poniedziałek, 31 października 2016

Recenzja - Anaal Nathrakh - The Whole Of The Law

Anaal Nathrakh - The Whole Of The Law

Przesada również jest pewnego rodzaju sztuką, wbrew pozorom nie tak łatwą do opanowania. Myślę, że wszyscy kojarzymy podłej jakości prymitywny ciężar deathcore'owych breakdownów, zwykle pozbawioną jakiejkolwiek myśli łupankę brutalnego death metalu, nużąco monotonny "prawdziwy" black metal czy grindcore tak ekstremalny, że zlewa się w jeden nic nieznaczący hałas. Żadna z tych konwencji, choć przegięta do granic możliwości, nie jest w stenie wymierzyć uszom słuchaczy tak potężnego, iście zabójczego ciosu jak najwięksi artyści w tej dziedzinie - Anaal Nathrakh.
Niezrównana agresja brzmienia tych panów jest wręcz legendarna, a "The Whole Of The Law" przypomina, że stoją oni przynajmniej o poziom wyżej, niż wszyscy inni próbujący sił na tym polu. Dzieje się tak z wielu powodów. Przede wszystkim twórcy nie podchodzą tu do ciężaru bezmyślnie. Ci panowie rozsiewają terror z głową, niczym najgenialniejszy psychopata, nęcąc potencjalne ofiary solidnymi, niepozbawionymi melodii riffami, porywającymi, momentami wręcz pięknymi solówkami (szczególnie w tej kwestii wykazują się na kończącej album "Of Horror, And The Black Shawls") oraz czystymi wokalami, które jednak nie przynoszą prostych motywów, a niepokój, a zakorzeniają się w uchu wyłącznie po to, by nakłonić ofiary, aby te znów przyszły po kolejną dawkę bólu. Stosując mniej ekstremalne elementy muzycy pomiędzy kolejnymi atakami dają nam nadzieję, którą niszczą z każdym następnym, potężnym ciosem, a te spadają na nasze uszy z siłą reakcji fanów Disturbed na samo wspomnienie, iż ich ulubieńcy bywają nieco wtórni. Programując nabicia perkusyjne panowie w pełni wykorzystali pole, jakie dawał im brak ograniczeń związanych z fizycznymi możliwościami ludzkimi. Tempa są tu zawrotne, a sekcja rytmiczna wręcz wgniata w fotel. Podobne wrażenie dają zniekształcone, nieludzkie growle wokalisty, przypominające krzyki torturowanych ofiar, a także niski głos najgłębszych odmętów piekieł. Ostatni element industrialny - wstawki elektroniczne - także jest tu użyty by spotęgować obrażenia. Dźwięki rodem z awarii sprzętu elektrycznego bezlitośnie wgryzają się w uszy ("The Great Spectator"). Sama praca gitar, choć miejscami głaszcze odbiorców po głowie, potrafi także pokazać pazur. Typowo black metalowe tremolo, w połączeniu z niskimi tonami sekcji rytmicznej nie zna litości i nie bierze jeńców. 
Jeśli ten opis brzmi dla was jak coś pozytywnego, prawdopodobnie pokochacie zarówno najnowsze dzieło Anaal Nathrakh, jak i wszystkie ich poprzednie płyty, bowiem zasadniczo panowie nie pokusili się tu o wprowadzenie zbyt wielu nowości. Jednak tym razem, wyjątkowo, biorąc pod uwagę, jak unikalnym zjawiskiem jest ten zespół, można przymknąć na to oko. Podobnie z nagraniem. Sekcja rytmiczna miejscami zbytnio zlewa się w jedną plamę hałasu, a wokale bywają nazbyt skompresowane. Niedociągnięcia te nie odbierają jednak (nieco masochistycznej) przyjemności ze słuchania tej płyty.
"The Whole Of The Law" to propozycja wyłącznie dla wielbicieli najmocniejszych wrażeń. Panowie przeplatają tu piękno z największym brudem jaki można sobie wyobrazić w muzyce. Takie połączenie prawdopodobnie bardzo spodoba się fanom turpizmu oraz muzycznym cynikom podobnym kompozytorom tego dzieła. Zwykli ludzie nie mają tu czego szukać, nie od dziś wiadomo, że twórczość Anaal Nathrakh zdecydowanie nie jest dla każdego. Jednak jeśli odpowiadają wam takie klimaty nie mogliście lepiej trafić.

