piątek, 2 września 2016

Recenzja - Twelve Foot Ninja - Outlier

Twelve Foot Ninja - Outlier

"Silent Machine" było fenomenem zwłaszcza zważywszy na moment, w którym została wydana - rok 2012, kiedy to djent był u szczytu swojej popularności, co za tym idzie, debiuty w tym gatunku pojawiały się jak grzyby po deszczu, a konkurencja była naprawdę silna. Twelve Foot Ninja jednak, choć z pewnością zalicza się do tego nurtu, to nigdy nie dało się związać w jego granicach i dzięki łączeniu odległych konwencji stworzyli niezapomnianą mieszankę, która wyróżniła ich z tłumu. "Outlier" miał zatem przed sobą spore wyzwanie, jeśli chciał utrzymać poziom poprzednika. Na całe szczęście twórcy nie wyszli z formy.
Muzyka tych panów to kompletne szaleństwo z radością machające środkowym palcem do wszelkich utartych schematów i przyjętych wzorców. Kompozytorzy zrobili wszystko, by uciec monotonii i zaskakiwać słuchaczy na każdym kroku. Choć całość faktycznie opiera się na synkopowanych, niskich riffach kojarzonych z djentem, to jest to jedynie podstawa, na której twórcy puścili wodze fantazji. Dzięki temu znajdziemy w ich mieszance takie gatunki jak ska, reggae, jazz, funk, japoński czy australijski folk, dubstep, rap, a i na tym smaczki się nie kończą, bowiem aranżacje są tu wybitnie bogate oraz ciągle skaczą między nastrojami. Muzycy nie oszczędzali na użyciu instrumentów akustycznych i chórków (zarówno męskich, jak i żeńskich), niejednokrotnie również zaskoczą nas akcenty symfoniczne lub klawiszowe. Należy również dodać, iż cały ten przepych to otoczka dla niebywale chwytliwych melodii, których praktycznie nie da się wyrzucić z pamięci. Mamy tu do czynienia ze świetnym połączeniem ciężaru i kreatywności, podanym w nader przystępnej formie, które urzeknie nawet niedzielnych słuchaczy.
Jest tu praktycznie wszystko, czego można byłoby sobie zamarzyć, choć wykonawcy nie popisują się nadludzkimi umiejętnościami wykonawczymi. Siła tego wydania polega na kreatywnych kompozycjach, w których wiele się dzieje. Nie potrzeba zatem rozbudowanych pasaży i nabić niczym z karabinu maszynowego, by osiągać tak niesamowite rezultaty, do tego wystarczy całkiem pokaźna ilość nietuzinkowych pomysłów. Nie znaczy to bynajmniej, iż instrumentaliści nie są uzdolnionymi muzykami. Poziom wirtuozerii Archspire czy First Fragment nie jest tu po prostu konieczny, a wykonawcy znajdują wiele sposobów, by zabłysnąć. Solówki basowe lub fantastyczne przejścia perkusyjne nie są rzadkością, a głos Nicka Barkera urzeka. Jego oryginalna barwa w połączeniu z szeroką skalą i niesamowitą dynamiką śpiewu sprawiają, że jest to dość często jedna z najlepszych części utworów zespołu.
Nie można mieć również zastrzeżeń do produkcji. W studiu świetnie udało się wyczyścić nagranie tak, by dźwięk był odpowiednio precyzyjny, a poszczególne partie możliwe do wyłapania bez większego wysiłku. W tak rozbudowanych aranżacjach było to kluczowe i wcale nie takie proste, zwłaszcza przy zachowanej przestrzenności brzmienia. Również nie znajdziemy problemów z dynamiką nagrania, nawet pomimo tak częstych zmian natężenia i nastroju. Produkcja zdecydowanie sprostała tu wymaganiom materiału.
Ciężko znaleźć równie zróżnicowany i kreatywny album co "Outlier". Z pewnością trudno zarzucić mu, że nie dorasta do poziomu poprzednika, jednak nie sposób stwierdzić, czy to szczególnie duży krok do przodu. Fani debiutu grupy pokochają nowy materiał swoich idoli, a ci, którzy jeszcze grupy nie znają mają świetna okazję by naprawić ten błąd. W moich głośnikach ta płyta będzie gościć jeszcze długi czas i żywię wielką nadzieję, że na kolejny album nie będziemy musieli czekać kolejnych czterech lat.

