poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Recenzja - Uneven Structure - La Partition

Uneven Structure - La Partition

Uneven Structure, podobnie jak wiele innych zespołów, które debiutowały w okresie, gdy djent właśnie stawał na nogi, po wydaniu świetnego "Februus" rozpłynął się, każąc nam czekać na swoje nowe wydanie niemal sześć lat. Odnalezienie się po tylu latach na scenie nastręcza pewnych problemów - nie można już liczyć na żaden powiew świeżości, a wręcz niektórym ta formuła mogła się już przejeść. Najnowsze dzieło tych panów może się zatem bronić już tylko za pomocą ich umiejętności wykonawczych i kompozytorskich, na całe szczęście akurat tych ani trochę im nie brakuje.
Na samym wstępie warto zaznaczyć, iż "La Partition" to naprawdę wybitne dzieło, jednak żeby docenić je w pełni należy odbierać je w całości. Wszystko dzieje się tu nad wyraz płynnie, a podział na utwory jest w wielu miejscach wyjątkowo umowny. Panowie budują napięcie nie wewnątrz pojedynczych fragmentów, a raczej dążą do wielkich kulminacji w skali całego albumu. Budując swoje dzieło jako całość twórcy posuwają się nawet do wprowadzania motywów, które otrzymują rozwinięcie dopiero po symbolicznej zmianie tytułu. Dlatego właśnie niektóre fragmenty wyrwane z kontekstu mogą wydawać się monotonne, zbyt nastawione na budowanie nastroju, przesadzone pod względem ciężaru brzmienia, a niektóre wręcz niedokończone, lecz nie ma tu mowy o żadnych niedociągnięciach, bądź uchybieniach kompozytorskich. Wszystko jest na swoim miejscu, a następne fragmenty pasują do siebie jak elementy świetnie zaprojektowanej maszyny. Choć, jak już wspomniałem, wszystko dzieje się bardzo płynnie, to możemy wydzielić na "La Partition" trzy główne części.
Energiczny start w postaci "Alkaline Throat" oraz "Brazen Tongue" znakomicie łapie uwagę słuchacza, nie tracąc czasu na zbyt długie wprowadzenia, których moglibyśmy się spodziewać po albumie skonstruowanym w ten sposób. W zaledwie półtorej minuty panowie stopniowo wciągają nas po same uszy w wir złożonych, zaskakujących djentowych, riffów, zabaw rytmicznych oraz wartkiej akcji, jednocześnie dawkując nam kolejne porcje swojej ściany dźwięku, która przypomina nam dlaczego gatunek ten stał się tak popularny. Z każdym kolejnym krokiem zaczyna także pojawiać się coraz więcej elementów ambientowych, a przestrzeń otwiera się przed nami coraz bardziej. "Crystal Teeth" stoi w połowie drogi między w pełni nastrojowym graniem, a klimatem poprzedników (niektórym na myśl może przywoływać choćby kompozycje Tesseract), umiejętnie wprowadzając nas w klimat tego, co niebawem ma nadejść, gdy po krótkim przerywniku rozpocznie się kolejny etap naszej muzycznej podróży. 
Część druga rozpoczyna się już z mniejszym pośpiechem, a otwierające ją "Incube" ze wszystkich sił stara się zbudować niepowtarzalny nastrój oraz wrażenie głębi i przestrzeni. Wszystko ma tu czas by wybrzmieć, a dalsze plany kompozycji stają się nawet ważniejsze, niż to co w pierwszym rzędzie, czego apogeum przypada na "Succube". Elektroniczne efekty w połączeniu z czystymi wokalami już zapierają dech w piersiach, lecz to odleglejsze solo na basie świeci najjaśniej. Motyw ten z czasem ewoluuje w niesamowity riff gitarowy i toruje drogę dla potężnego uderzenia ciężaru, który rośnie, by na "Funambule" na zmianę atakować nas pełnią mocy growli czy ośmiostrunowych gitar i koić ambientowymi efektami, lub delikatnym śpiewem.
Po kolejnym przerywniku wita nas oszczędna, lekko niepokojąca atmosfera "The Bait", która pomimo swej oszczędności trzyma nas nieustannie w napięciu, stopniowo dodając całości rozmachu, aż do momentu, gdy złowrogie szepty, głębokie bębny oraz gryzące gitary doprowadzają nas do kulminacji, która wręcz zwala z nóg. "Our Embrace" wprawdzie powraca jeszcze do niepokojącego, lecz spokojnego nastroju, podając nam porywającą solówkę gitarową, aczkolwiek wszystko zwiastuje tu wielki finał w postaci "Your Scent". Płyta kończy się z niesamowitym rozmachem, zgniatając odbiorców w wirze podwójnej stopy, popisów technicznych, potęgi niskich tonów oraz czystego gniewu, by nagle urwać się i zostawić nas z tym, czego właśnie byliśmy świadkami.
"La Partition" to bez najmniejszej wątpliwości wybitny album, na którym zadziałało wszystko, czego można było tylko sobie życzyć. Atmosfera jest tu niepowtarzalna, sekcja rytmiczna zaskakuje nieregularnymi akcentami, gitary zarówno prowadzą delikatne melodie, jak i są głównymi sprawcami niezwykłego ciężaru, wokale w odpowiednich momentach oczarowują melodyjnością, by za moment uderzyć swą potęgą, a nagranie to czysta bajka, zarówno pod względem przestrzeni, jak dynamiki i przejrzystości. Do tego albumu z pewnością będę wracał jeszcze przez wiele lat. Choć akurat tej noty nie wystawiam lekką ręką, to tym razem jest ona w pełni zasłużona. Opłacało się czekać.

10/10

piątek, 14 kwietnia 2017

Recenzja - Mastodon - Emperor Of Sand

Mastodon - Emperor Of Sand

Mastodon jest klasycznym przykładem zespołu, który świetnie rozumie potrzebę ciągłej ewolucji. Ich muzyka począwszy od wczesnych, pełnych ciężaru i gniewu dni, przez skoki w kierunku progresywy, aż po stopniową podróż w kierunku stoner rocka, zawsze zachwycała niezależnie od stylistyki, a dzięki zmianom zawsze pozostawała świeża. Jednak ich najnowsze dzieło wyjątkowo nie rusza się z dobrze znanego terenu i choć traci przez to element zaskoczenia, to zawartość dalej zwala z nóg.
Jak widać panowie poczuli się całkiem komfortowo w swojej progresywno-stonerowej niszy, nieszczególnie mają ochotę się z niej wyprowadzać, a wręcz starają się w niej urządzić dopracowując swoją formułę do perfekcji. Nie oznacza to jednak, iż będziemy tu mieli okazję się nudzić. Jak przystało na Mastodona kompozycje stoją na naprawdę wysokim poziomie. Zewsząd atakowani jesteśmy świetnymi riffami, zarówno lżejszymi, bardziej rockowymi, wpadającymi w ucho melodiami, o klimatycznym, nieco nieoszlifowanym brzmieniu w stylu retro, jak i twarde, ciężkie metalowe popisy przypominające o ekstremalnych korzeniach zespołu. Tę różnorodność wspomaga także fakt, iż panowie często zmieniają miejsca za mikrofonem, tak by brzmienie wokali współgrało ze zmianami w warstwie instrumentalnej. Wyjątkowo różnorodne barwy głosów członków zespołu, jak również ich nienaganne umiejętności wokalne to prawdziwa siła zespołu, którą ogrywają do perfekcji świetnie uzupełniając dzięki temu swoje utwory. Jedynym zastrzeżeniem może być względny brak wyjątkowo chwytliwych, czysto singlowych materiałów. Refreny nierzadko potrzebują odrobiny czasu, by zakorzenić się w pamięci, lecz z każdym kolejnym odsłuchaniem płyta zyskuje i w żadnym wypadku nie nudzi. 
"Emperor Of Sand" to nie festiwal popisów gitarowych i nie znajdziemy tu takich kawałków jak "The Motherload", lecz dzięki temu światło reflektorów skierowało się bardziej w stronę Branna Dailora i jego zestawu perkusyjnego. Nabicia prezentują niesamowitą kreatywność i niechęć do prostych rozwiązań. Nie uświadczymy tu standardowych schematów rytmicznych. Tutaj pętle dłuższe niż cztery takty są momentalnie przerywane szalonymi przejściami, czy nagłymi zmianami nastroju. W kwestii sekcji rytmicznej pretensje da się zgłosić jedynie do nagrania, które mogłoby nieco bardziej podkreślić dźwięk bębnów i talerzy, lecz i tak nie jest to naprawdę poważne uchybienie.
Nowe dzieło Mastodona stanowi świetny dodatek do już i tak wspaniałej dyskografii. Trzeba przyznać, że nie zapada w pamięć tak łatwo i mocno, jak niektóre ich wcześniejsze wydania, aczkolwiek nie ma najmniejszych wątpliwości, iż jest to świetny album. Dla wszystkich, którym umknęło wyśmienite połączenie progresywy, stoneru i metalu, w jakim ostatnio wyspecjalizowali się ci panowie "Emperor Of Sand" jest świetnym pretekstem, by naprawić ten błąd.

