poniedziałek, 25 maja 2015

Muzycy ogniskowi

Już dobrych kilka lat temu w muzyce popularnej pojawił się pewien wilk w owczej skórze - ogniskowi muzycy, którzy zdołali przekonać całkiem pokaźną grupę odbiorców, że ich minimalistyczne ballady akustyczne są niesłychanie alternatywne, inteligentne oraz ambitne. Zmienienie niemocy kompozycyjnej w wartościowy produkt wyłącznie dzięki przyklejeniu artyście łatki "indie" było sztuczką, której nie powstydziłby się żaden rasowy polityk. Widownia przyzwyczajona do niesłychanie niskich standardów radiowych chwyciła przynętę, niczym bezrobotni zasiłek i obecnie przez głośniki całego świata przelewa się fala brodatych gości z gitarami, którzy mylą monotonię z nastrojowością.

Okazuje się, że do napisania ambitnej ballady wystarczy jeden gitarowy motyw, nastrojowe przeszkadzajki, melancholijny śpiew oraz parę widoków z Islandii. Należało powtórzyć jedyne kilka tysięcy razy słowo "indie", by wszyscy zapomnieli, że tak naprawdę nic się tu nie dzieje.

Winnymi takiego procederu są głównie zespoły i artyści indie folkowi ostatniego dziesięciolecia jak Iron & Wine, Bon Iver czy Sufjan Stevens, którzy przebili się swoją twórczością do świadomości szerszej publiczności. Przetarli oni szlaki wschodzącym gwiazdom usypiającej muzyki akustycznej uważanym chwilowo za muzyczne objawienia (dla przykładu Ed Sheeran, bądź Hozier). Problem w tym, że nie są specjalnymi mistrzami ani swoich instrumentów, ani kompozycji. W balladach, których nam dostarczają (w wielu wypadkach stanowiących 90% materiału danego muzyka) nie słychać zbyt często oryginalnych pomysłów, zabawy formą, urozmaiceń, ani popisów instrumentalnych, dążą one częściej donikąd, podążając standardowym schematem refren-zwrotka-refren, skupiając się raczej na tekstach niż samej muzyce. Zazwyczaj dostajemy od nich zaledwie szkielet piosenki, na którym dopiero można zacząć budować coś interesującego. Ten styl stał się mało ambitnym cieniem o wiele lepszych gatunków, post-rockiem dla nielubiących eksperymentów, jazzem dla nie-do-końca-wymagających, ambientem dla tych, których razi brak standardowych struktur, w skrócie - ambitną muzyką dla ludzi, którzy nie słyszeli w życiu nic naprawdę ambitnego.

Post-rock - jak indie folk, tylko korzysta z szerokiej gamy brzmień oraz interesujących struktur kompozycyjnych. 

Żal ściska mnie za serce głównie dlatego, że wiem jak wspaniałe, oryginalne i rozbudowane ballady nigdy nie docierają do masowego odbiorcy. Przecież spokojna muzyka to także pole do popisu, gdzie kreatywność utalentowanych kompozytorów może znaleźć ujście. Jazzmani urabiają się po pachy, by wydusić z siebie coś oryginalnego oraz wyeksponować swoje umiejętności. Muzycy metalowi co rusz wypuszczają ballady, które łamią konwencję lub przesuwają granice gatunkowe. Muzyka klasyczna pełna jest kompozycji spokojnych, lecz o monumentalnym brzmieniu. Tylko scena indie jakoś od kilkunastu lat stoi w miejscu i nie ma specjalnie zamiaru się ruszyć.

Szukający porządnej, relaksującej muzyki powinni zainteresować się koncertami jazzowymi. Muzyki zawsze słucha się przyjemnie i nie występuje ryzyko natrafienia na oklepane, przewidywalne piosenki.

Oczywiście istnieje możliwość, że twórczość brodatych ludzi z akustycznymi instrumentami zupełnie nie jest skierowana do mnie i ma w sobie coś, co mi umyka. Nie da się jednak zaprzeczyć, że po dokładniejszym wsłuchaniu się w tego typu dzieła wychodzi, iż nie są wcale o wiele bardziej skomplikowane, niż szeroko nienawidzone popowe hity. By nie wyjść na ostatniego zrzędę już w przyszłym tygodniu dowiecie się jak według mnie należy pisać ballady, a także szeroko pojętą muzykę atmosferyczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz