poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Recenzja - Uneven Structure - La Partition

Uneven Structure - La Partition

Uneven Structure, podobnie jak wiele innych zespołów, które debiutowały w okresie, gdy djent właśnie stawał na nogi, po wydaniu świetnego "Februus" rozpłynął się, każąc nam czekać na swoje nowe wydanie niemal sześć lat. Odnalezienie się po tylu latach na scenie nastręcza pewnych problemów - nie można już liczyć na żaden powiew świeżości, a wręcz niektórym ta formuła mogła się już przejeść. Najnowsze dzieło tych panów może się zatem bronić już tylko za pomocą ich umiejętności wykonawczych i kompozytorskich, na całe szczęście akurat tych ani trochę im nie brakuje.
Na samym wstępie warto zaznaczyć, iż "La Partition" to naprawdę wybitne dzieło, jednak żeby docenić je w pełni należy odbierać je w całości. Wszystko dzieje się tu nad wyraz płynnie, a podział na utwory jest w wielu miejscach wyjątkowo umowny. Panowie budują napięcie nie wewnątrz pojedynczych fragmentów, a raczej dążą do wielkich kulminacji w skali całego albumu. Budując swoje dzieło jako całość twórcy posuwają się nawet do wprowadzania motywów, które otrzymują rozwinięcie dopiero po symbolicznej zmianie tytułu. Dlatego właśnie niektóre fragmenty wyrwane z kontekstu mogą wydawać się monotonne, zbyt nastawione na budowanie nastroju, przesadzone pod względem ciężaru brzmienia, a niektóre wręcz niedokończone, lecz nie ma tu mowy o żadnych niedociągnięciach, bądź uchybieniach kompozytorskich. Wszystko jest na swoim miejscu, a następne fragmenty pasują do siebie jak elementy świetnie zaprojektowanej maszyny. Choć, jak już wspomniałem, wszystko dzieje się bardzo płynnie, to możemy wydzielić na "La Partition" trzy główne części.
Energiczny start w postaci "Alkaline Throat" oraz "Brazen Tongue" znakomicie łapie uwagę słuchacza, nie tracąc czasu na zbyt długie wprowadzenia, których moglibyśmy się spodziewać po albumie skonstruowanym w ten sposób. W zaledwie półtorej minuty panowie stopniowo wciągają nas po same uszy w wir złożonych, zaskakujących djentowych, riffów, zabaw rytmicznych oraz wartkiej akcji, jednocześnie dawkując nam kolejne porcje swojej ściany dźwięku, która przypomina nam dlaczego gatunek ten stał się tak popularny. Z każdym kolejnym krokiem zaczyna także pojawiać się coraz więcej elementów ambientowych, a przestrzeń otwiera się przed nami coraz bardziej. "Crystal Teeth" stoi w połowie drogi między w pełni nastrojowym graniem, a klimatem poprzedników (niektórym na myśl może przywoływać choćby kompozycje Tesseract), umiejętnie wprowadzając nas w klimat tego, co niebawem ma nadejść, gdy po krótkim przerywniku rozpocznie się kolejny etap naszej muzycznej podróży. 
Część druga rozpoczyna się już z mniejszym pośpiechem, a otwierające ją "Incube" ze wszystkich sił stara się zbudować niepowtarzalny nastrój oraz wrażenie głębi i przestrzeni. Wszystko ma tu czas by wybrzmieć, a dalsze plany kompozycji stają się nawet ważniejsze, niż to co w pierwszym rzędzie, czego apogeum przypada na "Succube". Elektroniczne efekty w połączeniu z czystymi wokalami już zapierają dech w piersiach, lecz to odleglejsze solo na basie świeci najjaśniej. Motyw ten z czasem ewoluuje w niesamowity riff gitarowy i toruje drogę dla potężnego uderzenia ciężaru, który rośnie, by na "Funambule" na zmianę atakować nas pełnią mocy growli czy ośmiostrunowych gitar i koić ambientowymi efektami, lub delikatnym śpiewem.
Po kolejnym przerywniku wita nas oszczędna, lekko niepokojąca atmosfera "The Bait", która pomimo swej oszczędności trzyma nas nieustannie w napięciu, stopniowo dodając całości rozmachu, aż do momentu, gdy złowrogie szepty, głębokie bębny oraz gryzące gitary doprowadzają nas do kulminacji, która wręcz zwala z nóg. "Our Embrace" wprawdzie powraca jeszcze do niepokojącego, lecz spokojnego nastroju, podając nam porywającą solówkę gitarową, aczkolwiek wszystko zwiastuje tu wielki finał w postaci "Your Scent". Płyta kończy się z niesamowitym rozmachem, zgniatając odbiorców w wirze podwójnej stopy, popisów technicznych, potęgi niskich tonów oraz czystego gniewu, by nagle urwać się i zostawić nas z tym, czego właśnie byliśmy świadkami.
"La Partition" to bez najmniejszej wątpliwości wybitny album, na którym zadziałało wszystko, czego można było tylko sobie życzyć. Atmosfera jest tu niepowtarzalna, sekcja rytmiczna zaskakuje nieregularnymi akcentami, gitary zarówno prowadzą delikatne melodie, jak i są głównymi sprawcami niezwykłego ciężaru, wokale w odpowiednich momentach oczarowują melodyjnością, by za moment uderzyć swą potęgą, a nagranie to czysta bajka, zarówno pod względem przestrzeni, jak dynamiki i przejrzystości. Do tego albumu z pewnością będę wracał jeszcze przez wiele lat. Choć akurat tej noty nie wystawiam lekką ręką, to tym razem jest ona w pełni zasłużona. Opłacało się czekać.

