wtorek, 27 września 2016

Recenzja - Insomnium - Winter's Gate

Insomnium - Winter's Gate

Eksperymenty w muzyce to zawsze zjawisko bardzo pożądane. Niektóre się udają, inne nie, lecz praktycznie zawsze wychodzi z nich coś interesującego. Widząc zatem pierwszy raz, iż najnowsze dzieło Insomnium to album jednej, długiej kompozycji z jednej strony byłem zaintrygowany, jednak z drugiej zacząłem zachodzić w pamięć, co uświadomiło mi, że ostatni spektakularny sukces z użyciem tej formy miał miejsce dwadzieścia lat wstecz i było to wydanie "Crimson" Edge of Sanity. Jednak ci panowie mieli wszelkie podstawy, by udźwignąć tak ambitny pomysł oraz wycisnąć z niego ile tylko się da.
Muzycy nie mieli tu zamiaru zbytnio zmieniać w swoim brzmieniu, zatem nie usłyszymy żadnych wielkich rewolucji, ani niczego, czego zespół nie podawał nam wcześniej. Całą atrakcją jest tu zupełnie inna forma, w jakiej prezentują swoją charakterystyczną grę. Na większym formacie (utworu, bowiem sama płyta trwa jedynie czterdzieści minut) zdecydowanie najwięcej zyskała atmosfera, jaką panowie od zawsze z wielkim sukcesem budowali. Chłodne, skandynawskie, klawiszowe melodie połączone z furią sekcji rytmicznej, która miejscami przywołuje na myśl black metal, zachwycającymi, delikatnymi solówkami gitarowymi, a także okazjonalnymi czystymi wokalami czy instrumentami akustycznymi stwarza niepowtarzalny nastrój, przenosząc słuchacza w sam środek nieprzyjaznego, lecz na swój surowy sposób pięknego zimowego pustkowia. Płynne przejścia między gwałtowniejszymi, a spokojniejszymi momentami pozwalają dużo lepiej zanurzyć się w krajobraz roztaczany przed nami przez muzykę Insomnium. "Winter's Gate", choć jak na pojedynczy utwór osiąga monstrualne gabaryty, nie nudzi nawet na chwilę, wręcz przeciwnie - słuchając go stale odczuwa się pragnienie, by trwał tak długo, jak tylko to możliwe. Kolejne solówki chwytają za serce, za każdym rogiem czai się porywający motyw, a zmiany nastroju są tu częstsze, niż na niejednej płycie, na której średnia długość piosenek nie przekracza czterech minut.
Nie oznacza to jednak, że nie znajdziemy tu wad. Przede wszystkim próżno szukać tu jakiegokolwiek materiału na singiel, co w tym przypadku jest bardzo zrozumiałe. Ciężko znaleźć pojedynczy motyw, który wpadnie w ucho, bądź część, do której będzie się chciało koniecznie wracać i odtwarzać w nieskończoność. "Winter's Gate" to zamknięta całość, przy której trzeba usiąść na spokojnie, po czym rozkoszować się nią nieprzerwanie przez następne czterdzieści minut. Tych, obciążonych deficytem uwagi może to zniechęcić, jednak warto się przemóc.
Drugim niedopatrzeniem jest nagranie, którego jakość nie idzie w parze z poziomem materiału na płycie. Brzmienie dość często, gdy dzieje się zbyt dużo, staje się irytująco nieprzejrzyste. Partie zlewają się w jedno, potężne uderzenie dźwięku, co mogło równie dobrze być zamysłem artystycznym, imitując uderzenie burzy śnieżnej, lecz nawet w takim wypadku wolałbym, aby twórcy nie adaptowali swojego konceptu aż tak dokładnie. Również niskie tony wydają się nieco zbyt mocno podbite w miksie, tworząc nienaturalne wybrzuszenie w niskich rejestrach. Chociaż bardzo miło jest wyraźnie słyszeć gitarę basową, to zdecydowanie warto unikać także przesady w tej kwestii.
Trzeba przyznać, że tytuł został tu dobrany wyśmienicie, ponieważ najnowsze dzieło Insomnium to prawdziwe wrota do świata pięknej, choć surowej zimy. Nie jest to album bez wad, jednak stanowi niesamowite doświadczenie i jeden z największych wyczynów w karierze tych panów. Po dwudziestu latach "Crimson" w końcu doczekał się godnego przeciwnika w swojej kategorii. Tej płyty zdecydowanie warto posłuchać, lecz należy to zrobić spokojnie i w skupieniu.