8,5/10 

niedziela, 26 marca 2017

Recenzja - Obituary - Obituary

Obituary - Obituary

Patrząc na listę ostatnich wydań można odnieść wrażenie, iż ten rok składa się w przytłaczającej większości z death i thrash metalu. Choć na sam urodzaj w tych gatunkach nie można narzekać, to niestety przy takiej ilości materiału musiał trafić się niewypał. Tym potknięciem okazał się nowy album Obituary, który przypomina nam jak mógłby brzmieć death metal, gdyby odrzeć go z wszelkich ciekawych pomysłów oraz wszystkich lat ewolucji, które przeszedł, pozostawiając jedynie goły szkielet konwencji.
Mottem przewodnim najnowszego dzieła tych panów jest prostota w bardzo złym tego słowa znaczeniu. Muzycy poszli tu po linii najmniejszego oporu wplatając w swoje kompozycje jedynie najbardziej podstawowe elementy, jakie koniecznie musi zawierać death metal. Dzięki takiemu podejściu w każdej piosence usłyszymy jeden lub maksymalnie dwa zapętlone riffy, które opierają się w porywach na czterech dźwiękach. Wokale Johna Tardy'ego też nie powalają elastycznością i dynamiką, co zdecydowanie nie wychodzi albumowi na dobre. Wrażenie monotonii potęgują także towarzyszące nam przez większość czasu bardzo typowe nabicia perkusyjne, które jedynie od czasu do czasu przerywane są przejściami, które ukazują prawdziwe umiejętności perkusisty. Trzeba także przyznać, iż gitarzyści również krótkimi zrywami dają popisy swojego kunsztu dorzucając raz na jakiś czas całkiem przyzwoite solówki, które są zdecydowanie najjaśniejszym elementem całej płyty. Niestety są to jedynie drobne przebłyski jakości w całości, która pozostawia naprawdę wiele do życzenia.
Sytuacji zdecydowanie nie poprawia także nagranie, które przypomina "stare dobre czasy", gdy brzmienie było głębokie niczym kartka papieru, a wszystkie instrumenty w bardziej intensywnych momentach zlewały się w jedno. Leży tu wszystko, od dynamiki, przez przejrzystość aż po przestrzeń. Prawdopodobnie fani wczesnych dni death metalu poczują się tu jak w domu, lecz tego typu surowa produkcja powinna w tym momencie być jedynie złym wspomnieniem.
Panowie wychodzili z siebie, by swoim nowym wydaniem wrócić do dawnych, prostszych dni, kiedy od gatunku oczekiwało się jedynie brutalności i okazyjnej solówki, a piosenki pisało się w pięć minut, niestety dziś trzeba wykazać się czymś więcej. Ich podejście zadowoli jedynie największych tradycjonalistów, natomiast całej reszcie album będzie dłużył się niemiłosiernie. Przez prymitywność oraz powtarzalność brzmienia i kompozycji te 36 minut wydaje się być bliższe ponad godzinie. 
Obituary pogrzebał minimalizm i błędy w założeniach. Jest to jedna z najbardziej uciążliwych do słuchania prób gonienia za przeszłością, jakie słyszałem w ostatnim czasie. Będzie to propozycja jedynie dla tych, którzy odczują wybitnie silną wewnętrzną potrzebę bezpośredniego, prostego death metalu, cała reszta powinna trzymać się z dala.

3/10 

sobota, 18 marca 2017

Recenzja - Havok - Conformicide

Havok - Conformicide

W ostatnim czasie doznaliśmy prawdziwego zalewu płyt thrash metalowych. Dotychczas działo się to głównie za sprawą klasyków gatunku, tym razem jednak mamy do czynienia z młodszymi muzykami, którzy pod koniec ubiegłego dziesięciolecia wyrośli na fali thrashowego revivalu. Cały gatunek dość szybko zapadł się pod wpływem porażającego braku pomysłów większości reprezentantów nurtu, a na scenie pozostali jedynie ci, którzy mieli do powiedzenia coś od siebie. Jednym z takich zespołów jest właśnie Havok.
Ich ostatnia płyta - "Unnatural Selection" niestety nosiła już znamiona zmęczenia materiału. Aby uniknąć oskarżeń o zjadanie własnego ogona czy odtwarzanie starych schematów, swoim nowym wydaniem musieli wykazać się dorzucając coś nowego. Na całe szczęście panowie potraktowali to zadanie poważnie i dzięki temu możemy usłyszeć kilka naprawdę ciekawych elementów.
Po pierwsze partie gitary basowej uległy widocznej poprawie. Choć w ich muzyce dolne rejestry nigdy nie były traktowane po macoszemu, to można odnieść wrażenie, iż dopiero pojawienie się w składzie Nicka Schendzielosa dało nam linie basu, na które zawsze czekaliśmy. Niskie motywy zyskały nieco więcej niezależności, odrywając się w wielu miejscach od gitar, by zaprezentować nowe, ciekawe melodie. Nagranie również przyjemnie utrzymuje zawsze balans, dzięki któremu możemy cieszyć się bez trudu tymi urozmaiceniami, a jednocześnie zgrabnie unika przesadzonego, głuchego podbicia niskich rejestrów.
Również riffy gitarowe nabrały więcej rumieńców. Wprawdzie wciąż poruszają się głównie w stylistyce tradycyjnego thrashu, lecz skrzętnie unikają typowych dla gatunku prostych zapychaczy. Zagrywki napisano z pomysłem, a ich różnorodność sprawia, iż zespół miejscami ociera się o kategorie progresywy, czy gatunków technicznych. Dopuszczając się kilku drobnych zabaw z efektami gitarowymi muzycy wprowadzili również nieco bardzo przyjemnej różnorodności. Wciąż nie jest to poziom Vektora, jednak słychać, iż panowie nie zadowolili się najprostszymi schematami, starając się dodać coś od siebie. Mniej "od siebie", lecz wciąż bardzo przyjemne są także widoczne inspiracje złotymi latami Megadeathu. Rozbudowane wstępy, połączone z wcześniej wspomnianymi widocznymi partiami basu, gitarami przywołującymi na myśl duet Mustaine - Friedman, oraz znajomo brzmiącymi, lekko skrzekliwymi wokalami sprawiają, że od porównań z tym członkiem wielkiej czwórki nie da się uciec (szczególnie da się to odczuć już w rozpoczynającym album "F.P.C." czy kończącym "Circling The Drain"). Przede wszystkim jednak w każdej kompozycji znajdziemy przynajmniej jeden świetny riff, który będzie w stanie zakorzenić się nam bez problemu w pamięci. Jedynym większym zastrzeżeniem może być fakt, iż niestety panom zdarza się czasem nieco zbyt długo zatrzymać na pojedynczym motywie ("Intention To Decieve"), aczkolwiek nie zdarza się to tak często.
Również perkusja nie zostaje w tyle zabawiając nas nabiciami, które zdecydowanie nie idą po linii najmniejszego oporu. Choć Testament wciąż jest w tej kwestii niepokonany, to Havok jest jedynie krok za nim rzucając nam interesujące przejścia, wzory rytmiczne a także nie zapętlając prostych zagrań.
Na "Conformicide" panowie naprawdę dali z siebie wszystko. Ci, którym tak jak i mi, także spodobają się drobne eksperymenty oraz lekkie odejście od standardowej prostoty gatunku z pewnością uznają ten album za najlepszy w dorobku zespołu. Znów okazało się, iż wielcy thrashowi klasycy nie mogą spać spokojnie, gdyż nowe pokolenie odnajduje się w tej konwencji równie dobrze co oni.