10/10

piątek, 14 kwietnia 2017

Recenzja - Mastodon - Emperor Of Sand

Mastodon - Emperor Of Sand

Mastodon jest klasycznym przykładem zespołu, który świetnie rozumie potrzebę ciągłej ewolucji. Ich muzyka począwszy od wczesnych, pełnych ciężaru i gniewu dni, przez skoki w kierunku progresywy, aż po stopniową podróż w kierunku stoner rocka, zawsze zachwycała niezależnie od stylistyki, a dzięki zmianom zawsze pozostawała świeża. Jednak ich najnowsze dzieło wyjątkowo nie rusza się z dobrze znanego terenu i choć traci przez to element zaskoczenia, to zawartość dalej zwala z nóg.
Jak widać panowie poczuli się całkiem komfortowo w swojej progresywno-stonerowej niszy, nieszczególnie mają ochotę się z niej wyprowadzać, a wręcz starają się w niej urządzić dopracowując swoją formułę do perfekcji. Nie oznacza to jednak, iż będziemy tu mieli okazję się nudzić. Jak przystało na Mastodona kompozycje stoją na naprawdę wysokim poziomie. Zewsząd atakowani jesteśmy świetnymi riffami, zarówno lżejszymi, bardziej rockowymi, wpadającymi w ucho melodiami, o klimatycznym, nieco nieoszlifowanym brzmieniu w stylu retro, jak i twarde, ciężkie metalowe popisy przypominające o ekstremalnych korzeniach zespołu. Tę różnorodność wspomaga także fakt, iż panowie często zmieniają miejsca za mikrofonem, tak by brzmienie wokali współgrało ze zmianami w warstwie instrumentalnej. Wyjątkowo różnorodne barwy głosów członków zespołu, jak również ich nienaganne umiejętności wokalne to prawdziwa siła zespołu, którą ogrywają do perfekcji świetnie uzupełniając dzięki temu swoje utwory. Jedynym zastrzeżeniem może być względny brak wyjątkowo chwytliwych, czysto singlowych materiałów. Refreny nierzadko potrzebują odrobiny czasu, by zakorzenić się w pamięci, lecz z każdym kolejnym odsłuchaniem płyta zyskuje i w żadnym wypadku nie nudzi. 
"Emperor Of Sand" to nie festiwal popisów gitarowych i nie znajdziemy tu takich kawałków jak "The Motherload", lecz dzięki temu światło reflektorów skierowało się bardziej w stronę Branna Dailora i jego zestawu perkusyjnego. Nabicia prezentują niesamowitą kreatywność i niechęć do prostych rozwiązań. Nie uświadczymy tu standardowych schematów rytmicznych. Tutaj pętle dłuższe niż cztery takty są momentalnie przerywane szalonymi przejściami, czy nagłymi zmianami nastroju. W kwestii sekcji rytmicznej pretensje da się zgłosić jedynie do nagrania, które mogłoby nieco bardziej podkreślić dźwięk bębnów i talerzy, lecz i tak nie jest to naprawdę poważne uchybienie.
Nowe dzieło Mastodona stanowi świetny dodatek do już i tak wspaniałej dyskografii. Trzeba przyznać, że nie zapada w pamięć tak łatwo i mocno, jak niektóre ich wcześniejsze wydania, aczkolwiek nie ma najmniejszych wątpliwości, iż jest to świetny album. Dla wszystkich, którym umknęło wyśmienite połączenie progresywy, stoneru i metalu, w jakim ostatnio wyspecjalizowali się ci panowie "Emperor Of Sand" jest świetnym pretekstem, by naprawić ten błąd.