9,5/10

czwartek, 1 września 2016

Recenzja - Delain - Moonbathers

Delain - Moonbathers

W dzisiejszych czasach metal symfoniczny, jaki znaliśmy jeszcze dziesięć lat temu przeżywa pewnego rodzaju kryzys. Z tego powodu dla wygłodzonych fanów żeńskiego śpiewu operowego i złotych lat Nightwisha każdy krążek, który choć odrobinę wybije się ponad przeciętność jest na wagę złota. W tych okolicznościach najnowszy album Delain zdobędzie szerokie uznanie wśród wielbicieli gatunku, nawet pomimo faktu, iż nie ma na nim nic powalającego."Moonbathers" to wyżej-średnia płyta, która przez porównanie z nieprawdopodobnie słabą konkurencją (jak choćby dwa tegoroczne albumy Tarji Turunen, zbyt nieciekawe, by poświęcić im więcej niż tę jedną wzmiankę) wydaje się całkiem przyzwoita.
Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w uszy, a która ogranicza najnowsze dzieło Delain jest niezbyt profesjonalny śpiew Charlotte Wessels. Wprawdzie dysponuje ona bardzo przyjemną barwą, a okazjonalnie jest w stanie pokazać pazur swoim głosem, to nie panuje do końca nad wyższymi rejestrami skali i niejednokrotnie znajduje się nieco pod dźwiękiem, co słychać najbardziej na otwierającym album "Hands Of Gold". Stara się to nadrobić natężeniem i często można odnieść wrażenie, iż siłuje się ze swoimi partiami. Kolejna sprawa to niezbyt zapadające w pamięć kompozycje. Nie znajdziemy tu niczego, czego nie usłyszelibyśmy w tym gatunku już wcześniej. Piosenki nie zaskakują, dość często podążają utartymi, przewidywalnymi schematami, lecz twórcy postarali się by przynajmniej od czasu do czasu dorzucić interesującą wstawkę, zatem choć nie doświadczymy tu wielkich rewolucji, można nie dostać napadu ziewania. Partie gitar bardzo często sprowadzają się do akompaniamentu, jednak momentami także potrafią wybić się na pierwszy plan, aczkolwiek nie tak często jak można byłoby sobie tego życzyć. Pomocną dłoń, na całe szczęście, zaoferowały bogate, orkiestrowe aranżacje, które, tak jak powinny, są tu duszą całego albumu. Nawet jeśli miejscami mogły być bardziej podkreślone w miksie (a czasem w ogóle obecne), to kiedy już się pokazują należycie wzbogacają brzmienie i dodają utworom głębi. Również pojawiające się tu i ówdzie elementy elektroniczne przyjemnie urozmaicają zabawę, choć nie rozmieszczono ich zbyt szczodrze. W ostatecznym rozrachunku wszystkie składowe są całkiem akceptowalne, lecz żadna nie rozkłada na łopatki. Wszędzie można znaleźć pole do usprawnień, a mimo to albumu słucha się bezboleśnie, a miejscami wręcz przyjemnie.
Nie da się ukryć, że jest to propozycja skierowana głównie do wielbicieli gatunku, pozostali jednak po pierwszym przesłuchaniu nie wrócą już więcej do "Moonbathers". Nie przeczę, ten album da się lubić, nie jest to zakamuflowany, prostacki pop podający się za metal symfoniczny, aczkolwiek nie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z kamieniem milowym w historii gatunku.

7/10

środa, 24 sierpnia 2016

Recenzja - Revocation - Great Is Our Sin

Revocation - Great Is Our Sin

Syndrom AC/DC - straszna choroba, objawiająca się zanikiem wszelkich różnic między kolejnymi płytami grupy, a w bardziej ekstremalnych przypadkach nawet utworami. Jej najbardziej widoczną charakterystyką jest spadająca jakość kolejnych wydań powodowana bezpośrednio przez wtórność zawartego na nich materiału. Przypadłość ta może dotknąć każdy, nawet najlepiej zapowiadający się zespół ze świeżą wizją. Niestety, po dziesięciu latach na scenie nie da się tego dłużej ukrywać - Revocation również na to cierpi.
Z początku wszystko wskazywało, że ci panowie będą jednymi z największych innowatorów na scenie metalowej. Ich unikalne brzmienie burzące granice między takimi gatunkami jak techniczny death metal, thrash metal, black metal, a miejscami nawet power metal, było czymś niesamowitym i wymykało się wszelkim dokładnym klasyfikacjom. W połączeniu z nieprzeciętnymi riffami gitarowymi Davida Davidsona dało to fundament pod naprawdę imponujące przyszłe dzieła. Niestety muzykom nie udało się szczególnie wznieść ponad to, co założyli sobie na początku. Po dopracowaniu swojej formuły weszli w stadium stagnacji.
Na "Great Is Our Sin" nie znajdziemy nawet jednej prostackiej kompozycji. Riffy gitarowe ukazują tu genialne umiejętności techniczne twórców. Tym bardziej boli zatem fakt, iż niezwykle ciężko zapamiętać którykolwiek z nich. Chociaż utwory nie zapętlają się i nie ogrywają banalnych motywów, to kolejne zagrywki nie skaczą szczególnie między nastrojami, a następne utwory (z małymi wyjątkami, jak na przykład "Cleaving Giants Of Ice") również nie wprowadzają wiele zmian. Można odnieść wrażenie, iż płyta ta to ciąg imponujących popisów instrumentalnych (nie tylko gitarowych, bowiem perkusista również daje tu z siebie wszystko), stworzonych przez świetnych wykonawców, którzy jednak nie mieli wystarczająco pomysłów i inwencji twórczej w warstwie kompozycyjnej. Po przesłuchaniu tego albumu ciężko powiedzieć wiele więcej niż, że jest to kolejne dzieło Revocation, które brzmi jak każde ich poprzednie, a także wymienić wiele wyjątkowo zapadających w pamięć momentów.
"Great Is Our Sin" to jedna z tych płyt, które z pewnością przypadną do gustu fanom zespołu, lecz ulatują z pamięci, nie zwalają z nóg i nieszczególnie chce się do nich wracać. Nie można tu odmówić wykonawcom talentu, lecz czuć, że nie do końca wiedzą jak podać go w ciekawej formie. Panowie koniecznie muszą następnym razem dorzucić do swojej mieszanki coś nowego, bo z tego schematu nie można już wiele wycisnąć.

7/10

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Recenzja - Thank You Scientist - Stranger Heads Prevail

Thank You Scientist - Stranger Heads Prevail

Jednym z najbardziej zastałych schematów na scenie rockowo-metalowej jest tradycyjny skład zespołu. Gitara, albo dwie, bas, perkusja, wokal, względnie klawisze - prawie wszystkie największe gwiazdy gatunku osiągnęły sukces nie wprowadzając do niego większych modyfikacji. Jesteśmy do niego przyzwyczajeni, jak do koloru trawy i właśnie z tego powodu, gdy tylko ktoś zaczyna z nim eksperymentować odnosi najbardziej spektakularne rezultaty.
Thank You Scientist to wizjonerzy, którzy patrząc na wcześniej wspomniane podstawy stwierdzili - "Wiecie czego tu potrzeba? Saksofonu, trąbki i skrzypiec.". Bynajmniej nie mieli tu na myśli jedynie drobnych akcentów czy wstawek. W ich wizji instrumenty te spełniały tak samo ważną rolę, co gitara. Dzięki temu twórcy potężnie poszerzyli sobie wachlarz środków, z jakich mogli tworzyć swoje kompozycje i, w zasadzie, już w tym momencie osiągnęliby dzięki nim piorunujące rezultaty, lecz poszli kolejny krok dalej. Pisząc swoje utwory powiedzieli stanowcze nie wszelkim uproszczeniom, banalnym akompaniamentom, prostemu wypełnianiu pasm dźwięku oraz utartym schematom kompozycyjnym. Niecodziennym inspiracjom także nie było końca. Usłyszymy tu wpływy takich gatunków jak jazz, funk czy folk z różnych stron świata. Ponadto każda kompozycja na "Stranger Heads Prevail" sprawia wrażenie małej galerii dzieł sztuki. Partie wszystkich instrumentów stoją na niebywale wysokim poziomie i nieustannie zachwycają słuchaczy niecodziennymi zabawami rytmem, rozległymi pasażami, eksperymentami z brzmieniem, a także nieprzewidywalnymi zwrotami akcji. Kompozytorzy spletli je w imponująco bogate polifonie, w których pojedyncze instrumenty wybijają się wyraźnie przed szereg wyłącznie, gdy nadchodzi czas na ich solówkę (a tych na tym albumie nie brakuje). Nie znaczy to jednak, iż poszczególnie linie melodyczne nie są ze sobą powiązane. Wręcz przeciwnie, instrumenty bardzo często odpowiadają sobie nawzajem, przerzucając poszczególne motywy między sobą. Dzięki temu utwory wydają się spójne i przemyślane. Również, co w tym wypadku bardzo ważne, dzięki fachowej, przejrzystej produkcji jesteśmy w stanie wychwycić bez większych problemów wszystkie te smaczki. Nie należy się obawiać, iż będziemy zmuszeni z trudem wychwytywać jakikolwiek sens z nieprzebranego natłoku dźwięków, o który nie byłoby tu trudno, gdyby w studiu nie znalazł się nikt wystarczająco kompetentny.
Wad ciężko się doszukać, lecz natkniemy się na jedną rzecz, która nie każdemu musi przypaść do gustu - wokale. Salvatore Marrano swoim głosem wpisuje się w stylistykę takich gigantów współczesnego progresywnego rocka jak The Mars Volta i Coheed And Cambria. Tak wysoki śpiew niekoniecznie musi spodobać się każdemu, zwłaszcza, że nie popisuje się on również specjalną dynamika, w niższych rejestrach spisując się raczej przeciętnie. W przypadku słabszej grupy można byłoby zupełnie zignorować ten fakt, lecz na tak bezbłędnym tle widać nawet najmniejszą niedoskonałość.
Thank You Scientist to z pewnością jeden z najlepszych młodych zespołów na scenie progresywnego rocka, a brak znajomości jego twórczości jest powodem do wstydu. Za "Stranger Heads Prevail" należy zabrać się niezwłocznie i bez najmniejszych wymówek. Ta płyta oczaruje wszystkich miłośników nieszablonowego podejścia do muzyki.

9,5/10

sobota, 20 sierpnia 2016

Recenzja - Sabaton - The Last Stand

Sabaton - The Last Stand

Sabaton niewątpliwie wypracował sobie bardzo unikatowy i skuteczny haczyk. Tematyka wojenna bez wątpienia przysporzyła im wielu fanów, lecz bez oparcia w solidnych melodiach z pewnością nie wybiliby się tak wysoko. Ich mocno klawiszowy power metal z dosyć niskim, jak na ten gatunek śpiewem oraz wybitnie chwytliwymi refrenami do tej pory działał świetnie. Niestety każda formuła, która nie doczekuje się żadnych innowacji, staje się wtórna i na tę czas nadszedł w tym momencie.
Technicznie rzecz biorąc ciężko znaleźć dokładny punkt, na którym Sabaton poległ. Melodie wokalne są tu wciąż chwytliwe i z pewnością zrobią furorę na koncertach, dźwięki keyboardu przyjemnie wzbogacają brzmienie, a riffy gitarowe nie zaliczyły żadnego odczuwalnego spadku jakości. "The Last Stand" brzmi kropka w kropkę jak każda inna płyta zespołu i właśnie na tym polega problem. Nawet "Heroes", choć też nie zachwycało oryginalnością, broniło się wybitnie wpadającymi w ucho (nawet jak na standardy grupy) motywami, czym wybijało się z szeregu. Niestety to wydanie nie wyróżnia się niczym na tle dyskografii grupy. Kompozycyjne lenistwo boli tym bardziej, iż było tu wiele okazji, by w ten czy inny sposób przemycić pewne nowości. Udało się to jedynie na "Blood Of Bannockburn", gdzie dudy nadają piosence kolorytu odpowiadającego regionowi, o jakim opowiada. Nie jestem w stanie pojąć dlaczego twórcy nie zdecydowali się na podobne zabiegi z muzyką afrykańską na "Rorke's Drift", japońską na "Shiroyama" czy jakąkolwiek inną, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Łączenie folku z metalem nie jest wprawdzie niczym nowym i wielu zrobiło to już wcześniej, lecz formuła Sabatonu desperacko potrzebuje urozmaiceń. Po ponad dziesięciu latach ciężko oczekiwać, by ten sam schemat wywierał takie samo wrażenie, jak dotychczas, zwłaszcza jeśli nie jest szczególnie złożony. Nie ma tu wiele więcej rzeczy do omówienia. Każdy, kto słyszał już w swoim życiu jakiekolwiek wydanie tego zespołu doskonale wie, czego może się spodziewać.
Ci panowie zachorowali na potężny syndrom AC/DC. W związku z tym jedynym pytaniem jakie należy sobie zadać przed sięgnięciem po "The Last Stand" jest "Czy mam ochotę na więcej tego samego?". Ci, których Sabaton jeszcze nie znudził będą bawić się wyśmienicie i mogą śmiało traktować tę recenzję jako rekomendację, niestety ja do takich osób nie należę. Mam nadzieję, że twórcy na kolejnych wydaniach przestaną odgrzewać w kółko ten sam schemat. 