9/10

niedziela, 18 września 2016

Recenzja - The Dear Hunter - Act V: Hymns with the Devil in Confessional

The Dear Hunter - Act V: Hymns with the Devil in Confessional

Wydanie kolejnego albumu ledwie rok po genialnym i niezwykle rozbudowanym "Act IV: Rebirth In Reprise" musiało być wręcz tytanicznym wysiłkiem dla The Dear Hunter. Ich niesamowicie złożona muzyka z pewnością pochłania niezliczone ilości godzin pracy, lecz nie powstrzymało to twórców przed zapewnieniem nam kolejnego, wspaniałego dzieła stojącego na tak samo wysokim poziomie jak jego poprzednicy, a co równie ważne - z zachowaniem ich zwyczajowego, monumentalnego rozmachu.
"Act V: Hymns with the Devil in Confessional" niesie za sobą wszystko, za co uprzednio pokochaliśmy muzykę The Dear Hunter. Bogactwo brzmienia jest tu wręcz niewyobrażalne dla tych, którzy jeszcze nie mieli styczności z tym zespołem. Choć porównanie do opery jest tu jak najbardziej na miejscu, to symfoniczna potęga orkiestry oraz chórów to jedynie jedne z wielu sposobów, na jakie twórcy rozkładają słuchaczy na łopatki. Wpływy jazzu, muzyki klasycznej, kabaretowe oraz musicalowe to prawdziwa dusza całego albumu, nawet jeśli są to elementy nałożone na progresywno rockowy szkielet. Panowie już jakiś czas temu wybili się ponad wszelkie ramy gatunkowe, a ich projekt na przestrzeni aktów I-V zapuścił się na tak odległe tereny, że stworzył dla siebie swoją własną kategorię. Rolę pierwszych skrzypiec może tu z równą łatwością przejąć żeński chór, sekcja dęta, pianino lub organy Hammonda, jak gitara elektryczna, nieprawdopodobnie dynamiczny głos wokalisty czy perkusja, choć nie da się ukryć, że kompozytorzy starali się raczej wyciągać na pierwszy plan te mniej oczywiste elementy utworów, dzieki czemu te nabierają niepowtarzalnego charakteru.
Zachwycająca jest również mieszanka nastrojów, jakimi częstuje nas The Dear Hunter. W jednej chwili skoczne, energiczne kawałki są w stanie przygnieść potęgą i ponurym brzmieniem symfonicznym, lub przejść do minimalistycznych, akustycznych, nieco rozluźniających atmosferę klimatów. Bogactwo form, środków i brzmień bije tu z każdego zakamarka i pozwala na długi czas zanurzyć się w świat płyty i z każdym kolejnym jej odtworzeniem odnaleźć w niej nowe, wspaniałe szczegóły. Chociaż nie do końca podoba mi się, spokojniejszy, mniej przytłaczający kierunek, w który skręca druga połowa albumu, to trzeba podkreślić, iż nawet w bardziej oszczędnych kompozycjach udało się ukryć tyle smaczków, a także tak wiele wartościowych zagrywek, że nie można narzekać na nudę. Utwory są tu zarówno chwytliwe, jak i skomplikowane, mają nieco oldskulowy klimat dawnego jazzu, lecz są niezaprzeczalnie, niezwykle świeże, a ich rockowy rdzeń wspaniale wspiera wszelkie niesztampowe decyzje podjęte przez twórców.
Poziom produkcji idzie tu w parze z jakością kompozycji, czego z pewnością należało oczekiwać, bowiem w tak monumentalnej, bogatej muzyce jest to kwestia kluczowa. Piękne, przestrzenne, czyste brzmienie pozwala dziełu rozwinąć swoje skrzydła oraz zachwycić wszystkim, co tylko wyobraźnia twórców miała do zaoferowania. Muszę podkreślić zatem rzecz, o której mówiłem przy okazji "Act IV: Rebirth In Reprise", lecz jest równie aktualna tutaj - tego krążka wręcz nie wypada słuchać na miernym sprzęcie i w niezachwycającej jakości.
Poprzednie dzieło The Dear Hunter prawdopodobnie wciąż pozostanie moim ulubionym, głównie ze względu na nieco zbyt spokojną drugą część ich najnowszej płyty, lecz z pewnością panowie nie stracili swojego talentu i prą do przodu równie mocno, co do tej pory. "Act V: Hymns with the Devil in Confessional" to genialne dzieło, z którym żaden fan bogatej muzyki nie rozstanie się szybko. Teraz pozostaje tylko czekać w napięciu, co Casey Crescenzo miał na myśli mówiąc, że akt piąty będzie ostatnim rockowym albumem w serii. Ja już nie mogę się doczekać.

