sobota, 26 listopada 2016

Recenzja - Animals As Leaders - The Madness Of Many

Animals As Leaders - The Madness Of Many

Tosin Abasi to bezsprzecznie najzdolniejszy gitarzysta młodego pokolenia i wniósł do metalu kompletnie nową jakość. W spektakularny sposób połączył złożoność jazzu z agresją oraz ciężarem metalu, co mogło udać się tylko i wyłącznie dzięki jego wirtuozerskim umiejętnościom. Z biegiem czasu druga składowa zaczęła jednak stopniowo zanikać, a korzenie djentowe zespołu na "The Joy Of Motion" nie były zbyt wyczuwalne. Szczęśliwie na "The Madness Of Many" wracają nie tylko elementy metalu, lecz pojawia się także cała paleta nowych wpływów.
Niezmiennie najbardziej efektownym haczykiem w muzyce Animals As Leaders jest niepowtarzalny styl gry gitarzystów. Podobnych melodii nie da się usłyszeć nigdzie indziej w świecie metalu. Najwyższej klasy tapping w czystych, górnych rejestrach instrumentów w połączeniu z jednoczesnym operowaniem niskimi tonami za pomocą kciuka sprawia, że aż trudno uwierzyć, iż ten zespół składa się jedynie z trzech muzyków. Czegoś takiego nie serwuje nawet najlepszy zespół technical death metalowy. Oczywiście panowie nie opierają się jedynie na awangardowych elementach, a ich djentowe zabawy rytmem, czy rozległe pasaże, którymi nieprzerwanie karmi nas gatunek, również stoją tu na najwyższym poziomie. Warto również zwrócić uwagę na coś, co dało się wyczuć już wcześniej, lecz tu bardzo wyraźnie wypływa na powierzchnię - nie jest to już projekt jednego muzyka. Javier Reyes nie stoi w cieniu, a jego partie wcale nie ustępują popisom Tosina. Minęły czasy "CAFO", kiedy to lider zbierał na siebie cały blask reflektorów. Większość riffów gitary rytmicznej jest równie godnych uwagi, co to, co dzieje się na pierwszym planie. Od strony perkusyjnej również jest wyśmienicie, a Matt Garstka staje na wysokości zadania zapewniając podkład rytmiczny na równie wysokim poziomie co warstwa melodyczna.
Jednak wszystkie te zalety zdążyliśmy już poznać na poprzednich wydaniach zespołu. Tym, co wyróżnia "The Madnass Of Many" są zróżnicowane kompozycje. Nie chodzi tu oczywiście wyłącznie o znane nam łączenie kontrastów, huśtanie się pomiędzy spokojem czystych, przestrzennych brzmień oraz potęgą ośmiostrunowej gitary, lecz o nawiązania do bardziej egzotycznych stylów. Lekki dotyk funku na "Private Visions Of The World" może wydawać się mniej wyszukany, lecz wstęp do "Ectogenesis" przywołujący na myśl dark electro pokroju takich twórców jak Perturbator może zaskoczyć, a już neoklasyczny finał płyty - "Apeirophobia" kompletnie zwala z nóg.
Nagranie jest absolutnie bezbłędne. Wyraźnie słychać, że w naszych uszach pojawiają się najlepsi muzycy, grający na instrumentach z najwyższej półki, a całość nagrano dokładnie na takim poziomie, na jaki zasługiwał ten materiał. Niezwykła przestrzeń łączy się z przejrzystością i czystością nagrania, które w przypadku mniej utalentowanych zespołów zdarłyby iluzję monumentalności brzmienia. Nie ukryje się tu żaden dźwięk, a wszystko słychać wyjątkowo precyzyjnie. Producent idealnie wyczyścił nagranie, pozbywając się wszelkiego marginesu błędu, którego wykonawcy i tak nie potrzebowali.
Zarzuty jakie można postawić przed Animals As Leaders są czysto subiektywne. Nie wszyscy muszą przepadać za muzyką czysto instrumentalną, inni będą pragnęli więcej niezbyt subtelnych popisów znanych z debiutu, jeszcze ktoś będzie tęsknił za nieco spokojniejszym charakterem "The Joy Of Motion", a dla niektórych okaże się po prostu zbyt trudna w odbiorze. Nie sądzę jednak żeby choć jedna osoba słuchająca najnowszego dzieła tych panów mogła stwierdzić, iż jest to słaby album oparty na bezsensownych popisach. Choć mnie osobiście zawsze będzie zżerała ciekawość, jak brzmiałaby ich twórczość w towarzystwie śpiewu, to trzeba uczciwie przyznać, że w swojej dziedzinie są bezkonkurencyjni.
9/10

sobota, 19 listopada 2016

Recenzja - Metallica - Hardwired…To Self-Destruct

Metallica - Hardwired…To Self-Destruct

Po swoim ostatnim wyczynie Metallica zdecydowanie nie miała wysoko zawieszonej poprzeczki. Nawet jeśli pominiemy sromotną klęskę jaką było "Lulu", to i tak od czasu "Black Album" kolejne wydania zespołu nigdy już nie powalały tak, jak miały to w zwyczaju za czasów ich świetności. Przed "Hardwired…To Self-Destruct" stanęło zatem niezbyt ambitne zadanie powrotu do cięższego brzmienia nie popełniając przy tym błędów "St.Anger", co na szczęście udało się osiągnąć bez większych potknięć.
Od pierwszych dźwięków nie można mieć najmniejszych złudzeń - nie znajdziemy tu absolutnie nic oryginalnego, riffy nie są najbardziej złożone, kompozycje dość schematyczne, na urozmaicenia nie ma co liczyć, ani nawet nie jest to najlepszy thrash metal dostępny na rynku, trzeba jednak przyznać, że mimo wszystko przy najnowszym dziele Metalliki można bawić się całkiem nieźle. Głównym powodem są całkiem porządne, pomimo ich względnej prostoty, zagrywki gitarowe. Nawet jeśli pewne motywy zapętlają się tu zdecydowanie dłużej, niż nakazywałby rozsądek, to wszystkie mają wyraźny charakter, a James Hetfield dowodzi tu, że wciąż jest w stanie napisać solidną i zapadającą w pamięć melodię. Również jego możliwości wokalne wcale nie zmniejszają się z wiekiem, a jego głos także zdecydowanie zalicza się do jaśniejszych stron albumu. Przyjemny staje się również ciężar brzmienia, który udało się tu osiągnąć bez zbędnego podbijania nagrania jak na "Death Magnetic", ani pamiętnego werbla "St.Anger", który niektórym do dziś śni się po nocach. Moc bierze się z tradycyjnego dźwięku gitar oraz umiejętnie napisanych zagrywek, nie z desperackich prób znęcania się nad słuchaczem za pomocą okrutnych zabiegów produkcyjnych. Całość dopełniają, nieszczególnie kreatywne, w pewnych momentach usypiające partie perkusyjne Larsa Ulricha, dzięki którym "Hardwired…To Self-Destruct" sprawia wrażenie albumu, który nie mógł zostać napisany przez kogokolwiek innego, niż samą Metallikę. Fani pragnący zwyczajnie usłyszeć porządny album swoich ulubieńców powinni zatem być usatysfakcjonowani.
Jednak przestając patrzeć na płytę przez pryzmat zespołu pewne wady zaczynają być coraz bardziej widoczne. Zajdziemy tu naprawdę mało różnorodności. Piosenki są do siebie zdecydowanie zbyt podobne, a drobne, przyjemne urozmaicenia, jak choćby skoki po skali gitary na koniec "Am I Savage?" są rozsiane zdecydowanie zbyt rzadko. Ma to związek z kolejną wyraźną wadą - przesadzonymi gabarytami. Napakowanie interesującą muzyczną zawartością niemal godziny i dwudziestu minut to wyzwanie nawet dla największych gigantów progresywy, a co dopiero dla przedstawicieli mniej złożonych gatunków. "Hardwired…To Self-Destruct" momentami wyraźnie się ciągnie, nie do tego stopnia, co "St.Anger", lecz wycięcie kilku powtórzeń i podanie całości w bardziej skoncentrowanej dawce z pewnością wyszłoby wszystkim na dobre.  
Nie odkryję Ameryki mówiąc, że ta płyta nie może się równać z dawnymi osiągnięciami grupy, ani nawet z dzisiejszą elitą thrashu jak Death Angel czy Testament, lecz słucha się jej całkiem przyjemnie. Metallica udowodniła, że jest czymś więcej, niż wspomnieniem "starych, dobrych czasów" i zespołem czysto koncertowym, słychać, że wciąż są w stanie wypuścić porządny materiał, nawet, jeśli daleko mu do pierwszej ligi. "Hardwired…To Self-Destruct" to nie tylko propozycja dla najbardziej zapalonych fanów zespołu, lecz to raczej oni będą do niej częściej wracać.

