środa, 11 listopada 2015

Recenzja - Def Leppard - Def Leppard

Def Leppard - Def Leppard

Niewielu udaje się zestarzeć z godnością, a w świecie hair metalu jest to zupełnie niespotykane. Def Leppard nie jest wyjątkiem, a ich najnowszy album jest najlepszym dowodem, że niektóre gwiazdy dawnych lat powinny ograniczyć się do koncertowania.
"Def Leppard" to zbitka starych patentów, które zadowolą fanów zespołu, radiowych banałów starających się przebić do największej możliwej publiczności oraz pomysłów ściągniętych z twórczości innych grup. Niestety, co typowe dla starszych gwiazd rocka starających się utrzymać swoją sławę, panowie postanowili powtórzyć schematy, które działały za czasów ich świetności nie wprowadzając wiele nowego poza okazjonalnymi, nie wnoszącymi wiele efektami. Piosenki zostały w większości oparte na prościutkich, przesłodzonych motywach wokalnych przetykanych riffami gitarowymi, czasem nawet całkiem porządnymi, lecz sprawiającymi nieodparte wrażenie, iż gdzieś już to słyszeliśmy. Sekcja rytmiczna nie jest lepsza, nabicia perkusyjne usypiają, a gitara basowa zwyczajnie wypełnia niskie pasma dźwięku nie wnosząc wiele do całości. W schematycznych kompozycjach dzieje się niezwykle mało, przez co płyty słucha się ciężko. "We Belong" to zdecydowanie najmniej interesująca ballada rockowa jaką słyszałem w ostatnim czasie, "Sea Of Love" to tak naprawdę "Sweet Home Alabama" z obrzydliwie przesłodzonym refrenem, a elektronika na "Energized" zamiast urozmaicać nuży zapętlając prosty rytm. Dodatkowo praktycznie za każdym razem możemy być pewni, iż muzycy postarają się wbić nam siłą refren do ucha powtarzając go zupełnie bez opamiętania. Poza małymi wyjątkami dominuje tu szablonowy, radiowy hard rock starej daty, który wprawdzie usatysfakcjonuje fanów zespołu głoszących maksymę "dzisiejsza muzyka to już nie to co kiedyś", jednak nie wnosi ani nic odkrywczego, ani nie może się równać z hitami dawnych lat.
Nowe dzieło Def Leppard to pozbawiony polotu skok na kasę starych wielbicieli grupy. Ten zespół zdecydowanie się już wyczerpał, a w dzisiejszych czasach potrafi jedynie podążać za nieciekawymi schematami. Chociaż na żywo, wykonując swoje wcześniejsze kawałki ci panowie mogą jeszcze przyzwoicie się popisać, to ich wysiłki kompozytorskie są zwyczajnie załamujące.

3,5/10

2 komentarze:

  1. Niestety, sporo w tym racji. O ile zapowiedź płyty w postaci singla "Let's Go" sugerowała, że Elliott i spółka zaserwują nam sporą dawkę dobrego rocka, to w efekcie okazało się, że otrzymaliśmy w większości zbitkę nudnych i przesłodzonych numerów, bez wyrazu. Ośmielę, się stwierdzić że niektóre chórki na płycie brzmią wręcz "infantylnie", co po prostu nie przystoi ekipie facetów ze średnią wieku 55 lat. Czekałem na tą płytę od dawna i spodziewałem się czegoś zbliżonego do "Songs from the Sparkle Lounge" - płyty spójnej i bardziej dojrzałej. Daję 5/10, z czystej sympatii - słucham ich nieprzerwanie od "Hysterii".

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pierdole jakie to gówno

    OdpowiedzUsuń