9/10

czwartek, 15 września 2016

Recenzja - Norma Jean - Polar Similar

Norma Jean - Polar Similar

Łączenie metalu z hardcore punkiem nie jest tak prostym zadaniem jak się wydaje. Na pierwszy rzut oka gatunki te pasują do siebie jak ulał, lecz historia pokazała nam już wielokrotnie - niektórzy biorą z nich tylko to co najgorsze, starając się usprawiedliwić w ten sposób swój brak umiejętności wykonawczych, bądź kompozytorskich. Na całe szczęście możemy liczyć na takie zespoły jak Norma Jean, które przypominają jak wiele interesujących treści da się wycisnąć z takiego połączenia, jeśli tylko stoją za nim uzdolnieni muzycy.
Na "Polar Similar" panowie coraz bardziej odchodzą od swoich szalonych, mathcore'owych inspiracji, które były wyraźne jeszcze na ich poprzednim wydaniu, starając się zaatakować słuchacza w sposób bardziej charakterystyczny dla metalu. Tym razem utwory z reguły zauważalnie zwalniają tempa jednocześnie wbijając słuchaczy w ziemię brudnym, niskim brzmieniem gitar, które na myśl przywodzi takie gatunki jak sludge czy doom metal, jednocześnie zachowując prostą, lecz efektowną oraz chwytliwą punkową konstrukcję samych riffów. Pikanterii dodaje głos Cory'ego Putmana, który przez większość czasu balansuje na cienkiej granicy między growlem, a hardcore'owym krzykiem, a kiedy próbuje swoich sił w bardziej melodyjnych fragmentach, wtedy również pokazuje pazur swoim czystszym, aczkolwiek zachrypniętym wokalem. Wielkim plusem albumu są również niezwykle intrygujące kompozycje. Twórcy bez większego problemu mogli stwierdzić, że zważywszy na swoje korzenie dadzą radę pójść na łatwiznę i zmienić swoje nowe dzieło w ciąg podobnych wściekłych, agresywnych, schematycznych kawałków, które słyszeliśmy już wiele razy, lecz tak nie zrobili. Utwory są naprawdę zróżnicowane, zaskakujące, nieschematyczne i prezentują szeroki wachlarz nastrojów oraz inspiracji. Kompozytorzy nie bali się dodać niezwykle gęsto rozsianych nastrojowych fragmentów, przywodzących na myśl Deftones, przerywników w postaci niepokojących sampli, westernowego "III. The Nebula" czy kilku zagrywek w southern rockowym klimacie. Oszczędności nie dotknęły również partii sekcji rytmicznej. Praca perkusji nie popada w banał i miejscami jest równie, a niejednokrotnie bardziej interesująca, niż popisy gitarowe. Także linie basowe miejscami wybijają się na pierwszy plan, a miks wyraźnie je podkreśla, czasem nawet zbyt mocno. Niestety nagraniu daleko do ideału. Kiedy tylko w utworach zaczyna dziać się zbyt wiele, dźwięk staje się nieprecyzyjny, a partie zlewają się ze sobą w jedną wielką ścianę dźwięku. Bardzo prawdopodobne, że właśnie tak miało być w zamyśle twórców, lecz nie jestem fanem takiego podejścia. Miejscami ciężko też zrozumieć zauważalną, rozmyślną kompresję wokali, która nie wnosi wiele, do już i tak brudnego, ciężkiego brzmienia płyty. Nie są to jednak wady odbierające przyjemność ze słuchania, a niektórym mogą się wręcz podobać.
Norma Jean zaprezentowali nam jak należy poruszać się na granicy światów metalu i punku łącząc ich elementy tak, by te wzbogacały się wzajemnie, a jednocześnie nadać całości unikalny charakter. "Polar Similar" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów ciężkich brzmień podanych w unikatowy sposób. Temu albumowi nie można zarzucić braku ambicji, ani pójścia na łatwiznę. To nieoszlifowany diament, piękny w swej nieokrzesanej naturze.

