piątek, 27 lutego 2015

Wikingowie - Amon Amarth - Twilight Of The Thunder God

Amon Amarth - Twilight Of The Thunder God

Będąc przy temacie wikingów w muzyce nie można pominąć Amon Amarth. Nawet jeśli ich twórczości nikomu nie trzeba reklamować, to i tak warto odświeżyć sobie jeden z najlepszych albumów melodic death metalowych w historii gatunku.
Uważam, że porównanie tej grupy do AC/DC jest jak najbardziej na miejscu. Określenie ich mianem innowacyjnych byłoby równoznaczne z przyznaniem się do haniebnych ubytków w wiedzy na temat historii metalu, lecz ich piosenki są tak dobre, że drobne braki w oryginalności nikomu nie przeszkadzają. Nie oni pierwsi śpiewali o wikingach, nie oni pierwsi wprowadzili melodię do death metalu, a nawet nie oni pierwsi połączyli ten gatunek z tematyką skandynawskich pogan, oni zrobili to po prostu najlepiej. Z biegiem czasu dopracowali swoją muzykę do tego stopnia, że ta płyta niewątpliwie spowoduje u każdego niepohamowaną chęć zapuszczenia brody oraz wyruszenia po łupy do jakiejś zamorskiej wioski. Nieczęsto wychodzą tak rozrywkowe albumy, a kto nie lubi tego, z pewnością również nie odnosi się z entuzjazmem do samego konceptu dobrej zabawy. Serdecznie współczuję moim znajomym, którzy nie są w stanie czerpać przyjemności z tak prostych rzeczy jak riffy Amon Amarth, nie zdają sobie sprawy o ile uboższe jest ich życie.
Mógłbym rozpisać się na temat brzmienia zespołu, lecz szanuję moich czytelników na tyle, by nie obrażać ich zakładając, iż nigdy ich nie słyszeli. Ten tekst ma na celu jedynie dostarczenie wam wymówki, by sięgnąć po "Twilight Of The Thunder God" jeszcze raz.


czwartek, 26 lutego 2015

Recenzja - The Agonist - Eye Of Providence

The Agonist - Eye Of Providence

Przejście Alissy White-Gluz do Arch Enemy było zdecydowanie jednym z najbardziej chodliwych tematów poprzedniego roku. The Agonist z nową wokalistką na pokładzie stanęło przed wyzwaniem udowodnienia światu, czegoś co sam podejrzewałem od dawna - że nie zawdzięczają sukcesu jedynie silnej osobowości jednego z członków.
Najwyraźniej ta sytuacja zmotywowała zespół do zdwojenia wysiłku przy pracy nad nową płytą. Fani mogą odetchnąć z ulgą, nowy album utrzymuje poziom poprzedników. Wątpię, że kogokolwiek zawiedzie występ Vicky Psarakis, przejmując miejsce za mikrofonem spisała się znakomicie. Nie ustępuje poprzedniczce niczym w kwestii growli, a jej czystemu śpiewowi nie można zarzucić nic poważnego. Warstwa instrumentalna również stoi na odpowiednio wysokim poziomie. Ciekawych zagrywek jest tu dostatek. Melodyjne, lecz agresywne riffy w połączeniu z porządną sekcją rytmiczną dbają o to, by uwaga słuchacza nie przeniosła się na krajobraz za oknem. Kompozycjom nie brakuje energii, wpadających w ucho refrenów, a muzycy dają całkiem niezły popis swoich umiejętności. Niektóre kawałki z pewnością wejdą na stałe do ich koncertowej setlisty. Jeśli szukasz solidnego, rozrywkowego, nowoczesnego melodeathu z dużą ilością czystego śpiewu oraz odrobiną metalcore'u tu i tam, trafiłeś pod dobry adres... trochę gorzej, jeśli masz ochotę na coś innowacyjnego. Nie twierdzę, że The Agonist w ogóle nie próbował zapuszczać się na nieznane wody. Zwłaszcza na kilku dalszych kawałkach zespół próbuje swoich sił na gruncie bardziej nastrojowych kompozycji. Problemem jest stosunkowo niewielka ilość takich urozmaiceń. Jeśli nie należysz do osób, które słuchają całego albumu na raz i wolisz rozkoszować się muzyką w mniejszych dawkach, bądź na żywo, zupełnie nie zauważysz tej wady. 
"Eye Of Providence" to bardzo porządny album, którego z bezwzględnie warto posłuchać. Grupa nie traci rozpędu, pomimo rozstania z Alissą, pozwalając oczekiwać równie dobrych wydań w przyszłości. 

8/10

środa, 25 lutego 2015

Płyta na dziś - A Pale Horse Named Death - Lay My Soul To Waste

A Pale Horse Named Death - Lay My Soul To Waste

Ludzie tęskniący za Type O Negative, jak również ci, ze łzą w oku wspominający złote lata grunge'u właśnie znaleźli swój nowy ulubiony album. Generalnie, jeśli słyszymy opis zespołu, w którym słowa "pesymistyczny" i "przystępny" pojawiają się obok siebie przed oczami staje nam grupa niewydarzonych, wytatuowanych muzyków z głupimi fryzurami, śpiewających o zerwaniu z dziewczyną, których kawałki w najlepszym razie spowodują jedynie ostry rozstrój układu trawiennego. W tym wypadku nie ma takiej obawy.
A Pale Horse Named Death dowodzi, że smutek nie wyklucza wpadających w ucho melodii. Połączenie grunge'u, gothic metalu oraz doom metalu sprawdza się świetnie, tworząc jedyne w swoim rodzaju brzmienie. Stojąc w rozkroku pomiędzy mrocznym metalem lat dziewięćdziesiątych, a chwytliwym hard rockiem zespół wybiera do swoich kompozycji najlepsze części obydwu gatunków. Pierwszorzędne wokale, występujące zazwyczaj w dwugłosie, rywalizują ze znakomitymi riffami o uwagę słuchacza, stale utrzymując wysoki poziom utworów. Wpadający w ucho śpiew nie wpadają w konflikt z przygnębiającą atmosferą kompozycji, dzięki wspaniałym umiejętnościom kompozytorskim muzyków. Znajdziemy tu zarówno wolne, doom'owe piosenki, bardziej stonowane pół-ballady, jak i energiczne, materiały na hit każdej lokalnej, rockowej rozgłośni. "Lay My Soul To Waste" zostawi cię przybitym, lecz bogatszym o wiele melodii do nucenia pod prysznicem.
Właśnie tak mogłoby wyglądać radio, gdyby społeczeństwo nie miało ostrej alergii na muzykę z charakterem. Okazuje się, że można narzekać na życie, nie wchodząc na terytorium ekstremalnego metalu i nie brzmieć jednocześnie jak nastoletnia menda z amerykańskich przedmieść.

wtorek, 24 lutego 2015

Recenzja - All That Remains - The Order Of Things

All That Remains - The Order Of Things

Gdybym wkładał tyle wysiłku w pisanie recenzji, co All That Remains w kompozycje, prawdopodobnie skończyłbym w tym miejscu.
Jeśli myślisz, że "The Order Of All Things" może przywrócić czasy całkiem przyzwoitego "The Fall Of Ideals", pomyśl jeszcze raz. Zespół zjeżdża coraz niżej po równi pochyłej, na której znajduje się od czasu "Overcome". Nienajlepsze kopiowanie Killswitch Engage już dawno przestało być akceptowalną wymówką do wypuszczania muzyki.
All That Remains swoją przewidywalnością i brakiem inspiracji może śmiało konkurować z Nickelback'iem. Na lżejszych piosenkach mdłe, nieciekawe riffy idą w parze z bezpłciowym czystym śpiewem, który zauważalnie spotkał się z odrobiną "szlifów w post-produkcji".  Pół-akustyczna power ballada "For You" jest podręcznikowym przykładem próby zjednania sobie jak największej ilości osób dotkniętych całkowitym zanikiem gustu. Wszystkie kompozycje są do bólu powtarzalne oraz przewidywalne, przez co ciągle towarzyszyło mi pragnienie przeskoczenia dłuższego fragmentu... ewentualnie całości. Pisząc cięższe partie muzycy prawdopodobnie zapomnieli, że standardowy metalcore ma marne szanse, by w dzisiejszych czasach przykuć czyjąś uwagę. Ze święcą szukać tu interesujących riffów, a nawet zabawnie przegiętych breakdown'ów. W przeciwieństwie do Amaranthe, All That Remains nie miało odwagi, by pójść całkowicie w stronę chwytliwego pop metalu. Album desperacko stara się pozbyć wszelkich oznak charakteru, mogących zmniejszyć liczbę odtworzeń w radiu. Chcąc trafić do wszystkich nagrali płytę, która nie spełni niczyich oczekiwań. Słowa współczucia należą się gitarzyście, który co jakiś czas stara się podciągnąć poziom pojedynczymi zagrywkami, lecz jego wysiłki przypominają podlewane pustyni używając naparstka.
Wszystkich mających nadzieję na płytę trak złą, że aż dobrą, muszę zawieść, nie znajdziecie tu rozrywki. Właśnie o takich albumach śpiewał Steven Wilson w piosence "Sound Of Muzak". Unikać jak ognia.

