Bullet For My Valentine - Venom
Po katastrofie jaką był "Temper Temper" spodziewałem się, że Bullet For My Valentine nie podniesie się już z dna radiowego metalu i po każdym następnym ich wydaniu będę mógł się przejechać niczym walec po porcelanowej zastawie. Najnowsza płyta zespołu powraca jednak do formuły znanej z ich poprzednich wydań - przeplatania ciekawych pomysłów z absolutnie okropnymi, mdłymi motywami. W rezultacie na koncie grupy pojawił się kolejny średniak z niezłym potencjałem, którego pogrzebały radiowe ambicje.
Poziom muzyki na "Venom" jest niesłychanie nierówny. Piosenki potrafią rozpocząć się porządnym riffem przywodzącym na myśl niezłe zespoły melodic death metalowe, by momentalnie zniszczyć wszystko załamującym, przesłodzonym refrenem. Bardzo wiele kompozycji kończy właśnie w ten sposób, nie rozwijając interesujących motywów, ponieważ kompozytorzy uznali, iż młodzież zaczynająca dopiero swoją przygodę z metalem nie będzie w stanie przełknąć niczego, jeśli nie otrzymają w zestawie kilku prostych melodyjek wokalnych. Jedynymi kawałkami, którym udało się mniej, lub bardziej rozwinąć skrzydła są "Army Of Noise" oraz "Phariah". Co ciekawe, czasami widać, iż sam producent postarał się, by odpowiednio odmóżdżyć pewne fragmenty. Najlepszym tego przykładem jest refren "No Way Out", gdzie całkiem interesujące popisy gitarzysty zostały w miksie prawie zupełnie zagłuszone, ponieważ słuchacze mogliby nie wiedzieć której linii melodycznej powinni słuchać. Oliwy do ognia dolewają również ballady oraz pół-ballady występujące tu w zupełnie nierozsądnych ilościach, które słodzą tak niesamowicie, że odzywa się trauma każdego, kto choć raz został w życiu zmuszony, by przesłuchać w całości "With Arms Wide Open".
Trzeba jednak przyznać, iż sami muzycy nie pokazali się z najgorszej strony i chociaż przez większą część płyty mielą radiowe banały, które nie ukazują pełni ich możliwości, to czasem udaje im się zabłysnąć. Perkusista całkiem sprawnie radzi sobie podczas cięższych fragmentów, a gitarzyści potrafią napisać solidny riff, bądź ciekawą solówkę. Niestety cały czar pryska gdy tylko pojawia się boleśnie banalny refren.
"Venom" to morze zmarnowanego potencjału. Praktycznie w każdej piosence pojawia się jakiś interesujący motyw, który aż prosi się o rozwinięcie, lecz zamiast tego zostaje przykryty workiem cukru. Jeśli Bullet For My Valentine nie zmieni podejścia do swojej muzyki to umrą jako dobrze zapowiadający się muzycy, którym nigdy nie dane było naprawdę rozkwitnąć. Chwilowo jednak pozostają metalowym odpowiednikiem fast foodów.
5/10
Zgadzam się całkowicie, utwór Venom to kolejny melodramatyczny kawałek o toksyczności związku, tematyka ciągnięta przez 5 płyt, ile można? Matt ma żonę, syna, śpi na pieniądzach i jeszcze narzeka... Co do zagłuszania popisów gitarzysty przez wydawnictwo to... Utwór Broken jest takim przykładem. Początek bardzo fajny, lecz gdy zaczyna się zwrotka to oprócz perkusji i głosu Matta w ogóle nie słychać riffu Padge'a. Pozdrawiam autora recenzji i fanów bfmv.
OdpowiedzUsuńJa tam uważam, że po debiucie to ich najlepsza płyta :)
OdpowiedzUsuń