8,5/10

niedziela, 12 marca 2017

Recenzja - Persefone - Aathma

Persefone - Aathma

Choć wielu ludziom maleńkie księstwo Andory kojarzy się ewentualnie z nazwy, to ci, którym nie jest obca twórczość Persefone z pewnością wiedzą, że jeśli liczyć ilość świetnego progresywnego death metalu per capita to ten niewielki kraj może rzucić w tej dziedzinie wyzwanie nawet skandynawskim potęgom. Poprzednie dzieła tych panów zawsze zachwycały niesamowitym bogactwem oraz rozbudowanymi kompozycjami, zatem przed ich najnowszą płytą stało jedynie zadanie utrzymania tego niezwykle wysokiego poziomu.
"Aathma" kontynuuje wszystkie najlepsze tradycje zespołu. Monumentalne utwory jak zwykle zachwycają imponującymi technicznie, kreatywnymi zagrywkami gitarowymi, nieszablonowymi nabiciami perkusyjnymi, skrajnymi zmianami nastrojów oraz niesamowicie szeroką paletą brzmień. Znajdziemy tu wszystko czego tylko moglibyśmy oczekiwać. Rozłożyste pasaże przeplatają się z zabawami rytmem, piękne czyste wokale przechodzą w potężne growle, a wszystko to dzieje się na tle przestrzennych, chłodnych dźwięków keyboardu, orkiestry, czy elektroniki. Do tej mieszanki wchodzą jeszcze  intrygujące efekty gitarowe, solówki (także klawiszowe), skoki stylistyczne, a nawet żeński śpiew. Swego głosu (jak zwykle w swojej modyfikowanej, odrealnionej formie) użyczył także Paul Masvidal z Cynic, dzięki czemu utwory na których się pojawia zyskały dość osobliwy charakter.
Wszystko to zostało połączone w niezwykle fachowym stylu. Wszystkie kompozycje to niepowtarzalne, ekscytujące dzieła, które płynnie przechodzą pomiędzy skrajnymi nastrojami nie strasząc słuchaczy gwałtownymi zmianami, a raczej łącząc je tak, aby całość zachowywała wyraźny ciąg logiczny. Płyta potrafi kołysać nas delikatnymi dźwiękami pianina czy oczarowywać symfonicznym bogactwem, by za chwilę przenieść nas w świat death metalowej potęgi i dysonansu lub zaskoczyć nas nieprzewidywalnym zwrotem akcji. Kompozytorzy nie poszli na łatwiznę, nie powtarzając żadnego motywu niepotrzebnie, ani nie polegając na utartych schematach. "Aathma" to przykład wielkiego talentu kompozytorskiego, który przemówi do każdego fana ostrej, nowoczesnej progresywy. Jedynym zarzutem jaki można tu wymyślić jest brak większych postępów względem "Spiritual Migration", lecz wynika to z faktu, iż w tym momencie niewiele pozostało już do dodania.
Kolejnym atutem jest przejrzyste, a za razem przestrzenne nagranie, dzięki któremu nawet w momentach, w których partie upakowano bardzo gęsto obok siebie nie stają się nieprzejrzystym bałaganem, a o to nie byłoby trudno. Wszystkie smaczki da się tu wyłapać bez trudu, a brzmienie otwiera przestrzeń, w której zabłysnąć mogą wszystkie, nawet najbardziej delikatne elementy tła. Problemem może być jedynie dynamika, bowiem przy większych skokach natężenia album potrafi nieco zostać w tyle, aczkolwiek te nie zdarzają się tak często.
Ci, którzy z Persefone nie mieli jeszcze do czynienia otrzymali właśnie świetny pretekst, by nadrobić tę zaległość. Jest to jeden z najlepszych zespołów w swoim gatunku i należy mu się zdecydowanie więcej uwagi, niż dostaje w tym momencie. Mamy tu do czynienia z progresywą na najwyższym poziomie. Dla fanów gatunku jest to pozycja obowiązkowa, a dla pozostałych okazja by dołączyć do tej pierwszej grupy.

9,5/10

niedziela, 5 marca 2017

Recenzja - Within The Ruins - Halfway Human

Within The Ruins - Halfway Human

W niektórych środowiskach z jakichś względów panuje przekonanie, iż jakość płyty jest odwrotnie proporcjonalna do ilości szlifów, jakie nadano nagraniu w studiu. Panowie z Within The Ruins udowodnili, że zależność ta nie jest tak prosta, wspinając się na sam szczyt sceny progresywnego metalcote'u jednocześnie prezentując dokładnie odwrotne podejście. Choć z tego powodu ich muzyka zyskała niepowtarzalny charakter, a twórcy mogli dalej spokojnie odcinać kupony od swojej formuły, to pisząc swoje nowe dzieło stwierdzili, że to już najwyższy czas by poszerzyć horyzonty.
Dzięki obklejaniu gitary niesamowitymi ilościami efektów, nieludzkim umiejętnościom obsługi kill-switcha czy przerzucaniu poszczególnych nut pomiędzy kanałami nie dało się pomylić tego zespołu z żadnym innym. Na "Halfway Human" chwyty te nie stanowią jednak głównej osi kompozycji, jak miało to miejsce na "Elite" czy "Phenomena". Twórcy stonowali momentami swoje zapędy w tej materii dając więcej miejsca na bardziej organiczne, klasyczne, wirtuozerskie popisy gitarowe. Oczywiście połowa solówek wciąż przypomina bardziej dźwięki keyboardu, niż gitary, lecz nie ma tu powtórki z "Clockwork", gdzie od połowy pojawiały się jedynie dźwięki nieosiągalne w sposób naturalny. Sekcja rytmiczna jednak wciąż przypomina niezwykle precyzyjną pracę zegara atomowego połączoną z furią podwójnej stopy - ukochanego elementu każdego zespołu, który lubi się popisywać.
Należy też wspomnieć o największej zmianie, która z pewnością wywoła wiele kontrowersji i podzieli fanów. Na "Halfway Human" usłyszymy czyste wokale. Ci, którzy uważają naturalne brzmienie ludzkiego głosu za największego raka na zdrowym organizmie metalu prawdopodobnie, zupełnie niepotrzebnie, odwrócą się w tym momencie do zespołu plecami. Nowy basista - Paolo Galang spisał się bardzo przyzwoicie zajmując także miejsce za mikrofonem. Jego występy są sporadyczne i raczej sprowadzają się do roli chórków, lecz dysponuje przyjemną barwą i nie śpiewa pod dźwiękiem. Nie ma tu mowy o łagodzeniu brzmienia, upraszczaniu utworów, czy dostosowywaniu się do poziomu masowego odbiorcy, jest to narzędzie, które wzbogaca twórczość zespołu i zostało umiejętnie zastosowane.
Nagranie, standardowo jest tu do bólu precyzyjne i doszlifowane. Magia studia tworzy tę płytę w równym stopniu, co dowolny instrument, jednak panowie nie stosują jej by zatuszować własne niedoskonałości, a raczej sięgają po wszelkie dostępne im środki, które mogą wzbogacać ich brzmienie nawet jeśli oznacza to kompletne zaprzeczenie filozofii wielu twórców ze świata ekstremalnego metalu.
Within The Ruins zdecydowali się tu na dość ryzykowne podejście, czym mi osobiście bardzo zaimponowali. Dzięki kilku ciekawym zmianom skutecznie odświeżyli swoje brzmienie, choć z pewnością będzie kosztowało ich to kilku fanów. Jednak sam rdzeń, dzięki któremu tych panów słucha się z taką przyjemnością - niebanalne kompozycje oraz niesamowite popisy wykonawcze, pozostał bez zmian. Choć dopiero zaczyna się marzec, to już mogę stwierdzić bez śladu zwątpienia, że będzie to jeden z najlepszych albumów tego roku.

9,5/10

sobota, 4 marca 2017

Recenzja - Immolation - Atonement

Immolation - Atonement

Immolation to obok Cannibal Corpse pewnego rodzaju ikona konserwatywnego podejścia do death metalu. W ich muzyce nie pojawiały się żadne większe udziwnienia, innowacje, zbędne popisy czy odstępstwa od kanonu. Ortodoksyjnym fanom gatunku z pewnością bardzo to pasowało, lecz przez to właśnie kilka ich ostatnich albumów nie zapisało się trwale w mojej pamięci. Choć w kwestii stylu kompozycji nie zmieniło się wiele, to "Atonement" bez wątpienia przerywa tę passę i zasługuje na kilka słów uznania.
Podstawowy problem, z jakim borykało się zarówno "Kingdom Of Conspiracy" jak i w jeszcze większym stopniu "Majesty And Decay" - nieczytelne nagranie, które, gdy tylko praca perkusji zaczynała się zagęszczać, zmieniało się w ciężki do zrozumienia bałagan, odeszło w niepamięć. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, kompozycje znacznie częściej zwalniają tu tempa dając instrumentom więcej przestrzeni by wybrzmieć. Po drugie bębny zostały zepchnięte w miksie w niższe rejestry, przez co miejscami mogą wydawać się nieco głuche, lecz znacząco zyskała na tym przejrzystość. Mając tę przeszkodę za sobą można przystąpić do czerpania przyjemności z nowych utworów Immolation.
Jak już wspomniałem nie ma tu co liczyć na większe fajerwerki. "Atonement" to death metalowy album z krwi i kości, który nie bawi się w dziecinne sztuczki pokroju orkiestry, nastrojowych przerywników, czy okazjonalnej zabawy z innymi gatunkami. Oczywiście przez to należy przyjmować go raczej w niezbyt dużych dawkach, lecz trzeba przyznać, że twórcom udało się ograć swoją konwencje całkiem nieźle, a przy okazji nadać jej wyrazisty charakter. Kluczową rolę odgrywają tu dysonujące, niespiesznie rozwijające się gitarowe riffy. Pomimo ciągłego gradobicia w sekcji rytmicznej panowie budują swoje harmonie oraz melodie kawałek po kawałku. Połączenie oszczędnego tępa progresji z gryzącymi w ucho akordami wprawdzie momentami potrafi być zwyczajnie męczące, gdy muzycy nazbyt długo zatrzymają się nad jednym motywem ("Fostering The Divide"), jednak nadało całości unikalną osobowość, a także niezwykły ciężar. Mamy tu zatem do czynienia z klasyką, lecz już nie jedynie odtwórczą, co zawsze warto docenić.
"Atonement" to bez wątpienia najlepsze wydanie zespołu od dłuższego czasu. To album kierowany jednocześnie do tradycjonalistów, poszukiwaczy unikalnych brzmień, a nawet i tych, którzy do tej pory (tak jak ja) mieli zbyt mało samozaparcia by wsłuchiwać się w nienajlepsze nagrania poprzednich płyt Immolation. Nie jest to płyta wolna od wad, lecz warto po nią sięgnąć będąc w nastroju na odrobinę przytłaczającego, nieprzekombinowanego ciężaru.

8/10

czwartek, 23 lutego 2017

Recenzja - Mors Principium Est - Embers Of A Dying World

Mors Principium Est - Embers Of A Dying World

Świat melodeathu wcale nie jest tak jednorodny, jak mogłoby się wydawać. Wbrew obiegowej opinii skandynawski melodyjny death metal wcale nie kończy się na budowaniu nastroju, chłodnym, klawiszowym brzmieniu, czy delikatnych, porywających melodiach. Wrzucanie wszystkich zespołów do jednego wora z Insomnium czy Dark Tranquillity często nie daje nawet przybliżonego obrazu tego, jakiej muzyki możemy spodziewać się po grupie, którą pozornie dałoby się tak zaszufladkować. Najlepszym tego przykładem jest Mors Principium Est.
Ci panowie, w przeciwieństwie do wielu innych fińskich zespołów w swojej twórczości stawiają głównie na szybkość, energię oraz potęgę brzmienia. Swoimi niezwykle żywymi, charakterystycznymi riffami gitarowymi, w których niezwykle gęsto rozsiane są zagrywki na otwartych strunach, jednocześnie potrafią przemycić niezwykłą wręcz ilość zapadających w pamięć motywów, a także zachować intensywność, dzięki której nie ma wątpliwości, że melodeath wciąż może mieć coś wspólnego z "prawdziwym" death metalem.
W tych kwestiach na "Embers Of A Dying World" nie zmieniło się nic, choć trzeba przyznać, iż tym razem tu i ówdzie nieco zbliżyli się do swoich bardziej nastrojowych rodaków. Wprawdzie "Masquerade" czy "In Torment" to klasyczne przykłady nowego Mors Principium Est, obfitujące w gitarowe popisy techniczne, szalone tempa nadawane przez sekcję rytmiczną oraz prawdziwy deszcz podwójnej stopy, to już dla przykładu "Death Is The Beginning" może być wielkim zaskoczeniem dla wielu fanów zespołu. Panowie, jak widać, choć generalnie starali się nie modyfikować zbytnio formuły, która już się sprawdziła, postarali się przemycić kilka wpływów doom metalowych, delikatne partie smyczowe, a nawet czyste, żeńskie wokale. Kolejnym miłym dodatkiem jest znacznie większa niż dotychczas obecność elementów symfonicznych. Praktycznie nie uświadczymy tu utworu bez motywu orkiestrowego, bądź chóralnego, dzięki czemu najnowsze dzieło Finów imponuje rozmachem.
Całość została bardzo sprawnie i czysto nagrana, przez co nie ma większych problemów z wyłapaniem poszczególnych partii instrumentów nawet, gdy muzyka zaczyna się zagęszczać. Jednocześnie udało się zachować przestrzenność brzmienia, choć na tym polu album rozwija swoje skrzydła dopiero, gdy pojawiają się wstawki elektroniczne, bądź wcześniej wspomniana orkiestra, lub chór.
"Embers Of A Dying World" to bez wątpienia świetny dodatek do już i tak całkiem imponującej dyskografii zespołu. Choć ich ikoniczna energia znana już od "...And Death Said Live" momentami powoli oddaje pola eksperymentom ze spokojniejszymi gatunkami, to płyta wcale na tym nie traci, a wręcz zyskuje, zarówno rozmach, jak i różnorodność, której wcześniej mogło niektórym nieco brakować. Dla fanów żywszej strony melodyjnego death metalu jest to pozycja obowiązkowa.