6/10

czwartek, 18 sierpnia 2016

Recenzja - Equilibrium - Armageddon

Equilibrium - Armageddon

Nie da się ukryć, że folk metal lata swojej największej świetności ma już za sobą. Niestety kolejne gwiazdy tej sceny w ostatnich latach zaliczały spadki formy, niektóre bardziej widoczne, inne stopniowo się wypalały. Equilibrium zdawało się jednak odporne na tę chorobę. "Erdentempel" wciąż porywało, jakby znów był rok 2006. Niestety tym bardziej boli fakt, iż na "Armageddon" zespołowi w końcu lekko powinęła się noga.
Słuchając ich najnowszego dzieła można odnieść wrażenie, iż twórcy starali się bardziej stonować brzmienie ograniczając  na przykład ilość i rolę elementów folkowych oraz klawiszowych. Nie trudno zgadnąć, czy skończyło się to dobrze. Wprawdzie wciąż dźwięki keyboardu towarzyszą nam praktycznie cały czas, lecz dużo brakuje im do złożoności tych znanych z poprzednika. Bardzo często powtarzają melodie innych instrumentów, a kompozycje prowadzone są przez to bardzo jednotorowo. W połączeniu z niezbyt oryginalnymi zagrywkami gitarowymi oraz wykorzystywaniem już dość wtórnego schematu płyta wywiera wrażenie pewnego rodzaju zapychacza, w którym jedynie niektóre, pojedyncze piosenki naprawdę potrafią zapaść w pamięć. Trzeba jednak przyznać - takie również tu znajdziemy. Najpiękniejszą perełką na całym albumie jest z pewnością "Born To Be Epic" - jeden z mniej poważnych utworów, jakie to Equilibrium ma w zwyczaju przemycać na swoje płyty. Tym razem usłyszymy zupełnie zaskakujące akcenty elektroniczne, które potrafią zwalić z nóg. Poziom trzymają również takie kawałki jak "Zum Horizont" bogato operujące klawiszami oraz "Helden", na którym znajdziemy dźwięki kojarzące się ze złotymi latami ośmiobitowych konsol. Wielka szkoda, że są to jedynie chlubne wyjątki, bowiem wiele piosenek jak na przykład "Pray" (które dodatkowo traci klimat przez zastąpienie niemieckiego angielskim) czy przydługie zakończenie w postaci "Eternal Destination" znużą wszystkich, którzy mieli wcześniej kontakt z folk metalem, a cztery minuty narracji ze sztampowym podkładem na "Koyaaniskatsi" to już prawdziwe przegięcie. Album zyskałby wiele, gdyby wyciąć część materiału i wydać go jako EP, panowie zauważalnie nie mieli wystarczająco dużo pomysłów. Miejmy nadzieje, iż następnym razem muzycy dadzą sobie więcej czasu, lub podejdą do sprawy mniej poważnie, skoro w ten sposób osiągają najlepsze rezultaty.
"Armageddon" to propozycja raczej wyłącznie dla największych i najbardziej zatwardziałych fanów gatunku. Pozostali, jeśli nie chcą odpuszczać sobie tego wydania powinni raczej wyławiać z niego pojedyncze piosenki i odpalić sobie po raz kolejny "Erdentempel", lub dowolny wcześniejszy album Equilibrium. Nie jest to kompromitująca porażka, lecz fani prawdopodobnie liczyli na coś więcej.

