sobota, 19 listopada 2016

Recenzja - Metallica - Hardwired…To Self-Destruct

Metallica - Hardwired…To Self-Destruct

Po swoim ostatnim wyczynie Metallica zdecydowanie nie miała wysoko zawieszonej poprzeczki. Nawet jeśli pominiemy sromotną klęskę jaką było "Lulu", to i tak od czasu "Black Album" kolejne wydania zespołu nigdy już nie powalały tak, jak miały to w zwyczaju za czasów ich świetności. Przed "Hardwired…To Self-Destruct" stanęło zatem niezbyt ambitne zadanie powrotu do cięższego brzmienia nie popełniając przy tym błędów "St.Anger", co na szczęście udało się osiągnąć bez większych potknięć.
Od pierwszych dźwięków nie można mieć najmniejszych złudzeń - nie znajdziemy tu absolutnie nic oryginalnego, riffy nie są najbardziej złożone, kompozycje dość schematyczne, na urozmaicenia nie ma co liczyć, ani nawet nie jest to najlepszy thrash metal dostępny na rynku, trzeba jednak przyznać, że mimo wszystko przy najnowszym dziele Metalliki można bawić się całkiem nieźle. Głównym powodem są całkiem porządne, pomimo ich względnej prostoty, zagrywki gitarowe. Nawet jeśli pewne motywy zapętlają się tu zdecydowanie dłużej, niż nakazywałby rozsądek, to wszystkie mają wyraźny charakter, a James Hetfield dowodzi tu, że wciąż jest w stanie napisać solidną i zapadającą w pamięć melodię. Również jego możliwości wokalne wcale nie zmniejszają się z wiekiem, a jego głos także zdecydowanie zalicza się do jaśniejszych stron albumu. Przyjemny staje się również ciężar brzmienia, który udało się tu osiągnąć bez zbędnego podbijania nagrania jak na "Death Magnetic", ani pamiętnego werbla "St.Anger", który niektórym do dziś śni się po nocach. Moc bierze się z tradycyjnego dźwięku gitar oraz umiejętnie napisanych zagrywek, nie z desperackich prób znęcania się nad słuchaczem za pomocą okrutnych zabiegów produkcyjnych. Całość dopełniają, nieszczególnie kreatywne, w pewnych momentach usypiające partie perkusyjne Larsa Ulricha, dzięki którym "Hardwired…To Self-Destruct" sprawia wrażenie albumu, który nie mógł zostać napisany przez kogokolwiek innego, niż samą Metallikę. Fani pragnący zwyczajnie usłyszeć porządny album swoich ulubieńców powinni zatem być usatysfakcjonowani.
Jednak przestając patrzeć na płytę przez pryzmat zespołu pewne wady zaczynają być coraz bardziej widoczne. Zajdziemy tu naprawdę mało różnorodności. Piosenki są do siebie zdecydowanie zbyt podobne, a drobne, przyjemne urozmaicenia, jak choćby skoki po skali gitary na koniec "Am I Savage?" są rozsiane zdecydowanie zbyt rzadko. Ma to związek z kolejną wyraźną wadą - przesadzonymi gabarytami. Napakowanie interesującą muzyczną zawartością niemal godziny i dwudziestu minut to wyzwanie nawet dla największych gigantów progresywy, a co dopiero dla przedstawicieli mniej złożonych gatunków. "Hardwired…To Self-Destruct" momentami wyraźnie się ciągnie, nie do tego stopnia, co "St.Anger", lecz wycięcie kilku powtórzeń i podanie całości w bardziej skoncentrowanej dawce z pewnością wyszłoby wszystkim na dobre.  
Nie odkryję Ameryki mówiąc, że ta płyta nie może się równać z dawnymi osiągnięciami grupy, ani nawet z dzisiejszą elitą thrashu jak Death Angel czy Testament, lecz słucha się jej całkiem przyjemnie. Metallica udowodniła, że jest czymś więcej, niż wspomnieniem "starych, dobrych czasów" i zespołem czysto koncertowym, słychać, że wciąż są w stanie wypuścić porządny materiał, nawet, jeśli daleko mu do pierwszej ligi. "Hardwired…To Self-Destruct" to nie tylko propozycja dla najbardziej zapalonych fanów zespołu, lecz to raczej oni będą do niej częściej wracać.

7/10

2 komentarze:

  1. nie uważam, że Testament bije na głowę nowy album Metallica`y. To zupełnie inna muzyka. Testament to klasyczny i dość przewidywalny trash, który raczej osobom spoza grona typowych fanów się nie spodoba - czemu - brak uniwersalnych (chwytliwych?) melodii. Metallica nie zrobiła kariery dlatego, że jest komercyjna, lecz dlatego potrafi do metalu włożyć fajne chwytliwe melodie, co mało kto potrafi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Testament bije na głowę nowy album Metalliki pod względem złożoności kompozycji, umiejętności wykonawczych instrumentalistów i przede wszystkim dzięki unikaniu zbędnych dłużyzn. Faktycznie nie wpada w ucho, ale nie jest to żaden wyznacznik wartości artystycznej w muzyce. Tak swoją drogą to "Hardwired…To Self-Destruct" to też nie drugi "Black Album" pod tym względem.

      Usuń