9/10

niedziela, 19 lutego 2017

Recenzja - Overkill - The Grinding Wheel

Overkill - The Grinding Wheel

Dopiero co Kreator dał nam przykład jak można odświeżać thrash metalowe brzmienie, aby wciąż wywołać zainteresowanie publiczności, a już Overkill przypomina nam o wszystkich plusach i minusach bardziej ortodoksyjnego podejścia do gatunku. Podczas gdy Niemcy starali się przemycać do swojej muzyki coraz więcej melodii, wzbogacając brzmienie kosztem niezadowolenia bardziej ortodoksyjnych fanów, Amerykanie zdecydowali się na bardziej standardowe podejście do tematu. Nietrudno przewidzieć tego rezultaty, zwłaszcza, że widzieliśmy je już niejeden raz.
Krótko mówiąc "The Grinding Wheel" brzmi dokładnie tak samo, jak wszystkie pozostałe płyty zespołu z ostatnich kilku lat. Jeśli zatem ich formuła nie zdążyła was jeszcze znudzić, a co więcej, macie ochotę na kolejną porcję standardowego, współcześnie brzmiącego thrashu, to polecam śmiało sięgnąć po to wydanie. Jednak ci, których, tak jak i mnie, Overkill zachwycił ostatnio przy okazji "Ironbound" raczej nie znajdą tu niczego nowego.
Najnowsze dzieło tych panów cierpi na większość problemów, z jakimi boryka się współczesny thrash. Przede wszystkim kompozycje potrafią być do bólu przewidywalne. Wiele przejść brzmi bardzo znajomo, a utwory niejednokrotnie rozwijają się w mocno przewidywalny sposób. Dodatkowo na niekorzyść płyty działa jej długość. Większość utworów trwa tu powyżej sześciu minut, a niektórym kilka drobnych cięć wyszłoby zdecydowanie na dobre. Kolejnym poważnym uchybieniem jest brak wyraźnego, unikalnego stylu zespołu. Overkill stał się de facto wzorcem typowego, czystego, nieudziwnionego thrashu i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż ich konkurencja robi wszystko to co oni i więcej. Kreator wplata wpływy power metalowe, Testament dodaje do tej mieszanki niesamowitą sekcję rytmiczną, a Death Angel to festiwal różnorodności kompozycji. Niestety w tym wypadku otrzymujemy jedynie gołą podstawę, na której inni potrafią zbudować znacznie więcej. Wszystko to sprawia, że "The Grinding Wheel" to album, który bardzo szybko zostanie zapomniany i utonie w mrokach przeszłości.
Zapewne po takim opisie wielu uzna tę płytę za stratę czasu, jednak trzeba przyznać, że ma także całkiem sporo zalet. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w uszy są bardzo solidne, pełne energii i agresji riffy gitarowe, które z pewnością na koncercie rozruszają najbardziej niemrawą publikę. Warto również docenić pewne urozmaicenia wewnątrz utworów, nawet jeśli zmiany nastrojów widać z kilometra, to ich obecność i tak cieszy. Na plus wypada także czysta, nowoczesna produkcja, dzięki której nawet partie gitary basowej nie są trudne do wychwycenia. Zdecydowanie nie jest to zły album i choć nie wyrasta ponad resztę stawki, to nie ma tu mowy o żadnej stracie czasu.
Fani thrash metalu powinni zupełnie zignorować moje narzekania, ponieważ najprawdopodobniej pokochają ten album dokładnie z tych powodów, z których mi nie przypadł do gustu. Może "The Grinding Wheel" nie zapisze się w historii jako najważniejsze wydanie tego roku, lecz ciągle stanowi świetną propozycję dla każdego, kto szuka klasycznego, nieudziwnionego thrashu.

7/10

poniedziałek, 13 lutego 2017

Recenzja - Kreator - Gods Of Violence

Kreator - Gods Of Violence

Nie od dziś wiadomo, że thrash metal z reguły nie jest kopalnią innowacji i świeżości. W zeszłym roku jednak Amerykanie z Vektor, Death Angel i Testament przypomnieli nam, że ciągle da się wycisnąć całkiem sporo z tego gatunku. Niestety scena europejska trochę przestała nadążać za kolegami zza oceanu. Destruction nie wydało naprawdę dobrego albumu od kilkunastu lat, a Sodom serwował nam ostatnio odgrzewane kotlety. Na całe szczęście Kreator, po pięciu długich latach od "Phantom Antichrist" powrócił, by obronić dobre imię niemieckiego thrashu.
Komponując szybki, ostry, agresywny metal łatwo można ulec mylnemu wrażeniu, że prymitywne zagrywki oraz banalne, zapętlające się konstrukcje są wybaczalne, o ile tylko brzmienie jest dostatecznie zbliżone do wzorców ze "starych, dobrych czasów". Na całe szczęście Kreator systematycznie unika tej pułapki wkładając w swoje kolejne płyty bardzo dużo pracy. Na "Gods Of Violence" panowie wręcz zasypali nas pierwszorzędnymi riffami gitarowymi. Dzieje się tu dużo i to wyjątkowo gęsto, nie ma tu najmniejszego miejsca na nudę. Utwory nie stoją nawet na chwilę w miejscu, a raczej stale podsuwają nam kolejne zagrywki, które z jednej strony ukazują ich imponujące umiejętności wykonawcze, a z drugiej bez najmniejszego problemu zapadają w pamięć. Twórcom udało się dokonać spektakularnego wyczynu pisząc niezwykle melodyjne, miejscami wręcz power metalowe ("Hail To The Hordes"), motywy, jednocześnie nie tracąc ani odrobiny agresji, z jakiej znany jest gatunek. Tyczy się to również samych wokali Mille'a Petrozza'y, który, choć dysponuje jednym z ostrzejszych głosów na scenie thrashowej, wciąż bez problemu jest w stanie poprowadzić wyraźną linię wokalną. Może to nie przypaść do gustu wielbicielom bezmyślnego ciężaru, lecz dzięki temu do płyty chce się wielokrotnie wracać.
Jedynym większym uchybieniem, jakiego można doszukać się w "Gods Of Violence" jest brak większego zróżnicowania. Dźwięki instrumentów akustycznych, klawisze czy wstawki orkiestrowe umilają nam czas jedynie w krótkich wstępach, bądź pod koniec utworów. Z jednej strony warto docenić, że kompozytorzy dorzucili choć to, lecz takie drobne akcenty pozostawiają pewien niedosyt. W przyszłości warto byłoby pomyśleć o szerszym użyciu tego typu urozmaiceń oraz wplataniu ich w sam rdzeń utworów.
Może ci panowie robią sobie dłuższe przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, lecz jak widać czekanie się opłaca. "Gods Of Violence" to bez wątpienie jeden z najbardziej melodyjnych albumów Kreatora, a osobiście zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, iż to jedno z ich najlepszych wydań. Fani thrash metalu, który nie krzywią się na myśl o czystej produkcji, czy melodii w muzyce powinni sięgnąć po tę płytę bez śladu zawahania.

9/10

sobota, 4 lutego 2017

Recenzja - Pain Of Salvation - In The Passing Light Of Day

Pain Of Salvation - In The Passing Light Of Day

Daniel Gildenlöw nie miał ostatnio łatwego życia. Przez niezbyt przyjemną infekcję bakteryjną oraz nietrafiony pomysł akustycznych re-aranżacji niektórych swoich wcześniejszych utworów przyszło nam czekać na kolejny poważny album Pain Of Salvation całe sześć lat. Nie dziwi zatem fakt, że twórca starał się wynagrodzić fanom lata czekania długością swojego nowego dzieła, lecz nawet w tym wypadku niepotrzebne rozciąganie materiału nie wyszło na dobre.
Na samym wstępie warto zaznaczyć, że panowie nawet pomimo tak długiej przerwy wcale nie wypadli z formy. "In The Passing Light Of Day" wręcz ocieka interesującymi pomysłami muzycznymi, bogactwem brzmień, niesztampowymi kompozycjami oraz zapadającymi w pamięć motywami. Album unika również wszelkich zarzutów o odgrzewanie starych pomysłów, bowiem nastrojowo zupełnie odcina się od energii "Road Salt Two" przywołując ponury i nierzadko przygnębiający klimat, który z pewnością przypadnie do gustu fanom takich zespołów jak Katatonia czy Paradise Lost. Jednak właśnie w tej nastrojowości leży źródło całkiem poważnych wad wydania. Chociaż zdarzają się tu całkiem potężne uderzenia ciężaru, to częściej natkniemy się na spokojne, nastrojowe kompozycje, którym niestety zdarza się wpaść w pułapkę nadmiernego zapętlania motywów oraz muzycznego minimalizmu. Nie można przez to narzekać na brak urozmaiceń, lecz niektóre utwory rozwijają się zdecydowanie zbyt wolno. Przydługie pętle wprawdzie starają się uzasadnić swoją obecność wprowadzając co jakiś czas nowe, ciekawe elementy, jak elektronika, czy akordeon, lecz są to raczej drobne ozdobniki i ciężko nie ulec wrażeniu, iż ten album nie powinien trwać ponad godzinę. Mimo to trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia z progresywą z bardzo wysokiej półki, która potrafi jednocześnie przemycić nieco oryginalności, a także bez problemu wpaść w ucho. Ilość brzmień, jaką zaserwowali nam kompozytorzy wręcz powala, a niecodzienne rytmy i ciekawe nabicia należycie angażują uwagę słuchaczy. Nie dzieje się tu zatem mało, lecz nieco brakuje intensywności, którą jednak udało się osiągnąć choćby na otwierającym album "On a Tuesday". Widać zatem, iż wady nie wynikają tu z niekompetencji, a raczej z błędu w założeniach.
Pain Of Salvation powrócił w całkiem przyzwoitym stylu i choć osobiście wolałem żywsze oblicze zespołu, to dla niektórych z pewnością będzie to jeden z najlepszych albumów w historii zespołu. Mam nadzieję, że następnym razem twórcy podadzą swój talent w nieco bardziej skoncentrowanej, intensywnej dawce.