7/10

niedziela, 13 listopada 2016

Recenzja - In Flames - Battles

In Flames - Battles

Materiał, jaki In Flames wydaje od czasu odejścia od swoich death metalowych korzeni zdecydowanie nie trzyma równego poziomu. Wbrew opinii wszystkich obrońców "starych dobrych czasów" nie była to jednak kompletna porażka, a panowie nieraz udowodnili już, że i w bardziej przyjaznej radiu stylistyce da się napisać coś ciekawego, niestety zbyt często zaliczają spadki formy. Co ciekawe, dotychczas co drugi ich album prezentował przyzwoity poziom. Biorąc zatem pod uwagę bardzo solidny "Sounds Of A Playground Fading" oraz jego nieprzyzwoicie nudnego następcę - "Siren Charms" - można było mieć nadzieję, że "Battles" po raz kolejny choć odrobinę zrehabilituje zespół. 
W pierwszej chwili nawet wydawać by się mogło, że tak właśnie się stanie, lecz pierwsze, dobre wrażenie pryska dość szybko. Trzeba jednak przyznać, że początek najnowszego wydania In Flames jest całkiem mocny. Otwierające płytę "Drained" wita nas solidnymi zagrywkami, potężną sekcją rytmiczną, odrobinę przesłodzonymi, lecz całkiem strawnymi wokalami oraz kilkoma ciekawymi efektami. Następne "The End" również wita nas prostymi, lecz nie prostackimi motywami, jednak pierwsze problemy zwiastuje ich irytująco nadmierne zapętlenie. Pół-ballada "Like Sand" również zgrabnie balansuje między przystępnością, a nieobrażaniem inteligencji słuchacza, czasem dorzucając ciekawe elektroniczne wstawki. Poziom spada dramatycznie, kiedy tylko w naszych głośnikach pojawia się "The Truth".
Dokładnie po upływie jedenastu minut i czterdziestu dziewięciu sekund "Battles" staje się wodą na młyn dla wszystkich, którzy twierdzą, że In Flames nigdy nie powinno było zmieniać brzmienia. Od tego momentu zaczyna się przedziwny kolarz świetnych oraz absolutnie odpychających elementów. Najlepsza solówka albumu została tu umieszczona na wyjątkowo nieciekawym "In My Room", które zdaje się cały czas oczekiwać na rozwinięcie które nigdy nie nadchodzi. Pewną tradycją na "Battles" stają się obiecujące początki, które budzą nasz złudne nadzieje na należyte rozwinięcie. Melodeathowy wstęp do "Through My Eyes" sprawi, że starym fanom zakręci się łezka w oku, niestety refren może wzbudzić ich już cały wodospad, gdy zespół sadystycznie pozbawi nas wszelkich złudzeń. "Here Until Forever" swoim początkiem maskuje natomiast fakt, iż jest obrzydliwie przyjazną radiu, bezpłciową balladą. Pewnym skokiem jakości są jednak "Underneath My Skin" oraz "Wallflower". O ile pierwszy kawałek zwyczajnie jest w stanie zaserwować nam kilka ciekawych zagrywek oraz całkiem strawny refren, to z drugim sprawa jest bardziej złożona, bowiem buduje ono napięcie zupełnie odwrotnie, niż nakazywałaby logika. Bardzo silny wstęp gitarowy, rozciągający się na dwie pierwsze minuty to zarazem kulminacja, a rozwinięcie uspokaja atmosferę. To oczywiście niejedyny taki pomysł na albumie, a dziwne, niczym nieuzasadnione skoki jakości to tutaj standard.
"Battles" cierpi na większość bolączek mało ambitnego metalu dla mas, lecz jest poprzetykana pewnymi błyskami talentu. Dominują standardowe, nieciekawe nabicia na cztery czwarte, nazbyt często gitary stają się banalnym zapychaczem tła, linie wokalne są ostro przesłodzone, zapętlanie prostych motywów na dwa takty do granic możliwości zdarza się nagminnie, a głos Andersa Fridéna ma na sobie zdecydowanie za dużo "magii studia". Między tym wszystkim przebijają się solidne motywy gitarowe, interesujące wstawki elektroniczne, kilka solidnych solówek oraz parę przyjemnych motywów, lecz by do nich dotrzeć trzeba wykazać się wyjątkowym samozaparciem oraz hartem ducha.
In Flames nie straciło swojego talentu, a odejście od death metalu wcale nie było tak nietrafionym posunięciem, jak malują to fani, im się po prostu nie chce. Widać, że jest tu masa potencjału i wiele zagrywek, które tylko czekają na należyte rozwinięcie, jednak panowie stwierdzili, że po co się wysilać, skoro mogą zgrywać muzycznego McDonalda pokroju Five Finger Death Punch czy Disturbed, karmiąc masowego odbiorcę najtańszymi banałami.

