wtorek, 27 września 2016

Recenzja - Insomnium - Winter's Gate

Insomnium - Winter's Gate

Eksperymenty w muzyce to zawsze zjawisko bardzo pożądane. Niektóre się udają, inne nie, lecz praktycznie zawsze wychodzi z nich coś interesującego. Widząc zatem pierwszy raz, iż najnowsze dzieło Insomnium to album jednej, długiej kompozycji z jednej strony byłem zaintrygowany, jednak z drugiej zacząłem zachodzić w pamięć, co uświadomiło mi, że ostatni spektakularny sukces z użyciem tej formy miał miejsce dwadzieścia lat wstecz i było to wydanie "Crimson" Edge of Sanity. Jednak ci panowie mieli wszelkie podstawy, by udźwignąć tak ambitny pomysł oraz wycisnąć z niego ile tylko się da.
Muzycy nie mieli tu zamiaru zbytnio zmieniać w swoim brzmieniu, zatem nie usłyszymy żadnych wielkich rewolucji, ani niczego, czego zespół nie podawał nam wcześniej. Całą atrakcją jest tu zupełnie inna forma, w jakiej prezentują swoją charakterystyczną grę. Na większym formacie (utworu, bowiem sama płyta trwa jedynie czterdzieści minut) zdecydowanie najwięcej zyskała atmosfera, jaką panowie od zawsze z wielkim sukcesem budowali. Chłodne, skandynawskie, klawiszowe melodie połączone z furią sekcji rytmicznej, która miejscami przywołuje na myśl black metal, zachwycającymi, delikatnymi solówkami gitarowymi, a także okazjonalnymi czystymi wokalami czy instrumentami akustycznymi stwarza niepowtarzalny nastrój, przenosząc słuchacza w sam środek nieprzyjaznego, lecz na swój surowy sposób pięknego zimowego pustkowia. Płynne przejścia między gwałtowniejszymi, a spokojniejszymi momentami pozwalają dużo lepiej zanurzyć się w krajobraz roztaczany przed nami przez muzykę Insomnium. "Winter's Gate", choć jak na pojedynczy utwór osiąga monstrualne gabaryty, nie nudzi nawet na chwilę, wręcz przeciwnie - słuchając go stale odczuwa się pragnienie, by trwał tak długo, jak tylko to możliwe. Kolejne solówki chwytają za serce, za każdym rogiem czai się porywający motyw, a zmiany nastroju są tu częstsze, niż na niejednej płycie, na której średnia długość piosenek nie przekracza czterech minut.
Nie oznacza to jednak, że nie znajdziemy tu wad. Przede wszystkim próżno szukać tu jakiegokolwiek materiału na singiel, co w tym przypadku jest bardzo zrozumiałe. Ciężko znaleźć pojedynczy motyw, który wpadnie w ucho, bądź część, do której będzie się chciało koniecznie wracać i odtwarzać w nieskończoność. "Winter's Gate" to zamknięta całość, przy której trzeba usiąść na spokojnie, po czym rozkoszować się nią nieprzerwanie przez następne czterdzieści minut. Tych, obciążonych deficytem uwagi może to zniechęcić, jednak warto się przemóc.
Drugim niedopatrzeniem jest nagranie, którego jakość nie idzie w parze z poziomem materiału na płycie. Brzmienie dość często, gdy dzieje się zbyt dużo, staje się irytująco nieprzejrzyste. Partie zlewają się w jedno, potężne uderzenie dźwięku, co mogło równie dobrze być zamysłem artystycznym, imitując uderzenie burzy śnieżnej, lecz nawet w takim wypadku wolałbym, aby twórcy nie adaptowali swojego konceptu aż tak dokładnie. Również niskie tony wydają się nieco zbyt mocno podbite w miksie, tworząc nienaturalne wybrzuszenie w niskich rejestrach. Chociaż bardzo miło jest wyraźnie słyszeć gitarę basową, to zdecydowanie warto unikać także przesady w tej kwestii.
Trzeba przyznać, że tytuł został tu dobrany wyśmienicie, ponieważ najnowsze dzieło Insomnium to prawdziwe wrota do świata pięknej, choć surowej zimy. Nie jest to album bez wad, jednak stanowi niesamowite doświadczenie i jeden z największych wyczynów w karierze tych panów. Po dwudziestu latach "Crimson" w końcu doczekał się godnego przeciwnika w swojej kategorii. Tej płyty zdecydowanie warto posłuchać, lecz należy to zrobić spokojnie i w skupieniu.

9/10

4 komentarze:

  1. Crimson jedynka to faktycznie niedościgniony geniusz w graniu jednego utworu przez kilkadziesiąt minut. I tam te fragmenty zapadające w pamięci słuchacza są w dużych ilościach. Później jego śladami próbował iść Crimson II, ale jak dla mnie ten album jest sporo słabszy od jedynki. Z płyt metalowych jednoutworowych wyszedł jeszcze w okolicach 2000 r. progresywny Green Carnation Light of day, day of darkness (zespół tworzony przez muzyków reaktywowanego niedawno In The Woods - przydałaby się recka Pure), gdzie ten jeden utwór trwał aż godzinę i też jest czego posłuchać. Ale faktycznie mało kto się porywa z metalowców na tak długą formułę muzyczną. RadomirW

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest jeszcze Meshuggah - Catch 33, moim skromnym zdaniem najlepsza ich płyta, ale chyba najtrudniejsza w odbiorze. No i mało znany album solowy Fredrik Thordendal Special Defect - Sol Niger Within, ale to już jest jazda bez trzymanki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc Catch 33 jest dla mnie męcząca, według mnie Meshuggah zachwyca bardziej kiedy skaczą między pomysłami, zamiast pływać między nimi. Przy ich brzmieniu kolejne motywy powinny być wyraźnie rozdzielone by nie zlewały się zbyt mocno. Rozumiem, że na tej płycie jest wiele genialnych fragmentów, ale bariera wejścia jest nieco zbyt zaporowa. Paradoksalnie, chociaż Sol Niger Within jest o wiele bardziej szalona to to nieskładne szaleństwo sprawia, że o wiele trudniej odlecieć słuchając tej płyty. Niestety był to raczej ciekawy eksperyment, niż poważny materiał. Trzeba byłoby rozwinąć tę masę krótkich zrywów kreatywności, a przede wszystkim doszlifować nagranie.

      Usuń
  3. Jest jeszcze Meshuggah - Catch 33, moim skromnym zdaniem najlepsza ich płyta, ale chyba najtrudniejsza w odbiorze. No i mało znany album solowy Fredrik Thordendal Special Defect - Sol Niger Within, ale to już jest jazda bez trzymanki.

    OdpowiedzUsuń