8,5/10

sobota, 29 października 2016

Recenzja - Amaranthe - Maximalism

Amaranthe - Maximalism

Biorąc pod uwagę wszelkie techniczne wyznaczniki jak złożoność kompozycji czy umiejętności instrumentalistów Amaranthe było w stanie powalczyć ewentualnie z mierną ligą pokroju Asking Alexandria, lecz odróżniała ich niespotykana osobowość, dzięki której można było przymknąć oko na pewne niedoróbki. Wraz ze zniknięciem tejże niepowtarzalności na ich najnowszej płycie taryfa ulgowa się kończy i należy przyznać to szczerze - było przyjemnie, ale chyba właśnie nastąpiło zmęczenie materiału.
Już przy premierze pierwszego singla - "That Song" można było wyczuć, że nie będzie to największe osiągnięcie zespołu. Począwszy od nabicia żywcem ściągniętego z Queen, przez zagrywkę na pianinie, przywołującą Dr.Dre oznajmującego "Guess who's back!", a skończywszy na niepokojąco skromnej obecności gitary, wszystko to było zwiastunem zbliżającego się upadku. Same elementy popu wcale nie są tu największą wadą, w końcu były one obecne w muzyce Amaranthe od zawsze, niektórych zniechęcały, lecz także one nadawały im charakter, problem polega na tym, że tym razem wykraczają poza zwykłą inspirację, a zaczynają zahaczać o plagiat. "Boomerang" brzmi jak połączenie "You Spin Me Round (Like a Record)" z dowolnym hitem Lady Gagi, "Limitless" do złudzenia przypomina Within Temptation z kompletnie przesadzoną elektroniczną perkusją, "Endlessly" to festiwal banałów znanych z płaczliwych radiowych ballad, beat "Faster" został żywcem wyciągnięty z twórczości The Prodigy, a "Fury", gdyby nie gitara i okazjonalne growle, spokojnie mogłaby być utworem Rihanny. Jedyna naprawdę interesująca piosenka to "Supersonic", lecz jest to jedynie łyżka miodu w beczce dziegciu.
Zrzucając osnowę niepowtarzalności Amaranthe ukazuje wszelkie swoje wady, niektóre całkiem poważne. Ponieważ dotychczas wytarte schematy były używane w niespotykany sposób nie przeszkadzały zbytnio, jednak tym razem kłują w uszy i szablonowe kompozycje, i identyczna struktura kawałków (wszystkie oscylują wokół typowo radiowej długości trzech minut), i banalne, taneczne nabicia na dwie i cztery czwarte, i sprowadzanie gitar do roli podkładu, i natłok efektów nałożonych na głosy wokalistów. Nie uratują tego albumu ani chwytliwe motywy, ani ilość linii wokalnych, ani porządna elektronika. Braku własnych pomysłów nie da się zatuszować w żaden sposób.
Jeśli Amaranthe znów zdecyduje się kopiować innych będzie to oznaczało ich koniec. Niegdyś byli żywym dowodem na to, że w każdej stylistyce da się napisać dobrą muzykę, lecz "Maximalism" daje tylko argumenty przeciwnikom tej teorii. Nigdy nie byłem uczulony na łączenie popu z metalem i nie sprawia mi przyjemności takie znęcanie się nad tym zespołem, a swoją ocenę wystawiam z ciężkim sercem, jako rozczarowany fan, nie obrońca "prawdziwego" metalu.

3,5/10

niedziela, 23 października 2016

Recenzja - The Dillinger Escape Plan - Dissociation

The Dillinger Escape Plan - Dissociation

Zapowiedź tego albumu była prawdziwie słodko-gorzka, dowiedzieliśmy się bowiem, iż będzie to najprawdopodobniej ostatni album The Dillinger Escape Plan jaki będzie nam dane usłyszeć. Strata tak wybitnych wizjonerów, którzy odcisnęli poważne piętno na współczesnej scenie metalowej boli, lecz przynajmniej na otarcie łez dostaliśmy "Dissociation", które znakomicie sprawdza się jako pożegnanie i podsumowanie wszystkiego, czym zespół był, lecz raczej nie zostanie obwołane największym osiągnięciem grupy.
Fani zespołu nie zawiodą się, po raz kolejny usłyszymy kultowe chaotyczne rytmy, gryzące w uszy dysonanse oraz niezrównaną agresję, przeplatane z oszczędniejszymi wstawkami jazzowymi, nastrojowymi przerywnikami, chwytliwymi motywami oraz całą masą kreatywnych pomysłów i nowości, które nie pozwalają nawet na chwilę oderwać uwagi od tego wydania. Jak zwykle huśtawka nastrojów jest ekstremalna, a kompozycje starają się unikać standardowych konstrukcji tak mocno, jak tylko się da. W jednej chwili twórcy głaszczą nas delikatnymi motywami, które przy przypływie gustu masowego odbiorcy mogłyby znaleźć się w radiu, by za moment uderzyć niczego niespodziewających się, nieprzygotowanych, przeciętnych zjadaczy chleba z mocą kombajnu odrzutowego, nie tyle powodując krwawienie z uszu, co raczej urywając głowę przy samych kolanach. Wachlarz brzmień, jakie oferuje "Dissociation" również imponuje, bowiem obok standardowych, metalowo-hardcore'owo-jazzowych klimatów usłyszymy także elementu dark ambientu ("Fugue"),  klasycznego, symfonicznego metalu progresywnego ("Nothing To Forget"), sekcję dętą ("Low Feels Blvd") a w pożegnalnej, tytułowej balladzie nawet wpływy wschodniej muzyki folkowej. Krótko mówiąc The Dillinger Escape Plan dostarczył nam dokładnie tego, czego wszyscy oczekiwaliśmy - szalonego geniuszu muzycznego, niesamowitej, lecz jednocześnie kompletnie niestrawnej twórczości przeznaczonej jedynie dla najbardziej zaprawionych w bojach słuchaczy.
Jedynym zauważalnym problemem paradoksalnie jest bardzo równy poziom płyty. Wszystkie kompozycje stoją tu na bardzo wysokim poziomie lecz próżno szukać tu naprawdę wybitnych kawałków, które wybijają się na tle całego dorobku grupy. Brakuje tu utworów, które wywołują tak piorunujące wrażenie jak niezapomniany "Widower", jak "Milk Lizard", którego motywu przewodniego nigdy nie uda się usunąć z pamięci czy jak idealny balans jazzu i mathcore'u na "Setting Fire to Sleeping Giants". Nie jest to wielka wada, jednak brak wyczuwalnych hitów niektórym może dać się we znaki.
The Dillinger Escape Plan odchodzą w wielkim stylu, jednak ich wielki finał nie jest jednocześnie ich najbardziej imponującym dziełem. Panowie dali fanom wspaniały prezent pożegnalny, który zgrabnie zamyka pewien rozdział nie tylko dla samego zespołu, lecz przede wszystkim dla całej sceny metalowej. Kończy się właśnie pewna epoka, w której kompletny chaos swobodnie mieszał się z przyjaznymi dla ucha motywami. "Dissociation" z jednej strony bardzo cieszy, lecz z drugiej smuci, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że może być to ostatni album jaki kiedykolwiek usłyszymy w wykonaniu tej grupy.

8,5/10

niedziela, 16 października 2016

Recenzja - Opeth - Sorceress

Opeth - Sorceress

Odświeżanie swojego brzmienia to kluczowa sprawa dla wszystkich zespołów z dłuższym stażem, jednak należy robić to umiejętnie. Popychając swój zespół do przodu należy pamiętać, by stale wzbogacać wachlarz brzmień jakimi się operuje. Niestety, jak na inteligentny zespół, Opeth przy okazji "Heritage" postąpił bardzo głupio, odcinając się od swojego cięższego oblicza, jednocześnie nie oferując wiele nowego w zamian. Jednak na "Sorceress", pierwszy raz od zniknięcia growli można odnieść wrażenie, że cała ta zmiana w końcu do czegoś dąży.
Nie da się zaprzeczyć, że lata siedemdziesiąte były złotym okresem dla klasycznego progresywnego rocka, jednak przeszłość ma pewną własność o której wielu zapomina - nie da się jej odtworzyć z zachowaniem całego jej czaru. Z tego powodu wszelkie zespoły revivalowe nigdy nie dojdą dalej niż ci, na których się wzorują. Choć trudno to przyznać, to właśnie tym pięć lat temu stał się Opeth. Nie ma oczywiście wątpliwości - "Heritage" i "Pale Communion" to bardzo solidne albumy, lecz bledną zarówno w porównaniu z dokonaniami Yes czy Rush, jak i wcześniejszymi płytami Szwedów.
"Sorceress" nie zwraca nam czasów "Blackwater Park", wciąż hołdując przeszłości, lecz tym razem panowie postarali się stworzyć nieco bardziej kolorową mieszankę stylów, dzięki której czuć drobny powiew oryginalności. Tym razem twórcy wzbogacili klasyczno-progresywne brzmienie o brudniejsze wpływy z rejonów stoner/sludge/doom, co dodało całości charakteru. Prostsze, chwytliwe, acz przytłaczające motywy przeplatają się tu z bardziej złożonymi riffami gitarowymi, partiami akustycznymi oraz brzmieniami klawiszowymi przywołującymi wspomnienia czasów organów Hammonda. Ten zabieg nadał całości odrobiny niezbędnego ciężaru, którego wcześniej bardzo brakowało. Przede wszystkim jednak Michael Åkerfeldt i przyjaciele skupili się na stworzeniu progresywnego dzieła na miarę swoich mistrzów, pełnego różnorodnych brzmień, bogatych aranżacji i delikatnych smaczków. Oczywiście, jak przystało na wybitnych muzyków wyszło im bardzo przyzwoicie, lecz ciągle nie wiadomo dlaczego zamiast tego nie posłuchać po prostu kolejny raz Yes - "Fragile".
Jednocześnie klimaty te przywołane do dzisiejszych czasów zyskują za sprawą lepszych, czystszych nagrań. Potężne, przesterowane gitary nie zakrywają przewijających się w tle klawiszy, czy innych smaczków przygotowanych dla nas przez kompozytorów. Nagranie jest tu wyjątkowo przejrzyste i podkreśla wszystkie najważniejsze elementy kompozycji. Nawet solówki na basie są słyszalne bez najmniejszego problemu, a niskie częstotliwości nigdy nie sprawiają wrażenia spłaszczonych. W warstwie produkcyjnej nie ma się do czego przyczepić.
Mieszanka Black Sabbath i Yes ma swój urok, lecz fani wciąż będą musieli czekać na czasy gdy Opeth znów zapragnie być sobą, zamiast składać hołd czasom, które dawno minęły i wbrew ich wszelkim staraniom już nie wrócą. Mówią, że jeśli masz kopiować, kopiuj najlepszych, szkoda tylko, że dla tych panów była to degradacja ze statusu pionierów do naśladowców. Dopóki twórcy maja takie nastawienie nie mamy co liczyć na kolejne wybitne dzieło, nie mniej jednak należy przyznać, że to co aktualnie robią wychodzi im całkiem nieźle.

7,5/10

sobota, 15 października 2016

Recenzja - Meshuggah - The Violent Sleep Of Reason

Meshuggah - The Violent Sleep Of Reason

Meshuggah z pewnością nie należy do najbardziej pracowitych zespołów na świecie. W czasie gdy oni wydali ledwie trzy albumy, gatunek który zainspirowali zdążył powstać, osiągnąć szczyt popularności i zacząć się powoli wypalać. Ci panowie jednak robili swoje na długo przed tym jak ktokolwiek usłyszał słowo djent, a ich najnowsze dzieło dowodzi, że ich muzyka będzie rzucać na kolana jeszcze długo, niezależnie od panujących trendów.
Z początku "The Violent Sleep Of Reason" mógł wywoływać drobne obawy. Pierwsze udostępnione utwory jak "Born In Dissonance" i "Nostrum" z pewnością ucieszyły tych, którzy liczyli na czysty ciężar oraz zabawę rytmem, przywołującą wspomnienia "Bleed". Okazuje się, że, na całe szczęście, było to bardzo mylące. Mimo wszystko prawdziwa magia dzieje się dopiero, gdy twórcy zaczynają układać swoje charakterystyczne, oparte na rozległych pasażach, chaotyczne melodie, a tych usłyszymy na "The Violent Sleep Of Reason" wyjątkowo dużo. Kiedy tylko w połowie "Clockworks" rytmiczne zagrywki ustępują miejsca szalonym riffom przechodzącym przez kilka oktaw, dowiadujemy się w którą stronę panowie skręcają tym razem. Na swój nieregularny, dysonujący, zupełnie nie wpadający w ucho sposób jest to najbardziej melodyjny album jaki Meshuggah stworzyło w swojej karierze. Sztampowe staccato na pojedynczych dźwiękach nie pojawia się tu praktycznie nigdy, a panowie gęsto poupychali intrygujące motywy okupujące najniższe rejestry jakie nasze głośniki są w stanie wyprodukować. Trzeba przyznać, że kompozytorzy w samą porę zorientowali się, iż czysto rytmiczne popisy zostały w ostatnim czasie dość mocno wyeksploatowane i aby zaimponować dzisiejszej publiczności należy iść o krok dalej. Nie oznacza to jednak, że Tomas Haake odsunął się ze swoim zestawem perkusyjnym w cień, aczkolwiek z pewnością nie kradnie całej uwagi dla siebie, jak to niejednokrotnie miało miejsce w przeszłości. Tym razem z całą pewnością jest to album duetu Thordendal-Hagström i to ich partie najbardziej wciągają w wir muzycznej agresji, popisów technicznych i przytłaczającego klimatu, jakim jest "The Violent Sleep Of Reason".
Nie można również nie wspomnieć, iż mamy tu do czynienia z najlepiej nagranym albumem Meshuggah, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. W końcu dostaliśmy nagranie, na które czekaliśmy - bez przesadzonej kompresji gitar, z potężnym, mięsistym, lecz nie głuchym basem oraz solidną dynamiką. Niektórzy wprawdzie mogą narzekać na nadmierne podbicie niskich częstotliwości, lecz, szczerze mówiąc, jeśli jakikolwiek zespół powinien podkreślać je ile tylko się da, to właśnie ten.
Może to dzięki zaangażowaniu Dicka Lövgrena w kompozycje, świetnej realizacji, bądź wyraźniejszemu postawieniu na melodie, ale z pewnością jest to jedno z najlepszych dzieł Meshuggah i bez najmniejszego zawahania można postawić je obok "Destroy Erase Improve" czy "ObZen". "The Violent Sleep Of Reason" to festiwal wszystkiego co najlepsze w muzyce tych panów i ci, którzy doceniają ich za coś więcej niż czysty ciężar z pewnością się w nim zakochają.