5/10

sobota, 12 listopada 2016

Recenzja - Dark Tranquillity - Atoma

Dark Tranquillity - Atoma

Na początek stwierdźmy coś oczywistego - niektóre konwencje znoszą próbę czasu dużo lepiej niż inne. Melodyjny death metal zdecydowanie należy do tej pierwszej grupy, a jednym z najznamienitszych przedstawicieli tego nurtu jest właśnie Dark Tranquillity. Panowie utożsamiają zarówno wszystko co najlepsze w gatunku, jak i jego największe wady. Choć od dawna ciężko zauważyć w ich muzyce jakiekolwiek ślady rozwoju, to należą im się również słowa uznania, bowiem pomimo tego dają radę regularnie wypuszczać albumy na całkiem solidnym poziomie. Nie inaczej jest tym razem, a wręcz można pokusić się o stwierdzenie, że ich popisowe danie wyszło im najlepiej od dłuższego czasu.
Klasycy z Göteborga wyciągają tu z rękawa wszystkie swoje stare sztuczki, które wszyscy znamy i kochamy. Standardowe konstrukcje refren-zwrotka-refren, w których agresywna sekcja rytmiczna oraz growle kontrastują z delikatnymi, chłodnymi, wyraźnie skandynawskimi melodiami klawiszowymi, urzekającymi solówkami, spokojnym, czystym śpiewem Mikaela Stanne oraz chwytliwymi motywami, które bez najmniejszego problemu zapadają w pamięć. Słoniem w pokoju jest tu oczywiście całkowity brak oryginalności, lecz nawet jeśli słyszeliśmy takie kompozycje już setki razy, żadna piosenka nie zaskoczy nas żadnym nieoczekiwanym zwrotem akcji, a pewne fragmenty sprawiają wrażenie, że już to gdzieś słyszeliśmy, to trudno nie ulec wrażeniu, iż właśnie słuchamy mistrzów w swoim fachu, nad którym pracowali praktycznie całe swoje życie. Zaskakująco melodyjne riffy gitarowe to największa zaleta albumu. Dzieje się tu naprawdę dużo, a melodie zostały na tyle rozbudowane, że nigdy nie sprawiają wrażenia dwóch zapętlonych taktów, które mają przyciągnąć niezbyt wymagających słuchaczy. Utwory, choć nie eksperymentują z formą to też z reguły nie stoją przesadnie długo w jednym miejscu i nie są nazbyt rozciągnięte. Mamy tu do czynienia z bardzo solidnym, książkowym przykładem melodeathu, który nie wnosi do tematu nic nowego, lecz z pewnością przypadnie do gustu fanom konwencji.
Od strony produkcyjnej "Atoma" wypada całkiem przyzwoicie, jednak pojawia się jedno, dość zauważalne zastrzeżenie. Choć całość, a zwłaszcza klawisze oraz czysty śpiew, otwierają w muzyce całkiem sporą przestrzeń, to nagranie perkusji nie dorasta do tego standardu. Bębny, a zwłaszcza talerze wydają się nieco przytłumione, płaskie, miejscami wręcz głuche i nie dostają pola by wybrzmieć. Poza tym jednak zarówno czystość, jak również dynamika nagrania nie dają powodów do narzekań.
"Atoma" to bez wątpienia najlepszy album Dark Tranquillity od czasu "Fiction", a niektórzy mogliby się kłócić, że wręcz od "Character", jednak w związku z porażającą ilością melodeathu, jaki od dłuższego czasu wylewa się na nas zewsząd w zupełnie nierozsądnych ilościach, nie jest w stanie wywrzeć tak piorunującego wrażenia jak poprzednicy. Dla każdego fana tradycyjnego brzmienia z Göteborga jest to pozycja obowiązkowa, jednak muszę lojalnie uprzedzić, iż osobiście odczuwam nieodparte wrażenie nie tylko, że już kiedyś słyszałem tę płytę, lecz nawet, że o niej pisałem.

