poniedziałek, 29 lutego 2016

Recenzja - Anthrax - For All Kings

Anthrax - For All Kings

Anthrax wracając po długiej przerwie albumem "Worship Music" rozbudził wielkie nadzieje fanów. Nie było to może najlepsze wydanie w historii zespołu, lecz niosło ze sobą obietnicę większej ilości przyzwoitego materiału w przyszłości. Teraz nadszedł czas na spełnienie tej obietnicy. Czy udało się jej dotrzymać już zależy, czy mięliśmy nadzieję na dobry album Anthraxa, czy na album, który dobrze radzi sobie na tle całej współczesnej sceny metalowej.
Fanów zespołu, którzy oczekiwali nowej porcji solidnych piosenek swoich dawnych idoli "For All Kings" z pewnością usatysfakcjonuje. Niestety nie można polecić go z czystym sumieniem całej reszcie z powodu braku większych innowacji oraz kilku dość istotnych niedoróbek. Pierwsza kwestia raczej nikogo nie dziwi - klasyczne zespoły nieczęsto decydują się mieszać w swojej sprawdzonej formule. W przypadku Anthraxa szczególnie to nie razi, ponieważ w przeciwieństwie do AC/DC, czy Motörheada nigdy nie zasypali nas stertą bliźniaczo podobnych wydań, zatem tym razem można odrobinę przymknąć na to oko. Inną sprawą są pewne uchybienia już przy realizowaniu samej koncepcji.
Przede wszystkim utwory na "For All Kings" nie prezentują jednakowo wysokiego poziomu. Wyraźnie słychać, że w takie piosenki jak otwierające album "You Gotta Believe" czy "Breaking Lightning" włożono wiele pracy i kilka całkiem niezłych pomysłów, to już "Defend Averange" to piosenka jednego motywu. Album cierpi również z powodu wielu zbędnych dłużyzn i nużących zapętleń. O ile sam początek "Blood Eagle Wings", a szczególnie świetny riff w zwrotce, to Anthrax w szczytowej formie, to jednak rozciągnięcie kompozycji do prawie ośmiu minut, a także powtórzenie refrenu zupełnie niedorzeczną ilość razy sprawiło, że ciężko wytrwać do końca. Również wokalom Joey'a Belladonna'y brakuje odrobinę do ideału. Samo ich wykonanie nie stoi oczywiście na poziomie Johna Busha, aczkolwiek nie można w tej kwestii wiele zarzucić. Prawdziwy problem leży w ich dość prostej naturze. Motywom wokalnym zdarza się opierać na kilku dźwiękach, lub wręcz melorecytacji, przez co nie dają zbytniego pola do popisu, co naprawiać potem musi gitara prowadząca. Poza tym jednak, kiedy panowie faktycznie się postarali, wtedy nie można narzekać. Wiele kompozycji bez problemu wpada w ucho, gitary z reguły nie ograniczają się do prostego akompaniamentu (choć i to się czasem zdarza), od czasu do czasu wkradnie się ciekawa, mniej standardowa zagrywka. Nic szczególnie imponującego, lecz całość działa całkiem przyzwoicie.
Nowy album Anthraxa z pewnością ucieszy fanów, jednak jeśli zespół nigdy szczególnie do was nie przemawiał, to nie upierałbym się, że koniecznie trzeba go przesłuchać. Zdecydowanie znalazłoby się tu miejsce na parę poprawek, ale nawet bez nich można bawić się dobrze przy "For All Kings". Oczywiście o ile nie ma się przesadnie wygórowanych wymagań.