9,5/10

sobota, 8 października 2016

Recenzja - Epica - The Holographic Principle

Epica - The Holographic Principle

Ostatnimi czasy susza w metalu symfonicznym zdaje się być przerywana jedynie kolejnymi wydaniami Epiki, a i oni przy okazji "Requiem For The Indifferent" lekko rozczarowali. Ciężar odpowiedzialności, jaki spoczywa na ich barkach jest zatem naprawdę poważny. Jeśli zespołowi nie udałoby się przynajmniej powtórzyć sukcesu "The Quantum Enigma", fani gatunku na kolejny wybitny album w tej kategorii prawdopodobnie musieliby czekać kolejne dwa lata. Na całe szczęście muzycy stanęli na wysokości zadania.
W muzyce tego zespołu jest coś, co sprawia, że nie nudzi się tak jak większość im podobnych - duma ze swoich metalowych korzeni. Epica nigdy nie zamieniła przesterowanych gitar oraz growli na proste podkłady, taneczne nabicia czy popowe kompozycje. Nikt nie obawia się tu zrażenia niedzielnej, radiowej publiczności, a na pierwszym miejscu zawsze stoi wewnętrzna logika utworu, nie rynku. Spokojne ballady akustyczne są delikatne i melodyjne, ponad dziesięciominutowe kolosy powalają monumentalnym brzmieniem, a żwawe kompozycje nie stronią od wyrazistych riffów gitarowych, ani nie ograniczają się do czystych wokali. Wyśmienity operowy śpiew Simone Simons nie raczy nas zapętlonymi, przesłodzonymi, prymitywnymi motywami. Orkiestra nie wyręcza gitarzystów w prowadzeniu utworów do przodu, choć towarzyszy nam praktycznie bez przerw, a partie symfoniczne zostały napisane z należytym rozmachem. Chóry, smyczki, sekcja dęta i całe bogactwo brzmień wspomagające już i tak bardzo solidny, metalowy kręgosłup grupy (wykorzystujący nawet takie dobrodziejstwa dzisiejszych czasów jak gitary o poszerzonej skali), a także potężne, złożone, niesztampowe kompozycje sprawiają, że "The Holographic Principle" powoduje opad szczęki. Również same nowe pomysły, które słychać na płycie nie pozwalają się nudzić. Wahania nastrojów to już standard dla tego zespołu, lecz tym razem usłyszymy także niestandardowe tonacje ("A Phantasmic Parade"), wpływy muzyki wschodu ("Dancing In A Hurricane"), czy sakralnej (w wielkim finale - "The Holographic Principle - A Profound Understanding Of Reality"). Wprawdzie nie ma tu żadnej wielkiej rewolucji, lecz nowości jest na tyle dużo, by oddalić oskarżenia o stagnację.
Od czysto technicznej strony album również prezentuje się bardzo dobrze, lecz nie obędzie się bez uwag. Przede wszystkim orkiestra oraz chóry zostały nagrana wyśmienicie i nie ma najmniejszych wątpliwości - tu za każdym instrumentem stał prawdziwy muzyk, nie klawiszowiec z dobrym sprzętem. Dzięki temu brzmienie jest naprawdę monumentalne i jeśli oceniać wyłącznie partie symfoniczne to nie ma się do czego przyczepić, trochę gorzej prezentują się ścieżki samych członków zespołu. Gitary są odrobinę zbyt niewyraźne, a po nałożeniu tych dwóch warstw dźwięk staje się niewystarczająco przejrzysty. Na przyszłość producent powinien zadbać o większą precyzję nagrania.
Epica w pierwszej kolejności broni się jako świetny zespół metalowy, a warstwa symfoniczna dopiero wzbogaca ten solidny fundament i właśnie dlatego z biegiem lat stali się tym jednym zespołem w swojej kategorii, na którego płyty zawsze warto czekać. "The Holographic Principle" nikogo raczej nie zaskoczy, ale stanowi najlepszy przykład tego, jak należy tworzyć w tym gatunku. Gdyby więcej zespołów tak podchodziło do swojej twórczości jak Epica nie bylibyśmy świadkami kryzysu w tradycyjnym metalu symfonicznym.