8,5/10

środa, 4 stycznia 2017

Top 2016 - miejsca 5-1


5. Periphery - Periphery III: Select Difficulty

Z każdym kolejnym albumem Periphery ugruntowuje swoją pozycję lidera na scenie metalowej swojego pokolenia. Panowie udowadniają, że djent nie był jedynie nowinką czy gatunkiem jednego patentu. "Sellect Difficulty" zaskakuje przede wszystkim różnorodnością. Kolejne utwory prezentują zdecydowanie odmienne podejścia do gatunku. Usłyszymy tu utwory ostre i agresywne otoczone chwytliwymi numerami singlowymi (w tym najlepszym w historii zespołu - "Marigold"), rozbudowanymi progresywnymi kolosami, delikatnymi balladami oraz oryginalnymi eksperymentami. Przy tym wszystkim jak zwykle panowie wykazali się wielkim talentem komponując utwory złożone, lecz wpadające w ucho. Ich sukces był w pełni zasłużony, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.



4. Hypno5e - Shores Of The Abstract Line

Nieprzewidywalny, kompletnie szalony, ciężki, lecz nie pozbawiony subtelności - nowy album Hypno5e wypada oszałamiająco. Łącząc skrajnie różne nastroje, wyśmienicie operując dysonansem i zaskakując na każdym kroku sprawia, że jedyną adekwatną reakcją jest niekontrolowany opad szczęki. Delikatne melodie wokalne i dźwięki instrumentów akustycznych przeplatają się z gryzącymi harmoniami, niskimi riffami oraz krzykiem wokalisty sprawiając, że absolutnie nie da się nudzić słuchając "Shores Of The Abstract Line". Skoro First Fragment to tegoroczni mistrzowie przesady, to Hypno5e deklasują wszystkich w kategorii posługiwania się kontrastami. Dla miłośników metalowej awangardy jest to pozycja obowiązkowa.



3. Meshuggah - The Violent Sleep Of Reason

Po premierach tegorocznych albumów Hypno5e i Periphery myślałem, że przyjdzie czas by przyznać, iż uczniowie przerośli mistrza, jednak Meshuggah odpowiedziało jednym z najlepszych albumów w swojej karierze. "The Violent Sleep Of Reason" to najbardziej melodyjna płyta w historii zespołu, a pomimo to nie straciła ani odrobiny ciężaru, z jakiego znani są ci panowie. W końcu również doczekaliśmy się nagrania, które nie straszy nadmierną kompresją, lecz jak na dłoni pokazuje wszystko, co warto wyłapać w niesamowitych zagrywkach tych szalonych Szwedów. Potęga ośmiostrunowych gitar ojców djentu powala znów, jednocześnie dostarczając nam dużo więcej zapadających w pamięć zagrywek niż zwykle.



2. Babymetal - Metal Resistance

Proszę nie regulować odbiorników, to nie są głupie żarty, to się dzieje naprawdę. Trzy dziewczynki z Japonii (wraz z całą armią profesjonalnych kompozytorów i producentów, swoją drogą bardzo zdolnych) zupełnie zmiotły w tym roku praktycznie wszystkich wielkich tej sceny. Już podstawowy koncept łączenia j-popu z metalem, jaki zaprezentował ich debiut był niezwykle interesujący, jednak dopiero tutaj został nie tylko dopracowany do perfekcji, lecz także bardzo wyraźnie rozbudowany. Wpływy folku, ska, elektroniki czy muzyki symfonicznej genialnie wzbogaciły materiał i sprawiły, że płyta nie nudzi nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. W tym momencie wszelka panika ortodoksyjnych członków społeczności wydaje się jedynie śmieszna - Babymetal nie oznacza końca metalu, lecz jego nową jakość i, miejmy nadzieję, mniej konserwatywne podejście do jego tworzenia.



1. Moon Tooth - Chromaparagon

Spadli na nas jak grom z jasnego nieba i zaskoczyli zupełnie niepowtarzalną, lecz do pewnego stopnia znajomą wizją muzyki łączącej stoner rock, sludge, heavy metal i progresywę. Wielu po tym opisie ma pewnie przed oczami Baroness, lecz zapewniam - nawet oni nie brzmią jak Moon Tooth. Niskie, ciężkie, a mimo to niezwykle melodyjne zagrywki w połączeniu z niezwykłym, czystym głosem Johna Carbone zabierają nas na niezapomnianą podróż, w której można zatopić się na długie godziny, powtarzając ją gdy tylko wybrzmi jej ostatnia nuta. Każdy utwór zapada w pamięć, a niektóre zagrywki prawdopodobnie utkną w mojej pamięci już do końca życia. Pisząc recenzję wahałem się czy dawać debiutowi idealne 10/10. Z perspektywy czasu uważam, że jednak powinienem był to zrobić, gdyż jestem pewien, że to ten album będę miał na myśli, jeśli kiedyś zmienię się w zasuszonego starca głoszącego, iż "dzisiejsza muzyka to już nie to co kiedyś".



Jak zwykle nie przesłuchałem wszystkiego, jeszcze mniej oceniłem, lecz choć w przyszłym roku nie ma większych perspektyw na to, że ilość mojego czasu się zwiększy postaram się znaleźć sposób by wspomnieć chociaż krótko o płytach, na których recenzję nie mam czasu. Polecam śledzić na Spotify moją playlistę najlepszych piosenek roku, na którą na dobrą sprawę trafia wszystko, co przypadnie mi w jakikolwiek sposób do gustu. Polecam również używać tego wspaniałego wynalazku, jakim są serwisy streamingowe, by przynajmniej tak wspierać muzykę, której się słucha. Wersja 2017 pojawi się prawdopodobnie za miesiąc-dwa, kiedy wyjdzie trochę więcej materiału i będzie czego słuchać. Wszystkim czytelnikom życzę udanego 2017 roku i żeby nadchodzące albumy nigdy nie zmusiły nas do wspominania "starych dobrych czasów".

Top 2016 - miejsca 10-6

10. Cyborg Octopus - Learning To Breathe

Pominąłem w tym roku wiele ciekawych albumów, lecz to "Learning To Breathe" najbardziej nie dawał mi spokoju. Coś sprawiło, że nawet po pół roku od premiery sumienie kazało mi rzucić trochę światła na tę płytę. Tym czymś była niesamowita ilość pomysłów i kreatywności, jakich wymagało stworzenie tego dzieła. Solidny techniczny death metal świetnie sprawdza się jako podstawa do której twórcy bardzo zgrabnie doczepiają kolejne ciekawe wpływy. Każda kolejna piosenka jest inna, a gatunki, do jakich kompozytorzy nawiązują potrafią potężnie zaskoczyć. Fani ekstremalnej awangardy koniecznie powinni posłuchać tego albumu.