7/10

sobota, 27 lutego 2016

Recenzja - Omnium Gatherum - Grey Heavens

Omnium Gatherum - Grey Heavens

Poprzednie dwa wydania Omnium Gatherum - "Beyond" i "New World Shadows" były dla mnie czymś zupełnie niezwykłym. Udowodniły mi, że muzyka wcale nie musi być oryginalna, żeby rzucać na kolana, powinna jedynie przebić wszystko, co gatunek miał dotychczas do zaoferowania. Chociaż wiadomo było, iż nie da się długo utrzymać tak mistrzowskiego poziomu, wciąż żywiłem nadzieję, że panowie dadzą radę kolejny raz przebić samych siebie. Niestety rzeczywistość bywa okrutna i nie zawsze dostajemy to, czego byśmy chcieli.
W samych założeniach nie zmieniło się praktycznie nic. Ciągle znajdziemy tu wyraźnie skandynawski, melodyjny death metal o chłodnym, nastrojowym brzmieniu, silnie opierający się na dźwiękach klawiszy. Ciężko ukryć, że nie jest to zbyt oryginalny koncept, lecz z jakiegoś powodu pomimo upływu lat trzyma się on całkiem przyzwoicie, o ile jest poparty solidnymi kompozycjami, a z tych od lat znane było Omnium Gatherum. Nie inaczej jest tutaj, aczkolwiek pojawiają się pewne zarzuty. Dotychczas nawet na najdłuższych kawałkach nie było nawet śladu zbędnych dłużyzn, to tym razem nieśmiało zaczęły się pojawiać, lecz o dziwo raczej na początkowych, bardziej singlowych utworach. Nie sposób nie wytknąć również niesłychanego podobieństwa głównego riffu "Skyline" do tego z "Only For The Weak" zespołu In Flames. Chociaż sentymentalna podróż do czasów, gdy dla tytanów z Göteborga solidne albumy były normą, a nie wyjątkiem, była całkiem przyjemna, to nie da się zupełnie przymknąć na to oka. Poza tym jednak twórcy znów wykazali się talentem kompozytorskim. Utwory nigdy nie popadają w monotonię umiejętnie przeplatając cięższe, szybsze, bardziej klasyczne fragmenty melodeathowe z nastrojowymi przerywnikami, na których na pierwszy plan wysuwają się klawisze, instrumenty akustyczne, a czasem nawet czysty śpiew. Równolegle zespół stale prowadzi także porywające motywy gitarowe, które nierzadko zapadają w pamięć lepiej niż niejeden hit radiowy, jednocześnie nie uwłaczając inteligencji słuchaczy swoją prymitywnością. Co ciekawe zespół, nawet na utworach o żwawszym tempie, prowadzi melodię dość spokojnie (doskonałymi przykładami byłyby "Rejuvenate!" i "Foundation"), co daje świetne efekty. Na szczególną uwagę zasługują wspaniałe, wręcz piękne, solówki gitarowe. Wykonawcy doskonale wiedzą na których utworach należy popisać się umiejętnościami, a kiedy zamiast tego postawić na melodyjne zagrywki. Ze złożenia wszystkich tych elementów powstały interesujące kompozycje, o ciekawym brzmieniu, do których ma się ochotę wracać.
Żeby nie było najmniejszych wątpliwości - "Grey Heavens" to świetny album, nawet jeśli trochę brakuje mu do poziomu swoich poprzedników. Wcześniejsze dzieła Omnium Gatherum ustawiły poprzeczkę nieprawdopodobnie wysoko, więc podchodząc do tego albumu z nadzieją na kolejne "Beyond" można dość mocno się rozczarować. Mimo to, uważam, że każdy szanujący się fan skandynawskiego melodyjnego death metalu powinien sięgnąć po to wydanie.

8,5/10

poniedziałek, 22 lutego 2016

Recenzja - Fleshgod Apocalypse - King

Fleshgod Apocalypse - King

Fani technicznego death metalu nie mogą ostatnio narzekać brak dobrego materiału w tym gatunku. Panowie z Fleshgod Apocalypse jakiś czas temu doszli do wniosku, iż trochę ciasno im na tak przepełnionej scenie, więc zbudują własną - z chórem i orkiestrą. Ciężko mieć muzykom za złe, że próbują znaleźć własny styl i stworzyć coś oryginalnego, a mimo to ci muzycy znaleźli się przez to w potężnym ogniu krytyki. Jednak w moich oczach zyskali tym wyłącznie szacunek, a ich najnowsze dzieło potwierdza jedynie, że warto było zboczyć z wydeptanej ścieżki.
Czasy "Oracles" dawno minęły, a zespół stawia kolejny krok w kierunku wyznaczonym przez "Agony", systematycznie dopracowując swoją nową formułę. W samej wizji twórców nie zmieniło się wiele. Wciąż znajdziemy tu porcję death metalu z potężnymi growlami, bębnami przypominającymi serie z karabinu maszynowego, wspomagane przez orkiestrę symfoniczną, chór, klawisze i żeński śpiew operowy. Wagner płakałby ze wzruszenia, natomiast tym z nas, którzy są już do tego przyzwyczajeni pozostaje jedynie opuścić szczękę z wrażenia i dać się ponieść temu niesamowicie monumentalnemu brzmieniu. "King" oferuje doskonałą mieszankę ciężaru, bogatych aranżacji, pomysłowych zwrotów akcji oraz zapadających w pamięć motywów. Tym razem jednak muzycy postanowili odrobinę stonować tempa w jakich napisane są utwory, co poskutkowało takimi perełkami jak złowrogi "Healing Through War" czy wręcz doomowy, przygnębiający "Cold As Perfection". Na tym ciekawostki się nie kończą, ponieważ twórcy umieścili na płycie również numer wyłącznie na pianino i żeńskie wokale - "Paramour (Die Leidenschaft Bringt Leiden)". Dzięki takim urozmaiceniom oraz złożonym kompozycjom bardzo ciężko nudzić się słuchając najnowszego wydania Fleshgod Apocalypse.
O ile na "Labirynth" za największy postęp można było uznać pracę perkusji, w której pojawiły się ślady różnorodności, tak tym razem podobny skok jakości dotknął czyste męskie wokale, które dotychczas straszyły cienkim, desperackim falsetem, a teraz nabrały pazura i tak potrzebnej mocy. Na pochwałę zasługują również świetne popisy solowe gitarzystów. Chociaż w głównej mierze gwiazdą jest tu orkiestra i gitarzyści zdają sobie z tego sprawę, bardziej zapewniając agresywny podkład rytmiczny, niż prowadząc melodie, to kiedy wysuwają się na pierwszy plan doskonale wiedzą jak zabłysnąć. Panowie zazwyczaj nie ulegają pokusie obrzucenia słuchaczy serią pasaży, a raczej starają się poprowadzić chwytające za serce melodie, które dodają całości więcej dramaturgii.
W kwestii nagrania sprawa nie jest prosta. Z jednej strony w niektórych fragmentach dość ciężko wychwycić partie poszczególnych instrumentów (tyczy się to zwłaszcza klawiszy, które mogły być bardziej podkreślone w miksie). Z drugiej jednak ciężko wymagać pełnej przejrzystości łącząc potęgę orkiestry symfonicznej z furią death metalu. Na utworach dzieje się na raz tak wiele, że złożenie całości tak, by bezproblemowo dało się wychwycić wszystko graniczy z cudem. Moim zdaniem ciężko oczekiwać lepszych rezultatów, niż ten, który otrzymaliśmy.
Fleshgod Apocalypse kolejny raz błyszczy oryginalnością, talentem kompozytorskim i wykonawczym. W obecnej sytuacji nie wiem, czy potrzebowałbym kolejnego zespołu technical death metalowego, natomiast jestem pewien, że po usłyszeniu "King" większość dojdzie do wniosku, że bez połączenia brutalności z potęgą muzyki symfonicznej świat byłby znacznie nudniejszym miejscem. "King" to jedno z tych wydań, których w tym roku absolutnie nie można przegapić.

9,5/10

niedziela, 21 lutego 2016

Recenzja - Borknagar - Winter Thrice

Borknagar - Winter Thrice

Nie jest wielką tajemnicą, że black metal nie ma u mnie najlepszej reputacji, jednak muszę uczciwie przyznać - zdarzają się tu prawdziwe perełki. Inna sprawa, iż to one najczęściej spotykają się z ostrą krytyką za odchodzenie od korzeni, bądź komercjalizowanie brzmienia. Borknagar jest właśnie jednym z tych zespołów, które odrzucą gatunkowych fundamentalistów, lecz odbiorca szukający ciekawego, bogato brzmiącego metalu powinien poznać.
Ci panowie zdecydowanie nie przywiązują się do ram konwencji, ani etykiet, jakie ludzie do nich przyklejają. Mówiąc, że "Winter Thrice" to album melodic black metalowy trzeba podkreślić dodatkowo jak melodyjne jest to wydanie, ponieważ skojarzenia z innymi zespołami gatunku, jak Cradle of Filth, lub Dimmu Borgir nie są w stanie oddać tego w pełni. W tym momencie zespół o swoim pochodzeniu przypomina wyłącznie sporadycznymi growlowanymi wstawkami w akompaniamencie blast beatów, które pojawiają się raczej jako urozmaicenie, niż prawdziwa treść utworów. W przytłaczającej przewadze są tu natomiast fragmenty, którym zdecydowanie bliżej do progresywy czy folk metalu. Grupa wyciska wszystko co najlepsze z Andreasa Hedlunda (Vintersorg), którego czysty śpiew jest z pewnością jedną z najsilniejszych stron albumu. Jego partie zapadają w pamięć nie dzięki prostackiemu zapętlaniu motywów, lecz oryginalnej barwie głosu oraz mistrzowskiemu wykonaniu. Połączenie jego talentu wokalnego z melodyjną grą gitar, klawiszowym podkładem oraz jednym z najlepszych perkusistów dzisiejszych czasów - Baardem Kolstadem (który jednak eksperymentuje tu nieco mniej, niż na ostatnim albumie Leprous) stworzyło naprawdę bogate brzmienie zdolne zatrzymać uwagę słuchaczy... choć nie może zakryć pewnych niedociągnięć.
O ile wykonawcy dali tu z siebie wszystko i na tym polu nie można płycie wiele zarzucić, to z kompozycjami nie jest już tak pięknie. Niestety zdarza się, że utwory prowadzone są dość jednotorowo (zwłaszcza w dalszej części albumu), a choć kompozytorzy mieli do dyspozycji wiele instrumentów, to używają ich raczej jako akompaniamentu, lub daj im dość proste motywy. Na całe szczęście nigdy nie zostajemy rzuceni w monotonne sekcje gitarowego tremolo i blastów (co w black metalu jest normą), a muzycy zawsze starają się dać nam przynajmniej jedną linie melodyczną, na której warto zawiesić ucho, aczkolwiek wolałbym, żeby w tle działo się odrobinę więcej. Trzeba jednak przyznać, że Borknagar nie szedł na łatwiznę i nie zapętlał motywów, a kompozycje nie podążają ślepo schematem refren-zwrotka-refren, lecz starają się rozwijać z biegiem czasu. Ostatecznie grupa nie wypadła źle, lecz zdecydowanie jest tu miejsce na kilka poprawek.
"Winter Thrice" nie powinno zawieść fanów grupy i z pewnością jest to album wart uwagi również dla całej reszty, jednak nie powiedziałbym, iż jest to ich szczytowe osiągnięcie. Polecam szukającym porządnego, melodyjnego, wyraźnie skandynawskiego metalu, aczkolwiek nie sądzę, że sam będę szczególnie często wracał do tego albumu.