8,5/10 

niedziela, 26 marca 2017

Recenzja - Obituary - Obituary

Obituary - Obituary

Patrząc na listę ostatnich wydań można odnieść wrażenie, iż ten rok składa się w przytłaczającej większości z death i thrash metalu. Choć na sam urodzaj w tych gatunkach nie można narzekać, to niestety przy takiej ilości materiału musiał trafić się niewypał. Tym potknięciem okazał się nowy album Obituary, który przypomina nam jak mógłby brzmieć death metal, gdyby odrzeć go z wszelkich ciekawych pomysłów oraz wszystkich lat ewolucji, które przeszedł, pozostawiając jedynie goły szkielet konwencji.
Mottem przewodnim najnowszego dzieła tych panów jest prostota w bardzo złym tego słowa znaczeniu. Muzycy poszli tu po linii najmniejszego oporu wplatając w swoje kompozycje jedynie najbardziej podstawowe elementy, jakie koniecznie musi zawierać death metal. Dzięki takiemu podejściu w każdej piosence usłyszymy jeden lub maksymalnie dwa zapętlone riffy, które opierają się w porywach na czterech dźwiękach. Wokale Johna Tardy'ego też nie powalają elastycznością i dynamiką, co zdecydowanie nie wychodzi albumowi na dobre. Wrażenie monotonii potęgują także towarzyszące nam przez większość czasu bardzo typowe nabicia perkusyjne, które jedynie od czasu do czasu przerywane są przejściami, które ukazują prawdziwe umiejętności perkusisty. Trzeba także przyznać, iż gitarzyści również krótkimi zrywami dają popisy swojego kunsztu dorzucając raz na jakiś czas całkiem przyzwoite solówki, które są zdecydowanie najjaśniejszym elementem całej płyty. Niestety są to jedynie drobne przebłyski jakości w całości, która pozostawia naprawdę wiele do życzenia.
Sytuacji zdecydowanie nie poprawia także nagranie, które przypomina "stare dobre czasy", gdy brzmienie było głębokie niczym kartka papieru, a wszystkie instrumenty w bardziej intensywnych momentach zlewały się w jedno. Leży tu wszystko, od dynamiki, przez przejrzystość aż po przestrzeń. Prawdopodobnie fani wczesnych dni death metalu poczują się tu jak w domu, lecz tego typu surowa produkcja powinna w tym momencie być jedynie złym wspomnieniem.
Panowie wychodzili z siebie, by swoim nowym wydaniem wrócić do dawnych, prostszych dni, kiedy od gatunku oczekiwało się jedynie brutalności i okazyjnej solówki, a piosenki pisało się w pięć minut, niestety dziś trzeba wykazać się czymś więcej. Ich podejście zadowoli jedynie największych tradycjonalistów, natomiast całej reszcie album będzie dłużył się niemiłosiernie. Przez prymitywność oraz powtarzalność brzmienia i kompozycji te 36 minut wydaje się być bliższe ponad godzinie. 
Obituary pogrzebał minimalizm i błędy w założeniach. Jest to jedna z najbardziej uciążliwych do słuchania prób gonienia za przeszłością, jakie słyszałem w ostatnim czasie. Będzie to propozycja jedynie dla tych, którzy odczują wybitnie silną wewnętrzną potrzebę bezpośredniego, prostego death metalu, cała reszta powinna trzymać się z dala.

3/10 

sobota, 18 marca 2017

Recenzja - Havok - Conformicide

Havok - Conformicide

W ostatnim czasie doznaliśmy prawdziwego zalewu płyt thrash metalowych. Dotychczas działo się to głównie za sprawą klasyków gatunku, tym razem jednak mamy do czynienia z młodszymi muzykami, którzy pod koniec ubiegłego dziesięciolecia wyrośli na fali thrashowego revivalu. Cały gatunek dość szybko zapadł się pod wpływem porażającego braku pomysłów większości reprezentantów nurtu, a na scenie pozostali jedynie ci, którzy mieli do powiedzenia coś od siebie. Jednym z takich zespołów jest właśnie Havok.
Ich ostatnia płyta - "Unnatural Selection" niestety nosiła już znamiona zmęczenia materiału. Aby uniknąć oskarżeń o zjadanie własnego ogona czy odtwarzanie starych schematów, swoim nowym wydaniem musieli wykazać się dorzucając coś nowego. Na całe szczęście panowie potraktowali to zadanie poważnie i dzięki temu możemy usłyszeć kilka naprawdę ciekawych elementów.
Po pierwsze partie gitary basowej uległy widocznej poprawie. Choć w ich muzyce dolne rejestry nigdy nie były traktowane po macoszemu, to można odnieść wrażenie, iż dopiero pojawienie się w składzie Nicka Schendzielosa dało nam linie basu, na które zawsze czekaliśmy. Niskie motywy zyskały nieco więcej niezależności, odrywając się w wielu miejscach od gitar, by zaprezentować nowe, ciekawe melodie. Nagranie również przyjemnie utrzymuje zawsze balans, dzięki któremu możemy cieszyć się bez trudu tymi urozmaiceniami, a jednocześnie zgrabnie unika przesadzonego, głuchego podbicia niskich rejestrów.
Również riffy gitarowe nabrały więcej rumieńców. Wprawdzie wciąż poruszają się głównie w stylistyce tradycyjnego thrashu, lecz skrzętnie unikają typowych dla gatunku prostych zapychaczy. Zagrywki napisano z pomysłem, a ich różnorodność sprawia, iż zespół miejscami ociera się o kategorie progresywy, czy gatunków technicznych. Dopuszczając się kilku drobnych zabaw z efektami gitarowymi muzycy wprowadzili również nieco bardzo przyjemnej różnorodności. Wciąż nie jest to poziom Vektora, jednak słychać, iż panowie nie zadowolili się najprostszymi schematami, starając się dodać coś od siebie. Mniej "od siebie", lecz wciąż bardzo przyjemne są także widoczne inspiracje złotymi latami Megadeathu. Rozbudowane wstępy, połączone z wcześniej wspomnianymi widocznymi partiami basu, gitarami przywołującymi na myśl duet Mustaine - Friedman, oraz znajomo brzmiącymi, lekko skrzekliwymi wokalami sprawiają, że od porównań z tym członkiem wielkiej czwórki nie da się uciec (szczególnie da się to odczuć już w rozpoczynającym album "F.P.C." czy kończącym "Circling The Drain"). Przede wszystkim jednak w każdej kompozycji znajdziemy przynajmniej jeden świetny riff, który będzie w stanie zakorzenić się nam bez problemu w pamięci. Jedynym większym zastrzeżeniem może być fakt, iż niestety panom zdarza się czasem nieco zbyt długo zatrzymać na pojedynczym motywie ("Intention To Decieve"), aczkolwiek nie zdarza się to tak często.
Również perkusja nie zostaje w tyle zabawiając nas nabiciami, które zdecydowanie nie idą po linii najmniejszego oporu. Choć Testament wciąż jest w tej kwestii niepokonany, to Havok jest jedynie krok za nim rzucając nam interesujące przejścia, wzory rytmiczne a także nie zapętlając prostych zagrań.
Na "Conformicide" panowie naprawdę dali z siebie wszystko. Ci, którym tak jak i mi, także spodobają się drobne eksperymenty oraz lekkie odejście od standardowej prostoty gatunku z pewnością uznają ten album za najlepszy w dorobku zespołu. Znów okazało się, iż wielcy thrashowi klasycy nie mogą spać spokojnie, gdyż nowe pokolenie odnajduje się w tej konwencji równie dobrze co oni.