8/10

sobota, 5 listopada 2016

Recenzja - Avenged Sevenfold - The Stage

Avenged Sevenfold - The Stage

Zawsze miałem wrażenie, że stawianie Avenged Sevenfold w tej samej lidze, co Bullet For My Valentine czy Trivium to duża niesprawiedliwość. Choć ich twórczość jest wysoce przyswajalna dla masowej publiki, to nieczęsto odbijało się to negatywnie na samym poziomie wykonania, czy kompozycji. Nawet ich najwięksi przeciwnicy muszą przyznać, że "City Of Evil" to nieprzeciętny album. Również na ich późniejszych wydaniach ciągle, pomimo niesprzyjających okoliczności i kilku nietrafionych pomysłów ciągle przebijał się talent. "Avenged Sevenfold" był niezwykle nierówny, "Nightmare", jako album pożegnalny dla ich zmarłego perkusisty, cierpiał na przesyt ballad, a "Hail To The King" inspirował się metalem lat dziewięćdziesiątych aż do przesady, lecz wszystkie miały świetne momenty. W końcu na swoim nowym dziele zespół pokazał na co faktycznie ich stać.
"The Stage" to wielka niespodzianka w każdym możliwym znaczeniu. Wydany z zaskoczenia, bez wielkiego odliczania do daty premiery, o zaskakująco wysokim poziomie, a także na tyle zróżnicowany, że każdy następny utwór może zaserwować nam coś niespodziewanego. Poza żwawymi standardami oscylującymi na granicy hard rocka, heavy metalu i metalcore'u obfitującymi w popisy gitarowe znajdziemy całą paletę innych inspiracji. Rozbudowana, imponująca piosenka tytułowa otwiera płytę w wielkim stylu. Sekcja dęta na "Sunny Disposition" to wspaniałe urozmaicenie. Cięższe "Padgrim" i "God Damn", pomijając czyste wokale, śmiało mogłyby uchodzić za pełnoprawne, -core'owe utwory. Bluesowa ballada "Angels" oczarowuje intrygującym charakterem, a nagłe zmiany nastroju na "Simulation" zaskakują. Momentami wręcz progresywne "Higher" stale utrzymuje uwagę słuchacza. Dzieje się tu naprawdę dużo, a każda piosenka została napisana z pomysłem. Widać, że kompozytorzy naprawdę włożyli dużo wysiłku w swoją twórczość i nie zadowalali się jedynie odgrzewaniem tego, co już się sprawdziło. Częste użycie gitary klasycznej nadaje niecodziennej atmosfery. Chórki, orkiestra, instrumenty akustyczne, elektronika, klawisze, natłok takich elementów sprawia, że "The Stage" zahacza wręcz o progresywę (lekko, ale jednak). Zdecydowanie mamy do czynienia z najlepszą płytą Avenged Sevenfold od czasu "City Of Evil", a także najbardziej zróżnicowaną w całej historii grupy.
W uszy rzuca się jednak pewien dość wyraźny problem, który dokucza najbardziej na zamykającym album kolosie - "Exist". Momentami kompozycje ciągną się niemiłosiernie. Faktycznie, dzieje się tu sporo, lecz czasem przestoje są dość dotkliwe, a pewne motywy zostały zapętlone o dwa, trzy razy zbyt wiele, a refren mógłby wrócić o jeden raz mniej. "The Stage" potrzebuje liftingu, bowiem godzina i trzynaście minut to zdecydowanie za długo jak na album tych panów. Chociaż naprawdę, kompozycyjnie stanęli na wysokości zadania, to nie będą z nich następcy Dream Theater. Następnym razem warto podać całość w bardziej skoncentrowanej dawce.
Samo nagranie wydaje się dosyć nierówne. W pewnych momentach otwiera się przed nami wielka, muzyczna przestrzeń, by, gdy tylko pojawi się nieco więcej elementów, brzmienie stało się głuche i niezbyt przejrzyste. Poszczególne partie mogły zostać od siebie bardziej odseparowane, lecz mimo to jesteśmy w stanie wychwycić wszystko co najważniejsze. Jeśli jednak panowie mają zamiar iść dalej w tym kierunku i dalej rozbudowywać swoje utwory, przydałoby się popracować nad przejrzystością nagrania.
Avenged Sevenfold zrobiło swoim nowym dziełem wielki krok naprzód i postawiło wielki mur między sobą, a resztą sceny przystępnego, lecz prymitywnego metalu, udowadniając, że stoją od nich przynajmniej o klasę wyżej. Miejmy nadzieję, że będą kontynuować tę tendencję i na ich kolejny równie dobry album nie będziemy zmuszeni czekać kolejnych dziesięciu lat. Do perfekcji tu daleko, ale jest to bez wątpienia bardzo solidny album, którego posłuchać powinni nie tylko fani zespołu.