8/10

piątek, 19 lutego 2016

Recenzja - Hypno5e - Shores Of The Abstract Line

Hypno5e - Shores Of The Abstract Line

Niektórzy muzycy nie przywiązują się szczególnie do terminów, które sami sobie wyznaczają, co w tym przypadku poskutkowało prawie rocznym opóźnieniem w wydaniu albumu. Oczywiście zawsze lepiej poczekać na świetną płytę, niż natychmiast dostać niedorobiony, nieskładny zlepek surowych pomysłów. W tym wypadku efekt końcowy zdecydowanie usprawiedliwia twórców. Po raz kolejny Francuzi z Hypno5e dali nam kawał porządnego, oryginalnego i niezwykle ciężkiego metalu progresywnego.
Kiedy w świecie brutalnego death metalu trwają zawody na najbardziej monotonną serię growli i podwójnej stopy, a w black metalu zespoły prześcigają się w sztuce umyślnego psucia nagrań, ci panowie starają się przypomnieć, że ciężar może wynikać również z przemyślanych kompozycji. Siła uderzenia utworów na "Shores Of The Abstract Line" wynika głównie z łączenia kontrastów. Nie chodzi tu wyłącznie o dysonujące riffy, niejednokrotnie wykonujące potężne skoki po całej skali gitar, lecz także o nagłe przejścia stylistyczne, które biorą słuchaczy kompletnie z zaskoczenia. W jednym momencie nastrój budują gitary klasyczne w połączeniu z samplami i delikatnym śpiewem, by znienacka zaatakowała nas potęga gitar o poszerzonej skali oraz growle. Niekiedy twórcy sprawiają, że odbiorca wyczekuje uderzenia, które nigdy nie nadchodzi, dzięki czemu są w stanie stale trzymać wszystkich w napięciu, przez co nawet ponad dziesięciominutowe kawałki nie nudzą. Jeśli na dzisiejszej scenie metalowej ktokolwiek operuje kontrastem na tak mistrzowskim poziomie jak Vildhjarta, to jest to właśnie Hypno5e. Jedyną wadą jakiej można dopatrzyć się w najnowszym dziele Francuzów jest odrobinę zbyt częste wykorzystanie sampli mowy, które nie wnoszą wiele do całości dla tych, którzy nie znają francuskiego w odpowiednim stopniu.
Kolejne zastrzeżenia można zgłaszać w kwestii produkcji. Chociaż generalnie jest przejrzysta i daje uczucie przestrzenności dźwięku, to szwankuje jedna rzecz, która zazwyczaj w metalu nie jest kluczowa, lecz tu szczególnie rzuca się w oczy - dynamika. Nagranie nie zawsze nadąża za nagłymi skokami natężenia dźwięku, początkowo spłaszczając instrumenty i w efekcie odbierając odrobinę siły uderzenia, na której Hypno5e dość mocno bazuje. Zdarza się to jednak sporadycznie i biorąc pod uwagę, że niszowy zespół prog-metalowy może nie mieć nieograniczonych funduszy na produkcję, można im to wybaczyć.
"Shores Of The Abstract Line" to niezwykła płyta, której musi posłuchać każdy szanujący się fan współczesnej progresywy, a wielu innych twórców mogłoby się wiele z niej nauczyć. Ten album z pewnością znajdzie się na niejednej liście najlepszych wydań tego roku i mojej pewności w tej kwestii wcale nie umniejsza fakt, że jest dopiero luty.

