czwartek, 23 lutego 2017

Recenzja - Mors Principium Est - Embers Of A Dying World

Mors Principium Est - Embers Of A Dying World

Świat melodeathu wcale nie jest tak jednorodny, jak mogłoby się wydawać. Wbrew obiegowej opinii skandynawski melodyjny death metal wcale nie kończy się na budowaniu nastroju, chłodnym, klawiszowym brzmieniu, czy delikatnych, porywających melodiach. Wrzucanie wszystkich zespołów do jednego wora z Insomnium czy Dark Tranquillity często nie daje nawet przybliżonego obrazu tego, jakiej muzyki możemy spodziewać się po grupie, którą pozornie dałoby się tak zaszufladkować. Najlepszym tego przykładem jest Mors Principium Est.
Ci panowie, w przeciwieństwie do wielu innych fińskich zespołów w swojej twórczości stawiają głównie na szybkość, energię oraz potęgę brzmienia. Swoimi niezwykle żywymi, charakterystycznymi riffami gitarowymi, w których niezwykle gęsto rozsiane są zagrywki na otwartych strunach, jednocześnie potrafią przemycić niezwykłą wręcz ilość zapadających w pamięć motywów, a także zachować intensywność, dzięki której nie ma wątpliwości, że melodeath wciąż może mieć coś wspólnego z "prawdziwym" death metalem.
W tych kwestiach na "Embers Of A Dying World" nie zmieniło się nic, choć trzeba przyznać, iż tym razem tu i ówdzie nieco zbliżyli się do swoich bardziej nastrojowych rodaków. Wprawdzie "Masquerade" czy "In Torment" to klasyczne przykłady nowego Mors Principium Est, obfitujące w gitarowe popisy techniczne, szalone tempa nadawane przez sekcję rytmiczną oraz prawdziwy deszcz podwójnej stopy, to już dla przykładu "Death Is The Beginning" może być wielkim zaskoczeniem dla wielu fanów zespołu. Panowie, jak widać, choć generalnie starali się nie modyfikować zbytnio formuły, która już się sprawdziła, postarali się przemycić kilka wpływów doom metalowych, delikatne partie smyczowe, a nawet czyste, żeńskie wokale. Kolejnym miłym dodatkiem jest znacznie większa niż dotychczas obecność elementów symfonicznych. Praktycznie nie uświadczymy tu utworu bez motywu orkiestrowego, bądź chóralnego, dzięki czemu najnowsze dzieło Finów imponuje rozmachem.
Całość została bardzo sprawnie i czysto nagrana, przez co nie ma większych problemów z wyłapaniem poszczególnych partii instrumentów nawet, gdy muzyka zaczyna się zagęszczać. Jednocześnie udało się zachować przestrzenność brzmienia, choć na tym polu album rozwija swoje skrzydła dopiero, gdy pojawiają się wstawki elektroniczne, bądź wcześniej wspomniana orkiestra, lub chór.
"Embers Of A Dying World" to bez wątpienia świetny dodatek do już i tak całkiem imponującej dyskografii zespołu. Choć ich ikoniczna energia znana już od "...And Death Said Live" momentami powoli oddaje pola eksperymentom ze spokojniejszymi gatunkami, to płyta wcale na tym nie traci, a wręcz zyskuje, zarówno rozmach, jak i różnorodność, której wcześniej mogło niektórym nieco brakować. Dla fanów żywszej strony melodyjnego death metalu jest to pozycja obowiązkowa.