9/10

niedziela, 2 października 2016

Recenzja - Allegaeon - Proponent For Sentience

Allegaeon - Proponent For Sentience

W tym roku konkurencja w świecie technicznego death metalu jest wyjątkowo zacięta. Sytuacja stała się jeszcze bardziej emocjonująca, gdy jeden z najlepszych młodych zespołów tego nurtu również zapowiedział na ten rok nowy materiał. Allegaeon już od czasu swojego debiutu zachwycał, a ich płyty śmiało mogły pretendować do rangi jednych z najlepszych w gatunku. Prawdopodobnie zatem, gdyby tylko chcieli osiąść na laurach, wszyscy z radością witaliby kolejne takie same albumy. Ci panowie nie mieli najmniejszego zamiaru tego robić, a ich nowe dzieło wręcz ocieka świeżymi pomysłami.
Już "Elements Of The Infinite" było wielkim osiągnięciem, a według niektórych nawet kamieniem milowym dla gatunku, zatem fakt, że "Proponent For Sentience" idzie jeszcze dalej jest podwójnie imponujący. Fani zespołu znają już nadludzkie umiejętności techniczne wykonawców, jak również niesamowite kompozycje, jakimi muzycy niezmiennie imponują, lecz w tym wypadku nawet oni będą zaskoczeni. Oczywiście złożone, niezwykle szybkie, intrygujące i, co najważniejsze, zapadające w pamieć zagrywki znajdują się tu praktycznie na każdym kroku. Zewsząd atakują nas wspaniałe melodie, nie tylko gitarowe, które zapadają w pamięć nie z powodu niekończących się zapętleń, co ma miejsce w przypadku przytłaczającej większości piosenek radiowych, a raczej dzięki temu jak dobrze zostały ułożone oraz jak interesująco twórcy je rozwijają. Standardowo, ponad wszelkie tech-deathowe standardy, usłyszymy także solidną porcję niebywale profesjonalnej gry na gitarze klasycznej, równie imponującej, co rozległe pasaże przepuszczane przez wzmacniacz. Ale wszystkie te elementy znaliśmy już z wcześniejszych płyt zespołu, a i nowości znajdziemy tutaj sporo. Pierwszy miły akcent zastaje nas już na samym wstępie, bowiem na "Proponent For Sentience" wita nas niezwykły, monumentalnie brzmiący wstęp symfoniczny. Chóry i orkiestrę spotkamy znacznie częściej niż dotychczas, co miejscami przywodzi skojarzenia z Fleshgod Apocalypse. Allegaeon zdecydowanie skorzystał na dodatkowej potędze jaką oferują tak bogate aranżacje. Miłą atrakcją są także akcenty elektroniczne na "Of Mind And Matrix", które zgrabnie urozmaicają album. Kolejną perełką na płycie jest "Proponent For Sentience III - The Extermination" ze swoim niesamowitym, pełnym pogłosu wstępem oraz odświeżającym, gościnnym występem Björna Strida. Czysty śpiew w twórczości tych panów to naprawdę niecodzienna przyjemność. Przyjemna niespodzianka to także zamykający całość cover "Subdivisions" zespołu Rush. Panowie podeszli do sprawy dokładnie tak, jak należało - nadali utworowi zupełnie nowy wydźwięk przystosowując go do swojego własnego, unikalnego stylu, nawet jeśli nie usłyszymy na nim growli. Słychać, iż panowie mieli tu naprawdę dużo pomysłów i nie mają najmniejszego zamiaru zacząć wyłącznie odcinać kuponów od swojej dotychczasowej pracy.
"Proponent For Sentience" to jeden z najlepszych tegorocznych albumów technical death metalowych, choć poprzeczka wisi naprawdę wysoko. Bogate brzmienia, zapadające w pamięć motywy, zapierające dech w piersiach popisy techniczne, ciągłe urozmaicenia - wszystko znajdziemy na swoim miejscu. Obojętnie czy oczekujemy furii death metalu, czy chwytliwości melodeathu, czy potęgi orkiestry, czy nawet piękna i delikatności gitary klasycznej, najnowszy album Allegaeon zaspokoi wszystkie te pragnienia.

9,5/10