9,5/10

środa, 17 lutego 2016

Recenzja - Obscura - Akróasis

Obscura - Akróasis

Obscura już od dawna znajduje się w ścisłej czołówce technicznego death metalu, jednak po ostatnich, dość poważnych, zmianach kadrowych musieli dać znak wszystkim fanom, że razem z Christianem Münznerem i Hannesem Grossmannem z zespołu nie odeszła również jakość. Udało się bez pudła, wykonanie jak zwykle stoi na najwyższym poziomie, a wraz z nowymi twarzami pojawiło się kilka świeżych pomysłów. 
"Akróasis" to przykład tech-deathu z najwyższej półki. Wielbicieli gatunku z pewnością ucieszy informacja, że najnowsze dzieło Obscura'y to pasmo ciągłych popisów wykonawczych, jednak to nie tylko dzięki nim album robi tak imponujące wrażenie. Przede wszystkim kompozycje nie brzmią jak nieprzemyślany zlepek pasaży i podwójnej stopy, lecz w większości słychać, że twórcy mieli oryginalne pomysły, jak urozmaicić swoje brzmienie. Nastrojowe riffy w "The Monist" mogą powodować ciarki na plecach, żwawy i melodyjny "Ten Sepiroth" przywołuje na myśl twórczość zespołu Gorod, a wejście chóru na "Ode To The Sun" bierze słuchacza zupełnie z zaskoczenia. Osobną historią jest zamykający album, piętnastominutowy kolos - "Weltseele", który świetnie przeplata fragmenty atmosferyczne, brzmienia symfoniczne i potęgę death metalu, nawet przez chwilę nie sprawiając wrażenia niepotrzebnie rozciągniętego. Dzięki takim urozmaiceniom, w już i tak dość złożonych i porywających kompozycjach pojawia się dodatkowa głębia, a słuchacze znajdą jeszcze więcej powodów, by sięgnąć po album jeszcze wiele razy.
Do samego wykonania absolutnie nie można się przyczepić (chyba, że ktoś preferuje surowe nagrania, na których wyłapanie gitary basowej graniczy z cudem, wtedy polecam trzymać się z dala). Każdy z muzyków swoimi umiejętnościami sprawia, że ciężko nie ulec wrażeniu, iż kraj za naszą zachodnią granicą muszą zamieszkiwać małe, zielone ludziki, które potrafią siłą umysłu zmusić instrumenty do rzeczy, których żaden zwykły śmiertelnik nie byłby w stanie dokonać. Pochwalić również należy występ Steffena Kummerera za mikrofonem. Choć sama jego barwa nie wyróżnia się niczym specjalnym, to stara się on w miarę możliwości urozmaicać swoje growle, dzięki czemu kompozycją stają się jeszcze ciekawsze. Co równie ważne, nagranie jest przejrzyste niczym łza, przez co z wyłapaniem partii poszczególnych instrumentów nie ma najmniejszych trudności, a wszelkie szaleństwa instrumentalne nie przechodzą nigdy w niezrozumiały szum. Wręcz pojawić się mogą zarzuty, że "Akróasis" brzmi tak dobrze, że aż sztucznie, lecz moim skromnym zdaniem, będąc w studiu swoją muzykę należy doszlifować tak dokładnie, jak tylko się da, a o autentyczność dbać podczas koncertów.
Wychodzi na to, że dzięki podziałowi Obscura'y z jednego świetnego zespołu dostaliśmy dwa równie dobre. Steffen Kummerer przyjął wyzwanie kolegów z Alkaloid i dał nam kolejny, genialny album. Mam nadzieję, że to nie koniec tej przyjacielskiej rywalizacji, a Münzner i Grossmann już wkrótce odpowiedzą podnosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. 

9/10 


poniedziałek, 15 lutego 2016

Recenzja - Textures - Phenotype

Textures - Phenotype

Niektórym zespołom nie spieszy się szczególnie do wydawania nowego materiału. Osobiście nie mam z tym najmniejszego problemu, gdyż zdecydowanie przedkładam jakość nad ilość, lecz jeśli każe się fanom czekać na album całe pięć lat, wtedy warto zadbać, by oczekiwanie się opłaciło. Textures nie obijali się przez te lata, a ich najnowsza płyta nie zawodzi, jednak mając tyle czasu kilka kwestii wypadało dopiąć na ostatni guzik.
Na "Phenotype" usłyszymy wszystko, za czym przepadają wielbiciele djentu i to w pierwszorzędnym wykonaniu. Porywające melodie, spokojne, atmosferyczne wstawki oraz agresja synkopowanych riffów na nisko strojonych gitarach pozostają tu w równowadze, jednak rzadko się przenikają. Textures w swoich kompozycjach starają się bardziej skakać między nastrojami, niż je mieszać, co z jednej strony sprawia, że album niejednokrotnie zaskakuje, lecz niektóre fragmenty potrafią zabrzmieć dość ubogo. Na całe szczęście nie zdarza się to często, a wszelkie błędy zostają natychmiast naprawione.
Za warstwę melodyczną odpowiadają tu, prawie w całości, świetne wokale Daniëla de Jongha. O ile jeśli chodzi o growle, to nie wybijają się one specjalnie przed szereg, to już czysty śpiew powoduje opad szczęki i szczerze żałuję, że i tym razem nie otrzymaliśmy żadnej pół-ballady w stylu "Reaching Home", na której mógł zabłysnąć. Mimo to znajdziemy tu wiele melodii, które łatwo wpadają w ucho i sprawiają, że po "Phenotype" chce się sięgnąć znów. Choć gitarzyści zdecydowanie skupiają się na partiach czysto rytmicznych, to niekiedy zdarza się im wtrącić pasaż, czy przyzwoitą solówkę, lecz nie w takich ilościach jak przyzwyczaiły nas do tego młodsze zespoły w gatunku. W kwestii klawiszy pojawia się jednak pewien problem. Nie chodzi o samą ich jakość, czy stopień rozbudowania, Uri Dijk spełnił swoje zadanie znakomicie, zapewniając świetny, nastrojowy podkład oraz urozmaicając kompozycje przyjemnymi wstawkami, lecz gdy tylko na nagraniu pojawiają się gitary keyboard zostaje przez nie prawie kompletnie przygnieciony. Niestety miks nie podkreśla odpowiednio tych partii i niekiedy trzeba porządnie się wsłuchać, by wyłapać wszystko, co muzycy mieli nam do zaoferowania. Do sekcji rytmicznej nie można mieć żadnych większych zastrzeżeń. Nabicia perkusyjne są tu interesujące, a basista radzi sobie na tyle, na ile pozwala mu obecność gitar o poszerzonej skali.
Fanom grupy "Phenotype" z pewnością przypadnie do gustu, lecz nie znajdą tu specjalnie nic, czego w djent'cie jeszcze nie słyszeliśmy. Textures nie zaskakują już tak jak kiedyś, gdy gatunek dopiero się formował, lecz nie ulega wątpliwości, iż ciągle należą do jego ścisłej czołówki. Miejmy nadzieję, że zespół dotrzyma obiecanego terminu wydania "Genotype" i już niebawem będziemy mogli się cieszyć kolejną porcją ich twórczości.