9/10

niedziela, 19 lutego 2017

Recenzja - Overkill - The Grinding Wheel

Overkill - The Grinding Wheel

Dopiero co Kreator dał nam przykład jak można odświeżać thrash metalowe brzmienie, aby wciąż wywołać zainteresowanie publiczności, a już Overkill przypomina nam o wszystkich plusach i minusach bardziej ortodoksyjnego podejścia do gatunku. Podczas gdy Niemcy starali się przemycać do swojej muzyki coraz więcej melodii, wzbogacając brzmienie kosztem niezadowolenia bardziej ortodoksyjnych fanów, Amerykanie zdecydowali się na bardziej standardowe podejście do tematu. Nietrudno przewidzieć tego rezultaty, zwłaszcza, że widzieliśmy je już niejeden raz.
Krótko mówiąc "The Grinding Wheel" brzmi dokładnie tak samo, jak wszystkie pozostałe płyty zespołu z ostatnich kilku lat. Jeśli zatem ich formuła nie zdążyła was jeszcze znudzić, a co więcej, macie ochotę na kolejną porcję standardowego, współcześnie brzmiącego thrashu, to polecam śmiało sięgnąć po to wydanie. Jednak ci, których, tak jak i mnie, Overkill zachwycił ostatnio przy okazji "Ironbound" raczej nie znajdą tu niczego nowego.
Najnowsze dzieło tych panów cierpi na większość problemów, z jakimi boryka się współczesny thrash. Przede wszystkim kompozycje potrafią być do bólu przewidywalne. Wiele przejść brzmi bardzo znajomo, a utwory niejednokrotnie rozwijają się w mocno przewidywalny sposób. Dodatkowo na niekorzyść płyty działa jej długość. Większość utworów trwa tu powyżej sześciu minut, a niektórym kilka drobnych cięć wyszłoby zdecydowanie na dobre. Kolejnym poważnym uchybieniem jest brak wyraźnego, unikalnego stylu zespołu. Overkill stał się de facto wzorcem typowego, czystego, nieudziwnionego thrashu i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż ich konkurencja robi wszystko to co oni i więcej. Kreator wplata wpływy power metalowe, Testament dodaje do tej mieszanki niesamowitą sekcję rytmiczną, a Death Angel to festiwal różnorodności kompozycji. Niestety w tym wypadku otrzymujemy jedynie gołą podstawę, na której inni potrafią zbudować znacznie więcej. Wszystko to sprawia, że "The Grinding Wheel" to album, który bardzo szybko zostanie zapomniany i utonie w mrokach przeszłości.
Zapewne po takim opisie wielu uzna tę płytę za stratę czasu, jednak trzeba przyznać, że ma także całkiem sporo zalet. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w uszy są bardzo solidne, pełne energii i agresji riffy gitarowe, które z pewnością na koncercie rozruszają najbardziej niemrawą publikę. Warto również docenić pewne urozmaicenia wewnątrz utworów, nawet jeśli zmiany nastrojów widać z kilometra, to ich obecność i tak cieszy. Na plus wypada także czysta, nowoczesna produkcja, dzięki której nawet partie gitary basowej nie są trudne do wychwycenia. Zdecydowanie nie jest to zły album i choć nie wyrasta ponad resztę stawki, to nie ma tu mowy o żadnej stracie czasu.
Fani thrash metalu powinni zupełnie zignorować moje narzekania, ponieważ najprawdopodobniej pokochają ten album dokładnie z tych powodów, z których mi nie przypadł do gustu. Może "The Grinding Wheel" nie zapisze się w historii jako najważniejsze wydanie tego roku, lecz ciągle stanowi świetną propozycję dla każdego, kto szuka klasycznego, nieudziwnionego thrashu.

7/10

poniedziałek, 13 lutego 2017

Recenzja - Kreator - Gods Of Violence

Kreator - Gods Of Violence

Nie od dziś wiadomo, że thrash metal z reguły nie jest kopalnią innowacji i świeżości. W zeszłym roku jednak Amerykanie z Vektor, Death Angel i Testament przypomnieli nam, że ciągle da się wycisnąć całkiem sporo z tego gatunku. Niestety scena europejska trochę przestała nadążać za kolegami zza oceanu. Destruction nie wydało naprawdę dobrego albumu od kilkunastu lat, a Sodom serwował nam ostatnio odgrzewane kotlety. Na całe szczęście Kreator, po pięciu długich latach od "Phantom Antichrist" powrócił, by obronić dobre imię niemieckiego thrashu.
Komponując szybki, ostry, agresywny metal łatwo można ulec mylnemu wrażeniu, że prymitywne zagrywki oraz banalne, zapętlające się konstrukcje są wybaczalne, o ile tylko brzmienie jest dostatecznie zbliżone do wzorców ze "starych, dobrych czasów". Na całe szczęście Kreator systematycznie unika tej pułapki wkładając w swoje kolejne płyty bardzo dużo pracy. Na "Gods Of Violence" panowie wręcz zasypali nas pierwszorzędnymi riffami gitarowymi. Dzieje się tu dużo i to wyjątkowo gęsto, nie ma tu najmniejszego miejsca na nudę. Utwory nie stoją nawet na chwilę w miejscu, a raczej stale podsuwają nam kolejne zagrywki, które z jednej strony ukazują ich imponujące umiejętności wykonawcze, a z drugiej bez najmniejszego problemu zapadają w pamięć. Twórcom udało się dokonać spektakularnego wyczynu pisząc niezwykle melodyjne, miejscami wręcz power metalowe ("Hail To The Hordes"), motywy, jednocześnie nie tracąc ani odrobiny agresji, z jakiej znany jest gatunek. Tyczy się to również samych wokali Mille'a Petrozza'y, który, choć dysponuje jednym z ostrzejszych głosów na scenie thrashowej, wciąż bez problemu jest w stanie poprowadzić wyraźną linię wokalną. Może to nie przypaść do gustu wielbicielom bezmyślnego ciężaru, lecz dzięki temu do płyty chce się wielokrotnie wracać.
Jedynym większym uchybieniem, jakiego można doszukać się w "Gods Of Violence" jest brak większego zróżnicowania. Dźwięki instrumentów akustycznych, klawisze czy wstawki orkiestrowe umilają nam czas jedynie w krótkich wstępach, bądź pod koniec utworów. Z jednej strony warto docenić, że kompozytorzy dorzucili choć to, lecz takie drobne akcenty pozostawiają pewien niedosyt. W przyszłości warto byłoby pomyśleć o szerszym użyciu tego typu urozmaiceń oraz wplataniu ich w sam rdzeń utworów.
Może ci panowie robią sobie dłuższe przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, lecz jak widać czekanie się opłaca. "Gods Of Violence" to bez wątpienie jeden z najbardziej melodyjnych albumów Kreatora, a osobiście zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, iż to jedno z ich najlepszych wydań. Fani thrash metalu, który nie krzywią się na myśl o czystej produkcji, czy melodii w muzyce powinni sięgnąć po tę płytę bez śladu zawahania.