9. Fleshgod Apocalypse - King

Fleshgod Apocalypse uderza znów łącząc niesamowity ciężar death metalu z monumentalnym brzmieniem symfonicznym przeplatając te dwa odległe światy z taką łatwością, jakby nigdy nie istniały oddzielnie. Ich kompozycje są dopracowane w każdym szczególe, a do tego tak bogate i rozwinięte, iż już same partie orkiestrowe świetnie sprawdzają się jako pełnoprawne utwory bez dodawania jakichkolwiek elementów metalowych (kto nie wierzy, niech poszuka dodatkowego dysku na Spotify). To nie jest zespół jednego prostego haczyka, to genialni muzycy z oryginalną wizją, którą z każdym następnym albumem popychają bliżej perfekcji.



8. Haken - Affinity

Haken to dość nietypowy zespół w świecie progresywy. Ich muzyka to wyśmienite połączenie klasycznego brzmienia prog-rocka z bardziej nowoczesnym podejściem, wykorzystującym wszystko co dała nam współczesna technika. W jednej minucie do złudzenia przypominać będą Yes, by za moment zrzucić na nas ciężar ośmiostrunowych gitar, lub postraszyć elektroniką. Jednocześnie w całym swoim pomyśle nie zapominają o wplataniu zapadających w pamięć motywów, nieschematycznym pisaniu swoich utworów czy bogatych aranżacjach. "Affinity" zachwyci każdego fana progresywy, obojętnie jaki jej rodzaj uważa za szczytowe osiągnięcie.



7. Twelve Foot Ninja - Outlier

Twelve Foot Ninja to kolejny przykład na to, że również przystępna muzyka może rzucić na kolana. Ci panowie przekraczają granice tak wielu gatunków, że aż trudno jednoznacznie określić do jakiego nurtu należą. Znajdziemy tu wpływy rocka alternatywnego, djentu, reggae, jazzu, funku, metalu progresywnego i diabeł wie czego jeszcze. Pewne jest tylko to, że ich utwory są niezwykle chwytliwe, a jednocześnie nieprzewidywalne, złożone i mają więcej charakteru niż wszyscy czempioni radiowi razem wzięci. Takim albumem najłatwiej udowodnić wszystkim opornym znajomym (nawet tym, którzy z metalem nie mają wiele wspólnego), że świetnej muzyki jest w dzisiejszych czasach dostatek, wystarczy tylko umieć szukać.



6. First Fragment - Dasein

Po takich albumach jak "Dasein" umiar i rozsądek zdecydowanie muszą iść na papierosa. First Fragment nie owija w bawełnę i nie bawi się w subtelności - tu chodzi o popisy, jak najgęstsze pakowanie pasaży, zapierające dech w piersiach solówki i burzę sekcji rytmicznej. Ci panowie oczekują przede wszystkim jednej reakcji od słuchacza - niekontrolowanego opadu szczęki, co udaje się bez większych trudności. Jednak tym, co odróżnia ich od kompletnie bezsensownych, pustych popisów pokroju Krallice czy Brain Drill jest dbałość o to, by wszystkie riffy wnosiły coś do całości. Rozkładając wiele z nich na części pierwsze da się rozpoznać podobieństwa do muzyki klasycznej czy jazzu, lecz jeśli komuś nie chce się bawić w takie rzeczy pozostaje dowód empiryczny - te zagrywki zostają w pamięci. Ci panowie opanowali do perfekcji sztukę przesadzania.


poniedziałek, 2 stycznia 2017

Top 2016 - miejsca 15-11

Miejsca 25-16

15. Obscura - Akróasis

Obscura od czasu swego ostatniego albumu przeszła dość drastyczne zmiany personalne, a Steffen Kummerer musiał udowodnić, że jego zespół wciąż należy do ścisłej elity technicznego death metalu. Okazuje się, że nowi członkowie nie tylko świetnie sprawdzili się jako zastępstwo, lecz są w równym stopniu odpowiedzialni za sukces "Akróasis", co dotychczasowy frontman. "The Monist", "Ten Sepiroth" - utwory, które będę miał w pamięci przez długie lata zostały napisane właśnie przez nowego basistę zespołu - Linusa Klausenitzera. Niezależnie od tego wciąż znajdziemy tu kawał świetnie napisanego tech-deathu, który zaskakuje zarówno nagłymi zwrotami akcji, jak i oszałamiającymi umiejętnościami instrumentalistów. Obscura wciąż jest w formie.



14. Epica - The Holographic Principle

Mówiłem to już wcześniej, lecz powiem jeszcze raz - Epica nie stoczyła się razem z resztą sceny gotycko-symfonicznego metalu ponieważ nie traktuje swoich korzeni po macoszemu. Mamy tu potęgę orkiestry, chwytliwe motywy i delikatny żeński wokal, lecz nie oznacza to braku okazjonalnych growli, zatrzęsienia świetnych riffów gitarowych oraz zatrważająco prostackich, radiowych kompozycji. Wprawdzie "The Holographic Principle" nie ma tylu bez problemu zapadających w pamięć, singlowych numerów, co poprzednie dzieło zespołu, "The Quantum Enigma", lecz wciąż trzeba bardzo mocno się postarać, by w tej kategorii znaleźć wydanie, które zbliża się do ich poziomu.



13. The Algorithm - Brute Force

Kto powiedział, że metalu nie da się zrobić za pomocą praktycznie samej elektroniki? Rémi Gallego zdobył sławę w społeczności djentowej bardzo zasłużenie. Jego szalona elektronika mocno inspirowana sceną djentową to absolutny unikat na skalę światową. Dzięki pominięciu ograniczeń ludzkiego ciała udało mu się stworzyć utwory, które wprowadzają zabawy rytmem na zupełnie nowy poziom szaleństwa. Szczęśliwie po mniej związanej z metalem " OCTOPUS4" wrócił do krainy cięższych brzmień, lecz tym razem przemycając dużo więcej eksperymentów, niż na swoim debiucie. "Brute Force" to świetny album zarówno elektroniczny, jak i metalowy, a znajdziemy na nim i momenty niezwykle intensywne, i ciężkie, jak również bardziej wyciszone, nastrojowe utwory. Ten album może wyleczyć z alergii na elektronikę nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów gitarowego grania.



12. Vektor - Terminal Redux

Thrash metal to zazwyczaj kompletna pustynia oryginalności. Zarówno nowi, jak i starzy twórcy z uporem szaleńca powtarzają schematy znane jeszcze z lat osiemdziesiątych, a miarą sukcesu jest to jak ich utwory są podobne do klasyków gatunku. Vektor wybija się z tego tłumu jako jedna z niewielu oaz kreatywności. Złożone, nieschematyczne i nie stroniące od wpływów innych gatunków techniczne riffy oraz rozbudowanie, progresywne kompozycje stawiają ich o całą ligę ponad resztą stawki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kiedyś takie podejście stanie się standardem oraz, że niedawne problemy personalne zespołu szybko zostaną rozwiązane.



11. Allegaeon - Proponent For Sentience

Melodyjny i techniczny death metal nie zazwyczaj nie idą ze sobą w parze. Z jednej strony ciągle popisując się umiejętnościami wykonawczymi bardzo łatwo zgubić melodię, natomiast pisząc chwytliwe motywy twórcy lubią osiąść na laurach. Allegaeon jednak zgrabnie łączy te dwa światy zapewniając nam jednocześnie zatrzęsienie imponujących pasaży, a także wiele niezapomnianych refrenów, które sprawiają, że tej płyty chce się słuchać raz za razem. Gdy dodamy do całej mieszanki jeszcze inspiracje neoklasyczne, wstawki orkiestrowe czy przebłyski czystych wokali dostajemy naprawdę wybitny album.



niedziela, 1 stycznia 2017

Top 2016 - miejsca 25-16

Miniony rok był dla mnie dość pracowity. Z jednej strony nie byłem w stanie napisać o wszystkim, o czym chciałem wspomnieć, lecz z drugiej miałem powód by omijać wydania, które od samego początku nie dawały wielkich nadziei. Mimo to udało się znaleźć wiele świetnych, oryginalnych wydań, które po raz kolejny dowodzą, że ci, którzy głoszą, iż "metal to już nie to co za starych dobrych czasów" są zwyczajnie zbyt leniwi by poszukać czegoś wartego uwagi.
Przypominam, że jak zwykle kolejność na liście nie odwzorowuje ocen w recenzjach. Nie wszystkie albumy równie dobrze znoszą próbę czasu, niektóre świetne płyty zwyczajnie pomimo swoich zalet nie do końca do mnie trafiają, a po innych spodziewałem się więcej.