8,5/10

sobota, 13 lutego 2016

Recenzja - Avantasia - Ghostlights

Avantasia - Ghostlights

Choć Avantasia zaczynała jedynie jako ambitny, poboczny projekt Tobiasa Sammeta, na dzień dzisiejszy jest jednym z najważniejszych i najlepszych zespołów power metalowych. Wprawdzie ci, którzy za konwencją specjalnie nie przepadają nie mają tu czego szukać, to w tym gatunku ciężko znaleźć im godnego przeciwnika. Ich specyficzna formuła po raz kolejny sprawdziła się, a fani dotychczasowych dokonań grupy mogą po "Ghostlights" sięgnąć bez najmniejszego zastanowienia.
Na papierze proste, chwytliwe piosenki Avantasii oparte w głównej mierze na chwytliwych wokalach nie koniecznie imponują, lecz masa gościnnych występów najlepszych metalowych wokalistów działa świetnie, utrzymując stałe zainteresowanie słuchacza. Bez tego jednego patentu można byłoby zaszufladkować ich jako porządny, choć niezbyt oryginalny zespół power metalowy, jakich mamy całkiem sporo, lecz ciągła rotacja za mikrofonem oznacza, tak potrzebne, ciągłe urozmaicenia. Swojego głosu użyczyły tu między innymi takie sławy jak Michael Kiske, Marco Heitala, Jørn Lande, Geoff Tate czy Sharon den Adel. Można spierać się co do jakości muzyki niektórych z nich, lecz nie ulega wątpliwości, że w kwestii śpiewu znają się na rzeczy.
Co do samych kompozycji, to nie ma tu większych zaskoczeń. Na dobrą sprawę wszystkie piosenki podążają standardowym schematem refren-zwrotka-refren nie oferując większych wariacji, jednak nikt nikomu nie próbuje wmówić, że mamy tu do czynienia z ambitną muzyką. Tu liczy się chwytliwość. Akurat w tej kwestii Avantasia znów okazuje się bezkonkurencyjna. Na każdym kroku "Ghostlights" serwuje nam motywy, które wpadają w ucho i zmuszają do mimowolnego nucenia pod nosem. Warstwa instrumentalna stara się raczej nie przyćmiewać wokali, lecz nie obraża również inteligencji słuchacza i od czasu do czasu usłyszymy interesującą zagrywkę, bądź przyjemną solówkę, a elementy symfoniczne przyjemnie rozbudowują brzmienie, co w zasadzie w tym wypadku wystarcza by czerpać przyjemność ze słuchania albumu.
"Ghostlights" w swojej kategorii jest absolutnie bezkonkurencyjny i spodoba się wszystkim fanom prostego, chwytliwego power metalu, lecz ci uczuleni na konwencję powinni unikać go jak ognia i od ostatecznej oceny odjąć ze trzy punkty. Nie znajdziemy tu nic specjalnie odkrywczego i "prawdziwych" fanów metalu raczej nie nawróci, jednak szukając przyjemnej, lekkiej, porządnie zrobionej muzyki ciężko trafić lepiej.