9/10

sobota, 4 lutego 2017

Recenzja - Pain Of Salvation - In The Passing Light Of Day

Pain Of Salvation - In The Passing Light Of Day

Daniel Gildenlöw nie miał ostatnio łatwego życia. Przez niezbyt przyjemną infekcję bakteryjną oraz nietrafiony pomysł akustycznych re-aranżacji niektórych swoich wcześniejszych utworów przyszło nam czekać na kolejny poważny album Pain Of Salvation całe sześć lat. Nie dziwi zatem fakt, że twórca starał się wynagrodzić fanom lata czekania długością swojego nowego dzieła, lecz nawet w tym wypadku niepotrzebne rozciąganie materiału nie wyszło na dobre.
Na samym wstępie warto zaznaczyć, że panowie nawet pomimo tak długiej przerwy wcale nie wypadli z formy. "In The Passing Light Of Day" wręcz ocieka interesującymi pomysłami muzycznymi, bogactwem brzmień, niesztampowymi kompozycjami oraz zapadającymi w pamięć motywami. Album unika również wszelkich zarzutów o odgrzewanie starych pomysłów, bowiem nastrojowo zupełnie odcina się od energii "Road Salt Two" przywołując ponury i nierzadko przygnębiający klimat, który z pewnością przypadnie do gustu fanom takich zespołów jak Katatonia czy Paradise Lost. Jednak właśnie w tej nastrojowości leży źródło całkiem poważnych wad wydania. Chociaż zdarzają się tu całkiem potężne uderzenia ciężaru, to częściej natkniemy się na spokojne, nastrojowe kompozycje, którym niestety zdarza się wpaść w pułapkę nadmiernego zapętlania motywów oraz muzycznego minimalizmu. Nie można przez to narzekać na brak urozmaiceń, lecz niektóre utwory rozwijają się zdecydowanie zbyt wolno. Przydługie pętle wprawdzie starają się uzasadnić swoją obecność wprowadzając co jakiś czas nowe, ciekawe elementy, jak elektronika, czy akordeon, lecz są to raczej drobne ozdobniki i ciężko nie ulec wrażeniu, iż ten album nie powinien trwać ponad godzinę. Mimo to trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia z progresywą z bardzo wysokiej półki, która potrafi jednocześnie przemycić nieco oryginalności, a także bez problemu wpaść w ucho. Ilość brzmień, jaką zaserwowali nam kompozytorzy wręcz powala, a niecodzienne rytmy i ciekawe nabicia należycie angażują uwagę słuchaczy. Nie dzieje się tu zatem mało, lecz nieco brakuje intensywności, którą jednak udało się osiągnąć choćby na otwierającym album "On a Tuesday". Widać zatem, iż wady nie wynikają tu z niekompetencji, a raczej z błędu w założeniach.
Pain Of Salvation powrócił w całkiem przyzwoitym stylu i choć osobiście wolałem żywsze oblicze zespołu, to dla niektórych z pewnością będzie to jeden z najlepszych albumów w historii zespołu. Mam nadzieję, że następnym razem twórcy podadzą swój talent w nieco bardziej skoncentrowanej, intensywnej dawce.

8,5/10