8,5/10

niedziela, 12 marca 2017

Recenzja - Persefone - Aathma

Persefone - Aathma

Choć wielu ludziom maleńkie księstwo Andory kojarzy się ewentualnie z nazwy, to ci, którym nie jest obca twórczość Persefone z pewnością wiedzą, że jeśli liczyć ilość świetnego progresywnego death metalu per capita to ten niewielki kraj może rzucić w tej dziedzinie wyzwanie nawet skandynawskim potęgom. Poprzednie dzieła tych panów zawsze zachwycały niesamowitym bogactwem oraz rozbudowanymi kompozycjami, zatem przed ich najnowszą płytą stało jedynie zadanie utrzymania tego niezwykle wysokiego poziomu.
"Aathma" kontynuuje wszystkie najlepsze tradycje zespołu. Monumentalne utwory jak zwykle zachwycają imponującymi technicznie, kreatywnymi zagrywkami gitarowymi, nieszablonowymi nabiciami perkusyjnymi, skrajnymi zmianami nastrojów oraz niesamowicie szeroką paletą brzmień. Znajdziemy tu wszystko czego tylko moglibyśmy oczekiwać. Rozłożyste pasaże przeplatają się z zabawami rytmem, piękne czyste wokale przechodzą w potężne growle, a wszystko to dzieje się na tle przestrzennych, chłodnych dźwięków keyboardu, orkiestry, czy elektroniki. Do tej mieszanki wchodzą jeszcze  intrygujące efekty gitarowe, solówki (także klawiszowe), skoki stylistyczne, a nawet żeński śpiew. Swego głosu (jak zwykle w swojej modyfikowanej, odrealnionej formie) użyczył także Paul Masvidal z Cynic, dzięki czemu utwory na których się pojawia zyskały dość osobliwy charakter.
Wszystko to zostało połączone w niezwykle fachowym stylu. Wszystkie kompozycje to niepowtarzalne, ekscytujące dzieła, które płynnie przechodzą pomiędzy skrajnymi nastrojami nie strasząc słuchaczy gwałtownymi zmianami, a raczej łącząc je tak, aby całość zachowywała wyraźny ciąg logiczny. Płyta potrafi kołysać nas delikatnymi dźwiękami pianina czy oczarowywać symfonicznym bogactwem, by za chwilę przenieść nas w świat death metalowej potęgi i dysonansu lub zaskoczyć nas nieprzewidywalnym zwrotem akcji. Kompozytorzy nie poszli na łatwiznę, nie powtarzając żadnego motywu niepotrzebnie, ani nie polegając na utartych schematach. "Aathma" to przykład wielkiego talentu kompozytorskiego, który przemówi do każdego fana ostrej, nowoczesnej progresywy. Jedynym zarzutem jaki można tu wymyślić jest brak większych postępów względem "Spiritual Migration", lecz wynika to z faktu, iż w tym momencie niewiele pozostało już do dodania.
Kolejnym atutem jest przejrzyste, a za razem przestrzenne nagranie, dzięki któremu nawet w momentach, w których partie upakowano bardzo gęsto obok siebie nie stają się nieprzejrzystym bałaganem, a o to nie byłoby trudno. Wszystkie smaczki da się tu wyłapać bez trudu, a brzmienie otwiera przestrzeń, w której zabłysnąć mogą wszystkie, nawet najbardziej delikatne elementy tła. Problemem może być jedynie dynamika, bowiem przy większych skokach natężenia album potrafi nieco zostać w tyle, aczkolwiek te nie zdarzają się tak często.
Ci, którzy z Persefone nie mieli jeszcze do czynienia otrzymali właśnie świetny pretekst, by nadrobić tę zaległość. Jest to jeden z najlepszych zespołów w swoim gatunku i należy mu się zdecydowanie więcej uwagi, niż dostaje w tym momencie. Mamy tu do czynienia z progresywą na najwyższym poziomie. Dla fanów gatunku jest to pozycja obowiązkowa, a dla pozostałych okazja by dołączyć do tej pierwszej grupy.

9,5/10

niedziela, 5 marca 2017

Recenzja - Within The Ruins - Halfway Human

Within The Ruins - Halfway Human

W niektórych środowiskach z jakichś względów panuje przekonanie, iż jakość płyty jest odwrotnie proporcjonalna do ilości szlifów, jakie nadano nagraniu w studiu. Panowie z Within The Ruins udowodnili, że zależność ta nie jest tak prosta, wspinając się na sam szczyt sceny progresywnego metalcote'u jednocześnie prezentując dokładnie odwrotne podejście. Choć z tego powodu ich muzyka zyskała niepowtarzalny charakter, a twórcy mogli dalej spokojnie odcinać kupony od swojej formuły, to pisząc swoje nowe dzieło stwierdzili, że to już najwyższy czas by poszerzyć horyzonty.
Dzięki obklejaniu gitary niesamowitymi ilościami efektów, nieludzkim umiejętnościom obsługi kill-switcha czy przerzucaniu poszczególnych nut pomiędzy kanałami nie dało się pomylić tego zespołu z żadnym innym. Na "Halfway Human" chwyty te nie stanowią jednak głównej osi kompozycji, jak miało to miejsce na "Elite" czy "Phenomena". Twórcy stonowali momentami swoje zapędy w tej materii dając więcej miejsca na bardziej organiczne, klasyczne, wirtuozerskie popisy gitarowe. Oczywiście połowa solówek wciąż przypomina bardziej dźwięki keyboardu, niż gitary, lecz nie ma tu powtórki z "Clockwork", gdzie od połowy pojawiały się jedynie dźwięki nieosiągalne w sposób naturalny. Sekcja rytmiczna jednak wciąż przypomina niezwykle precyzyjną pracę zegara atomowego połączoną z furią podwójnej stopy - ukochanego elementu każdego zespołu, który lubi się popisywać.
Należy też wspomnieć o największej zmianie, która z pewnością wywoła wiele kontrowersji i podzieli fanów. Na "Halfway Human" usłyszymy czyste wokale. Ci, którzy uważają naturalne brzmienie ludzkiego głosu za największego raka na zdrowym organizmie metalu prawdopodobnie, zupełnie niepotrzebnie, odwrócą się w tym momencie do zespołu plecami. Nowy basista - Paolo Galang spisał się bardzo przyzwoicie zajmując także miejsce za mikrofonem. Jego występy są sporadyczne i raczej sprowadzają się do roli chórków, lecz dysponuje przyjemną barwą i nie śpiewa pod dźwiękiem. Nie ma tu mowy o łagodzeniu brzmienia, upraszczaniu utworów, czy dostosowywaniu się do poziomu masowego odbiorcy, jest to narzędzie, które wzbogaca twórczość zespołu i zostało umiejętnie zastosowane.
Nagranie, standardowo jest tu do bólu precyzyjne i doszlifowane. Magia studia tworzy tę płytę w równym stopniu, co dowolny instrument, jednak panowie nie stosują jej by zatuszować własne niedoskonałości, a raczej sięgają po wszelkie dostępne im środki, które mogą wzbogacać ich brzmienie nawet jeśli oznacza to kompletne zaprzeczenie filozofii wielu twórców ze świata ekstremalnego metalu.
Within The Ruins zdecydowali się tu na dość ryzykowne podejście, czym mi osobiście bardzo zaimponowali. Dzięki kilku ciekawym zmianom skutecznie odświeżyli swoje brzmienie, choć z pewnością będzie kosztowało ich to kilku fanów. Jednak sam rdzeń, dzięki któremu tych panów słucha się z taką przyjemnością - niebanalne kompozycje oraz niesamowite popisy wykonawcze, pozostał bez zmian. Choć dopiero zaczyna się marzec, to już mogę stwierdzić bez śladu zwątpienia, że będzie to jeden z najlepszych albumów tego roku.