8/10

piątek, 12 lutego 2016

Recenzja - Dream Theater - The Astonishing

Dream Theater - The Astonishing

Po tak wielu latach na scenie ciężko wciąż zaskakiwać i nieustannie odświeżać brzmienie, jednak w przeciwieństwie wielu kolegów z branży Dream Theater przynajmniej próbuje. Tym razem panowie zostali wyraźnie zainspirowani przez młodszych twórców takich jak: Ayreon, Seventh Wonder, czy Avantasia i postanowili stworzyć rock operę, która przytłoczy słuchacza zarówno potęgą brzmienia, jak również monumentalnymi rozmiarami. Ten cel udało się zrealizować nawet trochę zbyt dobrze.
Najnowsze dzieło Dream Theater to dwupłytowy kolos, na którym znajdziemy ponad dwie godziny muzyki i niestety nie można powiedzieć, że nie odczuwa się tych gabarytów, jak choćby w twórczości Arjena Anthony'ego Lucassena. Syndrom podwójnego albumu jest tu obecny i miejscami dość mocno daje się we znaki. Choć, jak zwykle, ci panowie mieli całkiem sporo interesujących pomysłów, to wyraźnie nie aż tyle, by wypełnić nimi tak monstrualne dzieło. Pomimo, iż znajdziemy tu takie perełki, jak "Three Days" i "Lord Nafaryus", to rozrzucone są nieco zbyt rzadko. W rezultacie "The Astonishing" wydaje się niepotrzebnie rozciągnięte i zaczyna lekko usypiać gdy jeden motyw powtarza się odrobinę zbyt często, słuchacze częstowani są kolejną przewidywalną balladą, oraz przyzwyczajają się do nowości, które na krótszym wydaniu utrzymałyby swoją świeżość do samego końca.
Jednak nawet pomimo przesadzonych gabarytów mamy tu do czynienia z całkiem niezłym albumem. Dream Theater nie zamierzał zwyczajnie odgrzewać po raz kolejny swojego dotychczasowego brzmienia. Tym razem to klawiszowe partie Jordana Rudessa, a nie gitarowe popisy Johna Petrucci'ego, wysuwają się na pierwszy plan. "The Astonishing" jest również zdecydowanie najbardziej symfonicznym albumem grupy, więc wielbiciele chórów i orkiestry symfonicznej będą wniebowzięci. Dzięki temu album imponuje rozmachem swojego brzmienia i sprawia wrażenie prawdziwie monumentalnego dzieła. Oczywiście sami muzycy od ostatniego razu nie wyzbyli się swoich wirtuozerskich umiejętności, przez co pod względem wykonawczym grupa jest jak zwykle bezbłędna. Jedynym zastrzeżeniem w tej kwestii może być brak gościnnych występów, które wniosłyby więcej różnorodności do kompozycji, a w przypadku tak potężnego albumu koncepcyjnego wcale nie byłyby nie na miejscu. Rozpisanie linii wokalnych na role zdecydowanie wyszłoby tu na dobre. Fakt, że James LaBrie (choć jest niezwykle utalentowanym wokalistą - w tej kwestii nie ma wielkiego pola do dyskusji) odgrywa wszystkie postaci powoduje, że niekiedy dość ciężko jest zorientować się co właściwie dzieje się w historii, którą zespół chciał opowiedzieć.
"The Astonishing" odrobinę rozczarowuje, ponieważ miał szansę być albumem naprawdę wybitnym, a skończył jedynie, jako bardzo dobry. Nie jest to najlepsze wydanie w historii zespołu, lecz dla fanów Dream Theater oraz metalu progresywnego wciąż jest to pozycja obowiązkowa. Miejmy nadzieję, że panowie następnym razem postanowią podać nam swój talent w nieco bardziej skondensowanej postaci.

8/10