Delain - Moonbathers
W dzisiejszych czasach metal symfoniczny, jaki znaliśmy jeszcze dziesięć lat temu przeżywa pewnego rodzaju kryzys. Z tego powodu dla wygłodzonych fanów żeńskiego śpiewu operowego i złotych lat Nightwisha każdy krążek, który choć odrobinę wybije się ponad przeciętność jest na wagę złota. W tych okolicznościach najnowszy album Delain zdobędzie szerokie uznanie wśród wielbicieli gatunku, nawet pomimo faktu, iż nie ma na nim nic powalającego."Moonbathers" to wyżej-średnia płyta, która przez porównanie z nieprawdopodobnie słabą konkurencją (jak choćby dwa tegoroczne albumy Tarji Turunen, zbyt nieciekawe, by poświęcić im więcej niż tę jedną wzmiankę) wydaje się całkiem przyzwoita.
Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w uszy, a która ogranicza najnowsze dzieło Delain jest niezbyt profesjonalny śpiew Charlotte Wessels. Wprawdzie dysponuje ona bardzo przyjemną barwą, a okazjonalnie jest w stanie pokazać pazur swoim głosem, to nie panuje do końca nad wyższymi rejestrami skali i niejednokrotnie znajduje się nieco pod dźwiękiem, co słychać najbardziej na otwierającym album "Hands Of Gold". Stara się to nadrobić natężeniem i często można odnieść wrażenie, iż siłuje się ze swoimi partiami. Kolejna sprawa to niezbyt zapadające w pamięć kompozycje. Nie znajdziemy tu niczego, czego nie usłyszelibyśmy w tym gatunku już wcześniej. Piosenki nie zaskakują, dość często podążają utartymi, przewidywalnymi schematami, lecz twórcy postarali się by przynajmniej od czasu do czasu dorzucić interesującą wstawkę, zatem choć nie doświadczymy tu wielkich rewolucji, można nie dostać napadu ziewania. Partie gitar bardzo często sprowadzają się do akompaniamentu, jednak momentami także potrafią wybić się na pierwszy plan, aczkolwiek nie tak często jak można byłoby sobie tego życzyć. Pomocną dłoń, na całe szczęście, zaoferowały bogate, orkiestrowe aranżacje, które, tak jak powinny, są tu duszą całego albumu. Nawet jeśli miejscami mogły być bardziej podkreślone w miksie (a czasem w ogóle obecne), to kiedy już się pokazują należycie wzbogacają brzmienie i dodają utworom głębi. Również pojawiające się tu i ówdzie elementy elektroniczne przyjemnie urozmaicają zabawę, choć nie rozmieszczono ich zbyt szczodrze. W ostatecznym rozrachunku wszystkie składowe są całkiem akceptowalne, lecz żadna nie rozkłada na łopatki. Wszędzie można znaleźć pole do usprawnień, a mimo to albumu słucha się bezboleśnie, a miejscami wręcz przyjemnie.
Nie da się ukryć, że jest to propozycja skierowana głównie do wielbicieli gatunku, pozostali jednak po pierwszym przesłuchaniu nie wrócą już więcej do "Moonbathers". Nie przeczę, ten album da się lubić, nie jest to zakamuflowany, prostacki pop podający się za metal symfoniczny, aczkolwiek nie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z kamieniem milowym w historii gatunku.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz