartą uwagi częścią tego albumu są niektóre wstawki elektroniczne, lecz nie można powiedzieć, że ratują sprawę. Zdecydowanie odradzam kontakt z najnowszym dziełem Roba Zombie, nie z powodu rażących błędów, lecz dlatego, że nie ma w nim prawie nic godnego uwagi. Jest wiele lepszych sposobów, by spędzić pół godziny swojego życia.

2/10

środa, 6 lipca 2016

Recenzja - Myrath - Legacy

Myrath - Legacy

Gdy z egzotycznych miejsc przychodzi do nas porządny zespół metalowy jest to zwykle niemałe święto. Łącząc elementy regionalnej muzyki, do której nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni, nawet z najbardziej oklepanymi formułami, nieraz muzycy mogą stworzyć coś zupełnie wyjątkowego. Właśnie ten dotyk orientu sprawia, że Myrath wywiera tak ogromne wrażenie, nawet jeśli z każdym kolejnym albumem oddają nieco złożoności swoich kompozycji na rzecz bardziej chwytliwych motywów.
Już swoim poprzednim albumem "Tales Of The Sands" wkroczył na tę samą ścieżkę, co Circus Maximus, jednak ich najnowsze wydanie dowodzi, iż ci panowie znacznie umiejętniej balansują pomiędzy skomplikowanymi strukturami metalu progresywnego oraz przystępnymi melodiami, które przyciągnęłyby szerszą publiczność. Nie ma co ukrywać, dzieje się tak głównie dzięki folkowym akcentom. Choć zwykle kompozycje nie eksperymentują ze schematem refren-zwrotka-refren, to szeroka paleta brzmień, jakimi operują kompozytorzy bez trudu wypełnia wszelkie braki w tej materii. W świetle reflektorów oczywiście najczęściej pojawiają się motywy rodem z ojczyzny muzyków - Tunezji. Instrumenty smyczkowe operujące w skalach charakterystycznych dla muzyki arabskiej to nie tylko tani haczyk, a integralna oraz kluczowa część większości utworów. Zachwycić mogą również linie wokalne oraz talent wykonawczy Zahera Zorgatti'ego. Wokalista niejednokrotnie popisuje się tu pokaźną skalą, fachową emisją, tudzież dynamiką głosu, a partie, jakie przyszło mu śpiewać dodatkowo podkreślają jego atuty, jednocześnie unikając banałów. Natomiast umiejętności instrumentalistów wychodzą głównie podczas ich popisów solowych. Każdy z wykonawców znajduje sobie moment, w którym dowodzi, że jego talent nie podlega dyskusji, jednak powoduje tym również pewien niedosyt, bowiem gdy tylko minie jego pięć minut ustępuje pola wcześniej wspomnianym, bardziej wyeksponowanym elementom. Wyjątkiem jest tu klawiszowiec Elyes Bouchoucha, który w praktycznie każdej sytuacji jest w stanie zabłysnąć interesującym akcentem ze swojej strony. Gdyby panowie pisząc swoje kompozycje korzystali z talentów wszystkich członków w tym samym stopniu, to ciężko byłoby dopatrzyć się jakiegokolwiek innego poważnego uchybienia.
Same kompozycje mogą wydawać się nieco schematyczne w porównaniu z innymi przedstawicielami metalu progresywnego, jednak warto wspomnieć, iż wcale nie idą one po linii najmniejszego oporu, a kompozytorzy zadbali o to, by każdy następny kawałek wyraźnie odróżniał się od poprzednich. Twórcy również zdołali przemycić tu wystarczająco dużo drobnych urozmaiceń w postaci zaskakujących wstawek, czy nieoczekiwanych rozwinięć, sprawiającymi że utworami ciężko się tu znudzić, nawet pomimo ich przystępności i niebywałej chwytliwości.
"Legacy" to jeden z albumów, które równocześnie stają na wyjątkowo wysokim poziomie artystycznym, jak i byłyby w stanie przemówić do nawet niezbyt wyrobionych słuchaczy. Przy tej płycie źle bawić się będą jedynie najwięksi przeciwnicy przystępnego brzmienia w metalu. Jest to świetna, niezwykle melodyjna muzyka z niepowtarzalnym charakterem, która zostaje w pamięci na długie lata. Tego wydania po prostu nie wypada pominąć.

9/10

sobota, 2 lipca 2016

Recenzja - Gojira - Magma

Gojira - Magma

Już od kilkunastu lat Gojira zachwyca nas swoim specyficznym brzmieniem, którego nie sposób podrobić. Jednak, jak przekonaliśmy się już wiele razy, nawet najoryginalniejsza formuła z czasem powszednieje. Na całe szczęście ci panowie również zdali sobie z tego sprawę i na swoim najnowszym albumie zbaczają z wcześniej obranego kursu, skręcając w stronę bardziej melodyjnych, nastrojowych brzmień.
"Magma" z pewnością rozczaruje wielu dotychczasowych fanów, a zarazem zdobędzie równie szerokie grono zaciekłych obrońców. Zmiany faktycznie są tu bardzo odczuwalne i jeśli kogoś odrzuca melodyjny śpiew Joe Duplantiera, a dotychczas cenił tych panów wyłącznie za agresywne riffy, to nie znajdzie tu wiele dla siebie. Wciąż mamy do czynienia z Gojirą, którą znamy od dawna, jednak czasy, w których można było uważać ich za następców Morbid Angel minęły, w tym momencie stanowią klasę samą w sobie. Charakterystyczne riffy, łączące potężną, agresywną sekcję rytmiczną z piskiem wysokich rejestrów gitar elektrycznych dalej cieszą uszy, lecz częściej zwalniają tempa oraz skupiają się raczej na eksperymentach z brzmieniem, niż dodawaniu kompozycjom ciężaru. Dobrym przykładem jest tu piosenka tytułowa, która z początku wydaje się bliźniaczo podobna do "L'Enfant Sauvage", jednak o ile ta druga z każdym krokiem coraz mocniej starała się zmiażdżyć słuchacza, tak w tym wypadku rozwinięcie tematu idzie w zupełnie odwrotną stronę. Niespieszne melodie gitarowe w połączeniu z hipnotyzującymi wokalami wprowadzają zupełnie obcy i niepokojący klimat. Przy tej okazji wychodzi jednak pewna dokuczliwa wada płyty. Chociaż zagrywki z reguły zaskakują kreatywnością, to niekiedy twórcy nadmiernie je zapętlają zapominając o ich odpowiednim rozwinięciu. Takie sporadyczne dłużyzny w połączeniu z obecnością niewiele wnoszących przerywników, a także niezbyt pokaźna długość albumu sprawiają, iż można odnieść wrażenie, że "Magma" nie oferuje zbyt dużo czystej treści muzycznej. Moim zdaniem album zyskałby, gdyby nieco go przyciąć i wydać jako EP.
Do samego wykonania nie można się jednak przyczepić. W partiach instrumentalnych muzycy mają wprawdzie mniej okazji do popisów, niż dotychczas, lecz nadrabiają to nieszablonowym podejściem do kompozycji oraz unikalnym charakterem. Technicznym mistrzostwem jest natomiast nagranie. Przejrzystość, dynamika, oraz przestrzenność "Magmy" powalają. Album nie ma najmniejszych problemów przy dużych przeskokach natężenia dźwięku, a poszczególne ścieżki nie zlewają się. Posiadacze porządnego sprzętu audio z pewnością się nie zawiodą.
Najnowsze dzieło Gojira'y nie przekona wszystkich. Jest to bardzo odważny ruch i chociaż nie wszystko wyszło w nim tak dobrze, jak powinno, to z pewnością jest to krok w dobrą stronę. Zespół szuka tu sposobów na urozmaicenie swojego stylu i nawet jeśli nie czują się jeszcze na nowych terenach zbyt komfortowo, to jestem pewien, że warto było podjąć ryzyko, a następnym razem muzykom uda się wycisnąć z nowej konwencji dużo więcej.

7,5/10