9/10

środa, 14 września 2016

Recenzja - Evergrey - The Storm Within

Evergrey - The Storm Within

Metal progresywny, jak sama nazwa wskazuje powinien przesuwać granice gatunku i stanowić rzeczony progres względem wszystkiego, co do tej pory słyszeliśmy. Niestety bardzo wiele zespołów, zwłaszcza starej gwardii tej sceny wyjątkowo komfortowo usadziła się w konwencji heavy-power metalu z bardziej złożonymi, zróżnicowanymi kompozycjami i nie ma zamiaru jej opuszczać. Chociaż w takim brzmieniu nie ma nic złego, to nie da się w ten sposób zdziałać cudów, a już na pewno nie odkrywa ono żadnych nowych terenów.
"The Storm Within" to świetnie napisany, mistrzowsko wykonany i zupełnie nieoryginalny album. Kompozycje są tu niezwykle bogate i przemówią do każdego fana klasyki metalowej progresywy. Również sama ich różnorodność nie daje powodów do narzekań, bowiem muzycy nie pisali wszystkiego na jedno kopyto, lecz przeplatali ze sobą utwory o różnych nastrojach oraz charakterach. Gitarzyści nie szli na łatwiznę. Nawet, gdy usuwają się na dalszy plan, przesunięcie to nie wiąże się ze spadkiem złożoności ich zagrywek, natomiast kiedy przychodzi czas na solówki trudno nie zachwycić się ich kunsztem wykonawczym. Zawsze w tle pojawia się partia, na której warto zawiesić ucho i nie tyczy się to tylko gitar. Wszechobecne klawisze nadają całości większej głębi i wspaniale wzbogacają brzmienie, a niejednokrotnie, bardzo zasłużenie skupiają na sobie światła reflektorów. Liniom wokalnym Toma Englunda również nie można wiele zarzucić. Nawet jeśli nie popisuje się on zbyt szeroką dynamiką głosu, to same melodie wokalne są zwykle odpowiednio rozbudowane i podkreślają imponującą skalę, jaką dysponuje. Smaku dodają wszelkie drobne dodatki w postaci gościnnych, żeńskich wokali w wykonaniu Floor Jansen, chórków, elektroniki czy brzmień symfonicznych, które dzięki czystej i przestrzennej produkcji wywierają imponujące wrażenie.
Taki opis brzmi znajomo, prawda? Dzieje się tak ponieważ tak naprawdę wszystkie te elementy już gdzieś słyszeliśmy i to nie tylko osobno. Na dobrą sprawę tak powinno wyglądać minimum, którego należy oczekiwać od każdego porządnego albumu metalowego w dzisiejszych czasach. Problem "The Storm Within" polega na tym, iż zdecydowanie brakuje na nim zaskoczeń. Próżno szukać tu świeżych wizji i odważnych posunięć. Panowie napisali swój album dokładnie tak, jak było w instrukcji. Zrobili to niezwykle fachowo, lecz wielka szkoda, że nie dodali nic od siebie.
Nowe dzieło Evergrey to bez wątpienia kawał solidnej muzyki, który powali fanów ich dotychczasowych osiągnięć. Ci, którzy nie znudzili się jeszcze klasyczną formą progresywnego metalu również śmiało mogą sięgać po to wydanie, lecz uważam, że w tym gatunku należy oczekiwać trochę więcej. Jest to kawał dobrej roboty, który jednak nie zmieni niczyjego życia.