8/10

wtorek, 1 listopada 2016

Recenzja - Testament - The Brotherhood Of The Snake

Testament - The Brotherhood Of The Snake

Nowe płyty klasyków thrash metalu to zwykle dość trudny temat. Z jednej strony konwencja ta trzyma się najlepiej ze wszystkich reliktów dawnych, prostszych lat osiemdziesiątych, które większość fanów metalu uważa za złoty wiek (czy słusznie, czy nie, to już materiał na szerszą dyskusję). Z drugiej próżno szukać tu jakichkolwiek innowacji, a większość płyt brzmi niezwykle podobnie. "The Brotherhood Of The Snake" jest tego książkowym przykładem, zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu.
Na samym początku warto zaznaczyć, iż fani gatunku mogą sięgać po to wydanie w ciemno. W swojej dziedzinie Testament nadal pozostaje mistrzem. Pozostali jednak muszą zastanowić się, czy mają ochotę na porcję klasycznego, bezpośredniego, ostrego thrash metalu. Jeśli odpowiedź nie jest twierdząca, wtedy lepiej ostudzić swój zapał, bowiem po pierwsze nie ma tu zbytnich szans, aby usłyszeć cokolwiek nowego, a po drugie zróżnicowanie nie jest najmocniejszą stroną tego albumu. O ile wcześniej w tym roku Death Angel na "The Evil Divide" dał nam przykład, jak jednocześnie utrzymać klasyczne brzmienie, a jednocześnie grać różnorodnie, to już ich koledzy nie opanowali tej sztuki. Testament napisał swoje najnowsze dzieło na jedno kopyto. Każdy utwór to ostry, szybki popis klasycznej furii thrashu, bez wyjątków, bez ballad, bez budowania nastroju, bez chwil wytchnienia, bez kombinowania.
Na tym jednak wady się kończą, ponieważ trzeba przyznać, że ci muzycy, choć nie są zbyt elastyczni, to naprawdę znają się na tym co robią. Każdy kawałek został wręcz naszpikowany świetnymi riffami gitarowymi oraz porywającą grą sekcji rytmicznej. Gitarzyści stanęli na wysokości zadania, a ich partie stanowią idealnie wyważone połączenie agresji, melodii, oraz popisów technicznych, a także bez najmniejszego problemu zapadają w pamięć. Solówki również ukazują niesamowity kunszt wykonawców, nie tylko w najbardziej sztampowy sposób, czego świetnym przykładem są neoklasyczne akcenty na "Neptune's Spear". Wcale nie mniejszą rolę na albumie odgrywa sekcja rytmiczna, która nadaje całości niesamowitej energii, która rozrusza każdy koncert i naładuje baterie nawet w najbardziej przygnębiającą, jesienną pogodę. Praca perkusji powala, a imponujące przejścia pomiędzy kolejnymi, szybkimi nabiciami, jeszcze bardziej niż sama warstwa melodyczna, sprawiają, że nie można ani na drobną chwilę oderwać od tego albumu uwagi.
Również nagranie wypada naprawdę dobrze. Dźwięk, głównie za sprawą bardzo głęboko brzmiących bębnów wydaje się niezwykle przestrzenny, nawet jeśli gitary mogły być nieco mniej skompresowane. Co do przejrzystości nasuwa się tylko jedno zastrzeżenie - gitara basowa miejscami ginie w miksie. Poza tym jednak nie ma najmniejszych problemów, a pozostałe partie nie zlewają się ani odrobinę.
"The Brotherhood Of The Snake" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli thrash metalu. Każdy, którego choćby przeszła myśl, by popędzić w dół strony, by zostawić komentarz "Nie zawsze innowacje w muzyce są potrzebne, ja tam lubię, że mój ulubiony zespół nic nie zmienia" powinien dopisać sobie do oceny przynajmniej jeden punkt, po czym niezwłocznie sięgnąć po ten album. Jednak polecam go również wszystkim tym, którzy zwyczajnie nie są jeszcze zmęczeni tą konwencją. Każdy czasem w życiu potrzebuje odrobiny prostoty klasycznego, solidnego thrashu, nawet jeśli ta nie oferuje żadnych nowych doznań.

8/10