25. Myrath - Legacy

Można odnieść wrażenie, że w tym roku metal stał się dużo mniej chwytliwy, niż w poprzednim, lecz Myrath dał nam świetny przykład power metalu, który jednocześnie zapada w pamięć i nie razi prostotą, ani nie jest pozbawiony osobowości. Przyjemna nuta progresywy sprawia, że utwory nie nudzą szybko, a wszechobecny bliskowschodni folk dodaje całości unikatowego charakteru. Może motywy przewodnie są tu proste i chwytliwe, lecz nie można zarzucić nikomu lenistwa, ani braku inspiracji. Przystępną muzykę również da się zrobić dobrze, a "Legacy" to najlepszy dowód.



24. Witherscape - The Northern Sanctuary

Witherscape to swoisty przekrój przez twórczość Dana Swanö. Wielbiciele rocka dawnych lat pokochają niesamowity, lekko zachrypnięty śpiew, zapadające w pamięć refreny oraz nastrojowe partie klawiszowe, natomiast ci, którym łezka się w oku kręci na myśl o Edge Of Sanity z pewnością zachwycą się niesamowitymi riffami oraz cięższymi, growlowanymi partiami. Wszystko to połączone po mistrzowsku dzięki niesamowitemu talentowi kompozytorskiemu twórcy dało nam jeden z najlepszych albumów metalowych roku.



23. Anaal Nathrakh - The Whole Of The Law

Zespoły pokroju Infant Annihilator, starające się podkręcić brutalność w swojej muzyce do granic absurdu i tak nie są w stanie mierzyć się z dzikim szaleństwem Anaal Nathrakh. Z całą pewnością "The Whole Of The Law" to najcięższy album tego roku, lecz sam ten fakt nigdy nie zagwarantowałby mu miejsca w ścisłej czołówce tego roku. Tajemną sztuka jaką opanowali ci panowie jest przemycanie przy tym mnóstwa zapadających w pamięć motywów, a także piękna, w postaci chóru, lub ujmujących solówek gitarowych. Nieprawdopodobnie ostry, lecz nie bezmyślny - oto przykład ekstremalnego metalu z najwyższej półki.



22. Insomnium - Winter's Gate

Melodeath w tym roku był dość rozczarowującym gatunkiem. Omnium Gatherum, In Mourning, Be'lakor - wszyscy wypadli nieco poniżej oczekiwań. Jednak Insomnium postanowiło za pomocą charakterystycznego, chłodnego, skandynawskiego brzmienia stworzyć coś nowego. Panowie porwali się na wielką formę albumu jednej piosenki. Okazuje się, iż te elementy pasują do siebie idealnie, a twórcom udało się nakreślić potężny, lecz piękny zimowy krajobraz pełen zarówno gwałtownych porywów burzy śnieżnej, jak i nastrojowych, łagodnych momentów spokoju. Chociaż singlowe numery Insomnium zawsze najlepiej zapisywały się w mojej pamięci, to warto docenić tak ambitne eksperymenty.



21. Oracles - Miserycorde

Elementy symfoniczne zbyt długo służyły do zmiękczania ekstremalnego metalu tak, by stawał się zjadliwy dla mas. Przez tę niechlubną tradycję pomysł na Aborted z żeńskimi wokalami i orkiestrą mógł wydawać się niezbyt trafiony. Na całe szczęście twórcy podeszli do tematu poważnie, dzięki czemu fragmenty death metalowe nie straciły swojego ciężaru, elementy symfoniczne nadają tylko brzmieniu potęgi, a czysty śpiew dba o to, by utwory zapadały w pamięć. Skoro Fleshgod Apocalypse nie pozostają już sami na placu boju, to może symfoniczny death metal niebawem stanie się dużo szerszym nurtem.



20. Aborted - Retrogore

Będąc już przy temacie Aborted warto wspomnieć jak nieprzyzwoicie wspaniałe jest ich ostatnie dzieło. Chociaż początkowo wydawał mi się jedynie niezwykle porządnym albumem death metalowym bez większych innowacji, to przez następne miesiące nie potrafiłem się od niego oderwać. "Retrogore" nie łamie konwencji i nie przeciera nowych szlaków, lecz urzeka technicznym mistrzostwem w warstwie wykonawczej oraz riffami, które pomimo swojej agresji działają wręcz uzależniająco, choć trafi tylko do fanów mocnych wrażeń.



19. After The Burial - Dig Deep

Ekstremalnych wrażeń ciąg dalszy, choć tym razem z obozu ośmiostrunowych gitar i zabawy rytmem. After The Burial pomimo tragicznej straty jednego ze swoich gitarzystów - Justina Lowe dostarczył nam jeden z najlepszych albumów w swojej karierze. "Dig Deep" można zarzucić niezbyt porządne nagranie, czy miejscami dość proste zagrywki, lecz nie brak energii, ciężaru, czy umiejętności muzyków. Czysta potęga djentu i synkopowanych, niskich riffów staccato jest tu świetnie dopełniana niesamowitymi partiami gitary prowadzącej. Nie jest to szczyt wyrafinowania, lecz z pewnością świetna rozrywka.



18. The Dillinger Escape Plan - Dissociation

W tym roku straciliśmy wielki zespół, pionierów używania chaosu i dysonansu z głową. Ich prezent pożegnalny to świetne podsumowanie ich twórczości. Nagłe wejścia sekcji dętej, niepokojące elektronika i kompletny brak szacunku do ustalonych schematów - czyli wszystko za co ich kochamy. Choć mathcore w pewnym sensie przeżyje koniec działalności The Dillinger Escape Plan, to wątpię, że szybko usłyszymy tak bogatą mieszankę stylów połączonych w ten niesamowity, niepoukładany sposób. "Dissociation" to ostatnia na to szansa, której nie wypada zmarnować.



17. Devin Townsend Project - Transcendence

W twórczości Devina Townsenda ostatnio można zauważyć pewną dziwną tendencję - dodatkowa zawartość jego albumów zwykle jest dużo lepsza niż podstawowa i tak też jest w tym przypadku. Wprawdzie "Transcendence" to świetny album, który pokochają wszyscy fani bardziej nastrojowej części jego twórczości i ma kilka naprawdę genialnych momentów (nawet na skalę pamiętnej solówki z "Deep Peace"), lecz to dysk dodatkowy, na którym bawi się konwencjami naprawdę zwala z nóg. Choć efekty i tak są więcej niż zadowalające, to myślę, że gdyby Devin na zawartości podstawowej pozwalał sobie na taką samą swobodę, co na materiale bonusowym mogłaby powstać jedna z najlepszych płyt w jego karierze.



16. Thank You Scientist - Stranger Heads Prevail

Niestety, The Dear Hunter, choć zwykle jest bezkonkurencyjny w dziedzinie rocka progresywnego, tym razem musiał uznać wyższość Thank You Scientist. "Stranger Heads Prevail" to dość niespotykany twór - album rockowy, który faktycznie brzmi niepowtarzalnie (w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu), a jednocześnie przeciera zupełnie nowe szlaki. Ciągła obecność sekcji dętej, która jednak nie zastępuje standardu rockowego w postaci gitary elektrycznej, lecz wzbogaca kompozycje to wyjątkowo przyjemny powiew świeżego powietrza. Oryginalny, lekki i zapadający w pamięć - fani tych określeń nie mogą przegapić tego wydania.