6,5/10

wtorek, 16 sierpnia 2016

Recenzja - Be'lakor - Vessels

Be'lakor - Vessels

Od wydania "Stone's Reach" było wiadomo, że oto scena melodeathu właśnie otrzymała nowego lidera. Formuła Be'lakor powaliła wszystkich fanów nie tylko tego gatunku, lecz także progresywy i bardziej nastrojowych brzmień. Można powiedzieć, iż z taką bazą byli skazani na sukces. Swoim najnowszym dziełem znów sięgają po znane nam już, sprawdzone formuły, lecz absolutnie nie nudzą, a wręcz ponownie oczarowują swoją twórczością.
Kompozycje jak zwykle stoją tu na niezwykle wysokim poziomie. Dzięki ich złożoności fani Opeth (z czasów, kiedy ci jeszcze grali death metal) poczują się jak u siebie, wielbiciele chwytliwych melodii w stylu Dark Tranquillity będą tu mieli na czym zawiesić ucho, a ci, których porywają nastrojowe dzieła Insomnium również nie będą mogli oderwać się od "Vessels". Zachwyca bogactwo brzmień wynikające nie tylko z szczodrego użycia efektów gitarowych, lecz również instrumentów akustycznych, a także klawiszy, które odgrywają tu niemałą rolę w tworzeniu nastroju, a których partie są zawsze należycie rozbudowane. Utwory często zaskakują przeskakując między furią ekstremalnego metalu, a delikatnymi, folkowymi przerywnikami. Imponująca jest także sama złożoność melodii. Próżno szukać tu prostych zagrywek o długości dwóch taktów. W związku z tym, iż panowie unikają schematów utwory rozwijają się stopniowo, a wraz z nimi, zawsze obecne, melodie gitary prowadzącej. Jedynym niedociągnięciem do jakiego można byłoby się przyczepić jest brak wyraźnie zarysowanej sekcji rytmicznej (wyłączając perkusistę, który daje fenomenalny popis umiejętności), której zagrywki dość często wydają się być jedynie akompaniamentem dla innych części kompozycji. Nie jest to jednak znacząca wada, bowiem dzieje się tu na tyle dużo, że defekt ten dla wielu będzie praktycznie nieodczuwalny. W skrócie jest to progresywny melodyjny death metal, który popisuje się na każdym polu, na jakim ten gatunek powinien.
W warstwie produkcyjnej również jest bardzo dobrze, lecz należy się kilka słów krytyki. W wielu momentach widać wyraźnie, że twórcy doskonale wiedzieli które elementy należy podkreślić. Dzięki czemu kiedy tylko pojawia się taka potrzeba wyraźnie słyszymy, na przykład, bardzo interesujące partie basowe lub delikatne melodie pianina, lecz z niewiadomych przyczyn niekiedy nagranie zrównuje podkład z gitarą prowadzącą prowadząc do pewnego bałaganu, z którego ciężko wyciągnąć najbardziej wartościowe elementy. Dzieje się tak sporadycznie, jednak momentami przeszkadza.
Miłośnicy ambitniejszego melodeathu koniecznie muszą sięgnąć po tę płytę, ponieważ istnieje duże prawdopodobieństwo, iż będzie to najlepsze tegoroczne wydanie w tym gatunku. Może "Vessels" nie przebija swoich poprzedników i nie powala świeżością, lecz w swojej kategorii chwilowo nie ma sobie równych.

9/10