8/10

sobota, 10 września 2016

Recenzja - Devin Townsend Project - Transcendence

Devin Townsend Project - Transcendence

Muzyka Devina Townsenda występuje we wszelkich kształtach i rozmiarach. Ten muzyk jak żaden inny zgrabnie lawiruje między gatunkami z każdym kolejnym wydaniem zaskakując swoich fanów oraz udowadniając, że jest w stanie stworzyć arcydzieło praktycznie w każdym stylu. Jest dokładnym przeciwieństwem wszystkich kurczowo trzymających się przeszłości metalowych tradycjonalistów, zanudzających publiczność kolejnymi bliźniaczo podobnymi albumami i właśnie dlatego na jego kolejne wydania czeka się z zapartym tchem.
Tym razem Devin postanowił odwiedzić bardziej nastrojowe tereny, na które zapuszczał się już przy okazji albumów takich jak "Terria", "Accelerated Evolution", czy "Infinity", którego wstęp - "Truth" nagrał z tej okazji ponownie (chociaż znalazłoby się kilka bardziej godnych odświeżenia utworów na tej płycie, to i tak przyjemnie jest usłyszeć tę kompozycję nagraną w bardziej nowoczesnych warunkach). Od razu zatem wiadomo, iż znajdziemy tu masę pogłosu, spokojnych melodii, lecz także wiele niezwykle wpadających w ucho motywów, które zostaną z nami jeszcze długie miesiące, jeśli nie lata. W pierwszym momencie może wydawać się, że utwory nie są tu zbyt złożone, lecz po dokładniejszym wsłuchaniu się odkrywają swoją prawdziwą głębię. Choć linie melodyczne przewijające się na pierwszym planie nie należą do najbardziej skomplikowanych, to cała zabawa zaczyna się, gdy próbujemy wyłapać wszystko, co kompozytor ukrył dla nas w sekcji rytmicznej oraz w tle. Najlepszym przykładem jest wyśmienite "Failure". Już sama solówka, swoją drogą prawdopodobnie najlepsza w twórczości Townsenda od czasu oszałamiającego "Deep Peace", wystarczyłaby aby powalić słuchaczy, lecz nieprzewidywalne, często zmieniające się schematy rytmiczne dodatkowo powodują opad szczęki. Ponadto dużo smaku całości dodają niezwykle bogate aranżacje zachwycające elementami symfonicznymi, akustycznymi, chórami, duetem wokalnym Devina i Anneke van Giersbergen (której jednak nie usłyszymy tak dużo jak na kilku wcześniejszych płytach), a także szczodrym użyciem klawiszy. Ponadto każda z piosenek jest wyjątkowa na swój własny sposób. Przywołujące wspomnienia "Truth", wcześniej wspomniana solówka z "Failure", złożone partie gitarowe na "Secret Sciences", Potężne uderzenie ciężaru na "Higher", chwytliwość "Stars", szalone klawisze na "Offer Your Light", czy niespodziewany cover "Transdermal Celebration" - wszystko to sprawia, że "Transcendence" sprawia wrażenie naprawdę przemyślanego i dopracowanego albumu, który nie ma prawa szybko się znudzić. Jedyna wada jakiej można się tu dopatrzyć to sporadyczne dłużyzny, które nawiedzają większość albumów skupionych na budowaniu nastroju, lecz nie są zbyt uciążliwe.
Od strony produkcyjnej mamy tu do czynienia z typowym stylem, do jakiego już dawno przyzwyczaił nas Devin Townsend. Nie oszczędzał na pogłosie, przez co kompozycje sprawiają bardziej monumentalne wrażenie, a przestrzenność dźwięku jest wręcz niewiarygodna, aczkolwiek wyłowienie wszystkich smaczków ukrytych w kompozycjach może okazać się wyzwaniem. Posiadacze lepszego sprzętu nie będą mieli z tej racji większego problemu, lecz na głośnikach z laptopa, bądź tanich słuchawkach lepiej od razu dać sobie spokój. W warstwie wykonawczej szczególny popis dał tu perkusista, Ryan Van Poederooyen, którego nabicia nieraz rozkładają na łopatki. Podobnie jego kolega z sekcji rytmicznej, dbający o niskie częstotliwości Brian Waddel, dla którego warto wsłuchać się w pasmo basu.
Ostatnia ważna sprawa to dodatkowy dysk, który znaleźć można w Deluxe Edition krążka. Absolutnie, w żadnym razie nie wolno go pominąć, bowiem jest tak samo dobry, a może nawet i lepszy niż zawartość podstawowa. Z pewnością materiał jaki można tam znaleźć jest o wiele bardziej zróżnicowany, jednak wyraźnie gorzej zmiksowany. Znajdziemy na nim wiele nieoszlifowanych diamentów, które musi usłyszeć każdy fan Townsenda. Prawda - niejednokrotnie odstraszy nas nieporządek w nagraniu, głuchy bas czy nadmierna kompresja jednak kompozycje niczym nie ustępują tym, które dostały się na główny krążek.
Devin po raz kolejny popisał się swoim niebywałym talentem kompozytorskim i dodał do swojej, już i tak obszernej dyskografii kolejny genialny album. "Transcendence" nie musi przypaść do gustu już przy pierwszym przesłuchaniu, jednak dużo zyskuje z każdym kolejnym odtworzeniem. W ten album należy się wsłuchać i pojedynczo wyławiać kolejne świetne pomysły, które ukryli w nim twórcy.

9/10

poniedziałek, 5 września 2016

Recenzja - Sodom - Decision Day

Sodom - Decision Day

Niemiecki thrash metal zawsze był o wiele bardziej skupiony na ciężarze brzmienia, niż jego amerykański odpowiednik. Dla wielbicieli agresywniejszej muzyki jest to zdecydowanie zaletą, lecz ma również swoje wady. Niestety przez brak spokojniejszych, bardziej melodyjnych przerywników, czy innych zmian nastroju dużo łatwiej się nim znudzić, zwłaszcza kiedy zespoły nie wprowadzają do swojej muzyki wielu nowości z biegiem lat. Niestety Sodom z reguły nie był zespołem popisującym się szczególną kreatywnością, a po "Epithome Of Torture" myślałem, że oto nadszedł czas, kiedy ich muzyka ostatecznie przestała mnie bawić. Sprawa nie prezentuje się jednak tak prosto.
"Decision Day" nie jest jednym z albumów, które warto dogłębnie analizować, czy rozkoszować się jego delikatnymi niuansami. Mamy tu kawał solidnego, ostrego thrash metalu, który potrafi do siebie przyciągnąć słuchaczy jedynie siłą solidnych zagrywek gitarowych, a także genialnymi przejściami perkusyjnymi, o które pierwszorzędnie zadbał Markus Freiwald. Album dość rzadko spuszcza z tępa i stale utrzymuje charakterystyczną dla gatunku agresję. Fani zespołu najprawdopodobniej będą tą informacją zachwyceni, lecz jest to także główny powód dla którego płyta nie może równać się choćby z ostatnim dziełem Death Angel. Nawet pomimo licznych, bardzo solidnych i zapadających w pamięć riffów, w pewnym momencie monotonia wyraźnie zaczyna dawać się we znaki. Nie da się ukryć, że "Decision Day" nie został stworzony do słuchania raz po raz, bez przerwy. Dużo lepiej sprawdza się w formie pojedynczych piosenek, a przede wszystkim jako porcja świetnego materiału koncertowego. Szybkie, proste kompozycje z pewnością bez najmniejszego problemu porwą tłum, a zapadające w pamięć motywy sprawią, iż fani będą domagać się ich na setlistach, jednak słuchane w domowym zaciszu prędzej czy później zaczną przyprawiać o opadanie powiek. Nie ma tu wiele więcej do powiedzenia. Poszukiwacze dobrze napisanych zagrywek gitarowych znajdą tu coś dla siebie, lecz wielbiciele różnorodności powinni skierować się gdzie indziej.
Choć wielokrotnie wyrzucałem zespołom brak innowacji, często ciągnąc przy tym ocenę mocno w dół, tym razem nie uważam by było to do końca uczciwe. Najnowsze dzieło Sodom ma w sobie wiele całkiem niezłych pomysłów, które działają całkiem nieźle, lecz niestety wszystkie są do siebie bardzo podobne. Utwory z "Decision Day" dużo łatwiej byłoby docenić, gdyby obłożone zostały kilkoma bardziej wyjątkowymi kompozycjami. Nie mogę zatem do końca polecić unikania tej płyty, aczkolwiek zdecydowanie lepiej jest zapoznawać się z nią po fragmencie, niż z marszu słuchać jej w całości.

7/10

piątek, 2 września 2016

Recenzja - Twelve Foot Ninja - Outlier

Twelve Foot Ninja - Outlier

"Silent Machine" było fenomenem zwłaszcza zważywszy na moment, w którym została wydana - rok 2012, kiedy to djent był u szczytu swojej popularności, co za tym idzie, debiuty w tym gatunku pojawiały się jak grzyby po deszczu, a konkurencja była naprawdę silna. Twelve Foot Ninja jednak, choć z pewnością zalicza się do tego nurtu, to nigdy nie dało się związać w jego granicach i dzięki łączeniu odległych konwencji stworzyli niezapomnianą mieszankę, która wyróżniła ich z tłumu. "Outlier" miał zatem przed sobą spore wyzwanie, jeśli chciał utrzymać poziom poprzednika. Na całe szczęście twórcy nie wyszli z formy.
Muzyka tych panów to kompletne szaleństwo z radością machające środkowym palcem do wszelkich utartych schematów i przyjętych wzorców. Kompozytorzy zrobili wszystko, by uciec monotonii i zaskakiwać słuchaczy na każdym kroku. Choć całość faktycznie opiera się na synkopowanych, niskich riffach kojarzonych z djentem, to jest to jedynie podstawa, na której twórcy puścili wodze fantazji. Dzięki temu znajdziemy w ich mieszance takie gatunki jak ska, reggae, jazz, funk, japoński czy australijski folk, dubstep, rap, a i na tym smaczki się nie kończą, bowiem aranżacje są tu wybitnie bogate oraz ciągle skaczą między nastrojami. Muzycy nie oszczędzali na użyciu instrumentów akustycznych i chórków (zarówno męskich, jak i żeńskich), niejednokrotnie również zaskoczą nas akcenty symfoniczne lub klawiszowe. Należy również dodać, iż cały ten przepych to otoczka dla niebywale chwytliwych melodii, których praktycznie nie da się wyrzucić z pamięci. Mamy tu do czynienia ze świetnym połączeniem ciężaru i kreatywności, podanym w nader przystępnej formie, które urzeknie nawet niedzielnych słuchaczy.
Jest tu praktycznie wszystko, czego można byłoby sobie zamarzyć, choć wykonawcy nie popisują się nadludzkimi umiejętnościami wykonawczymi. Siła tego wydania polega na kreatywnych kompozycjach, w których wiele się dzieje. Nie potrzeba zatem rozbudowanych pasaży i nabić niczym z karabinu maszynowego, by osiągać tak niesamowite rezultaty, do tego wystarczy całkiem pokaźna ilość nietuzinkowych pomysłów. Nie znaczy to bynajmniej, iż instrumentaliści nie są uzdolnionymi muzykami. Poziom wirtuozerii Archspire czy First Fragment nie jest tu po prostu konieczny, a wykonawcy znajdują wiele sposobów, by zabłysnąć. Solówki basowe lub fantastyczne przejścia perkusyjne nie są rzadkością, a głos Nicka Barkera urzeka. Jego oryginalna barwa w połączeniu z szeroką skalą i niesamowitą dynamiką śpiewu sprawiają, że jest to dość często jedna z najlepszych części utworów zespołu.
Nie można mieć również zastrzeżeń do produkcji. W studiu świetnie udało się wyczyścić nagranie tak, by dźwięk był odpowiednio precyzyjny, a poszczególne partie możliwe do wyłapania bez większego wysiłku. W tak rozbudowanych aranżacjach było to kluczowe i wcale nie takie proste, zwłaszcza przy zachowanej przestrzenności brzmienia. Również nie znajdziemy problemów z dynamiką nagrania, nawet pomimo tak częstych zmian natężenia i nastroju. Produkcja zdecydowanie sprostała tu wymaganiom materiału.
Ciężko znaleźć równie zróżnicowany i kreatywny album co "Outlier". Z pewnością trudno zarzucić mu, że nie dorasta do poziomu poprzednika, jednak nie sposób stwierdzić, czy to szczególnie duży krok do przodu. Fani debiutu grupy pokochają nowy materiał swoich idoli, a ci, którzy jeszcze grupy nie znają mają świetna okazję by naprawić ten błąd. W moich głośnikach ta płyta będzie gościć jeszcze długi czas i żywię wielką nadzieję, że na kolejny album nie będziemy musieli czekać kolejnych czterech lat.

9,5/10

czwartek, 1 września 2016

Recenzja - Delain - Moonbathers

Delain - Moonbathers

W dzisiejszych czasach metal symfoniczny, jaki znaliśmy jeszcze dziesięć lat temu przeżywa pewnego rodzaju kryzys. Z tego powodu dla wygłodzonych fanów żeńskiego śpiewu operowego i złotych lat Nightwisha każdy krążek, który choć odrobinę wybije się ponad przeciętność jest na wagę złota. W tych okolicznościach najnowszy album Delain zdobędzie szerokie uznanie wśród wielbicieli gatunku, nawet pomimo faktu, iż nie ma na nim nic powalającego."Moonbathers" to wyżej-średnia płyta, która przez porównanie z nieprawdopodobnie słabą konkurencją (jak choćby dwa tegoroczne albumy Tarji Turunen, zbyt nieciekawe, by poświęcić im więcej niż tę jedną wzmiankę) wydaje się całkiem przyzwoita.
Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w uszy, a która ogranicza najnowsze dzieło Delain jest niezbyt profesjonalny śpiew Charlotte Wessels. Wprawdzie dysponuje ona bardzo przyjemną barwą, a okazjonalnie jest w stanie pokazać pazur swoim głosem, to nie panuje do końca nad wyższymi rejestrami skali i niejednokrotnie znajduje się nieco pod dźwiękiem, co słychać najbardziej na otwierającym album "Hands Of Gold". Stara się to nadrobić natężeniem i często można odnieść wrażenie, iż siłuje się ze swoimi partiami. Kolejna sprawa to niezbyt zapadające w pamięć kompozycje. Nie znajdziemy tu niczego, czego nie usłyszelibyśmy w tym gatunku już wcześniej. Piosenki nie zaskakują, dość często podążają utartymi, przewidywalnymi schematami, lecz twórcy postarali się by przynajmniej od czasu do czasu dorzucić interesującą wstawkę, zatem choć nie doświadczymy tu wielkich rewolucji, można nie dostać napadu ziewania. Partie gitar bardzo często sprowadzają się do akompaniamentu, jednak momentami także potrafią wybić się na pierwszy plan, aczkolwiek nie tak często jak można byłoby sobie tego życzyć. Pomocną dłoń, na całe szczęście, zaoferowały bogate, orkiestrowe aranżacje, które, tak jak powinny, są tu duszą całego albumu. Nawet jeśli miejscami mogły być bardziej podkreślone w miksie (a czasem w ogóle obecne), to kiedy już się pokazują należycie wzbogacają brzmienie i dodają utworom głębi. Również pojawiające się tu i ówdzie elementy elektroniczne przyjemnie urozmaicają zabawę, choć nie rozmieszczono ich zbyt szczodrze. W ostatecznym rozrachunku wszystkie składowe są całkiem akceptowalne, lecz żadna nie rozkłada na łopatki. Wszędzie można znaleźć pole do usprawnień, a mimo to albumu słucha się bezboleśnie, a miejscami wręcz przyjemnie.
Nie da się ukryć, że jest to propozycja skierowana głównie do wielbicieli gatunku, pozostali jednak po pierwszym przesłuchaniu nie wrócą już więcej do "Moonbathers". Nie przeczę, ten album da się lubić, nie jest to zakamuflowany, prostacki pop podający się za metal symfoniczny, aczkolwiek nie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z kamieniem milowym w historii gatunku.

7/10