9,5/10

sobota, 4 marca 2017

Recenzja - Immolation - Atonement

Immolation - Atonement

Immolation to obok Cannibal Corpse pewnego rodzaju ikona konserwatywnego podejścia do death metalu. W ich muzyce nie pojawiały się żadne większe udziwnienia, innowacje, zbędne popisy czy odstępstwa od kanonu. Ortodoksyjnym fanom gatunku z pewnością bardzo to pasowało, lecz przez to właśnie kilka ich ostatnich albumów nie zapisało się trwale w mojej pamięci. Choć w kwestii stylu kompozycji nie zmieniło się wiele, to "Atonement" bez wątpienia przerywa tę passę i zasługuje na kilka słów uznania.
Podstawowy problem, z jakim borykało się zarówno "Kingdom Of Conspiracy" jak i w jeszcze większym stopniu "Majesty And Decay" - nieczytelne nagranie, które, gdy tylko praca perkusji zaczynała się zagęszczać, zmieniało się w ciężki do zrozumienia bałagan, odeszło w niepamięć. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, kompozycje znacznie częściej zwalniają tu tempa dając instrumentom więcej przestrzeni by wybrzmieć. Po drugie bębny zostały zepchnięte w miksie w niższe rejestry, przez co miejscami mogą wydawać się nieco głuche, lecz znacząco zyskała na tym przejrzystość. Mając tę przeszkodę za sobą można przystąpić do czerpania przyjemności z nowych utworów Immolation.
Jak już wspomniałem nie ma tu co liczyć na większe fajerwerki. "Atonement" to death metalowy album z krwi i kości, który nie bawi się w dziecinne sztuczki pokroju orkiestry, nastrojowych przerywników, czy okazjonalnej zabawy z innymi gatunkami. Oczywiście przez to należy przyjmować go raczej w niezbyt dużych dawkach, lecz trzeba przyznać, że twórcom udało się ograć swoją konwencje całkiem nieźle, a przy okazji nadać jej wyrazisty charakter. Kluczową rolę odgrywają tu dysonujące, niespiesznie rozwijające się gitarowe riffy. Pomimo ciągłego gradobicia w sekcji rytmicznej panowie budują swoje harmonie oraz melodie kawałek po kawałku. Połączenie oszczędnego tępa progresji z gryzącymi w ucho akordami wprawdzie momentami potrafi być zwyczajnie męczące, gdy muzycy nazbyt długo zatrzymają się nad jednym motywem ("Fostering The Divide"), jednak nadało całości unikalną osobowość, a także niezwykły ciężar. Mamy tu zatem do czynienia z klasyką, lecz już nie jedynie odtwórczą, co zawsze warto docenić.
"Atonement" to bez wątpienia najlepsze wydanie zespołu od dłuższego czasu. To album kierowany jednocześnie do tradycjonalistów, poszukiwaczy unikalnych brzmień, a nawet i tych, którzy do tej pory (tak jak ja) mieli zbyt mało samozaparcia by wsłuchiwać się w nienajlepsze nagrania poprzednich płyt Immolation. Nie jest to płyta wolna od wad, lecz warto po nią sięgnąć będąc w nastroju na odrobinę przytłaczającego, nieprzekombinowanego ciężaru.

8/10