2,5/10


PS. Jak na ironię Phil Labonte nie tak dawno powiedział "There’s nothing edgy about metal anymore".

poniedziałek, 23 lutego 2015

Sztuka przesadzania

Jeśli historia metalu jest nas w stanie czegoś nauczyć to z pewnością tego, że powiedzenie "mniej znaczy więcej" jest bardziej oderwane od rzeczywistości niż programy informacyjne w Korei Północnej. Od samego początku ciężkiej muzyki, między młodymi zespołami trwał wyścig zbrojeń, w którym głowice atomowe, czołgi i lotniskowce zastąpiła agresja, ciężar oraz szybkość. Każde następne pokolenie chciało przebić pod tym względem poprzednie, doprowadzając sztukę brutalnego grania do perfekcji. Kolejnym gatunkom ekstremalnym przyświecał jeden cel - wywołać jak najobfitszy krwotok z uszu niewinnych słuchaczy. Zasada była prosta, wygrywał ten, kto przeginał bardziej. Ten mechanizm pokazuje nam, jak wiele można zyskać zwyczajnie podkreślając jeden z elementów swojej muzyki tak mocno, by rozsądek powiedział "Dziękuję, wysiadam".

Slam Death Metal - najnowszy wynalazek we wcześniej wspomnianym wyścigu zbrojeń. Gdyby nie jego komicznie przegięta brutalność, nie byłoby powodu, by go słuchać. 

O ile konkurs brutalności nie przyniósł nam ostatnio zbyt wiele ciekawych zespołów, to przeginanie w innych aspektach już owszem. Dla przykładu, to nie The Dillinger Escape Plan wpadł na użycie niecodziennego metrum, lecz oni jako pierwsi poszli z tym na całość, tworząc gatunek znany dziś jako mathcore. Zabawa rytmem w progresywnym rocku to chleb powszedni, jednak inne rozmieszczenie akcentów w każdym takcie całkiem skutecznie przyciąga uwagę. Gdyby Ben Weinman i Dimitri Minakakis zachowali umiar pisząc "Calculating Infinity" świat byłby dziś o wiele uboższy.

Jeśli ktoś potrzebuje drobnej pomocy, by nadążyć za wszystkim, co się tu dzieje, to zapraszam tutaj.

Również kiedy w gatunku pojawia się przesyt umiarkowanych zespołów, dobrym pomysłem jest przedstawienie go w sposób karykaturalnie przerysowany. Taką właśnie taktykę przyjął DragonForce wchodząc do świata power metalu. Można się kłócić, czy zawdzięczają sukces serii Guitar Hero, oraz czy był on zasłużony. Nie mogą się równać z tytanami gatunku, lecz przynajmniej są o niebo ciekawsi, niż większość przeciętnych power metalowych zespołów, które nie wyróżniają się niczym. Zamiast bezcelowej walki ze stereotypami, muzycy postanowili przerobić je na swój atut, zmieniając swoje piosenki w niekończące się strumienie solówek. To nie tak, że power metal kiedykolwiek miał być traktowany poważnie.

Narzekanie, na power metalowy kicz jest jak skarżenie się na obecność mięsa w kotlecie. Im więcej smoków, tym lepiej.

Kolejny przykład potwierdzania stereotypów, który zadziałał znakomicie, widzimy na scenie djentowej. Do pewnego momentu binarne riffy były bardziej żartem niż rzeczywistością, do momentu, kiedy After The Burial wypuścił piosenkę "A Wolf Amongst Ravens". Przyznam, że nie jest to szczytowe osiągnięcie ludzkości w dziedzinie muzyki, lecz każdy, na czyjej twarzy nie pojawia się uśmiech słysząc ją powinien niezwłocznie udać się do lekarza po receptę na poczucie humoru. Prawdopodobnie zanudziłbym się na śmierć, gdyby takie kawałki zaczęły wychodzić w masowej ilości, ale na krótszą metę dostarcza niezłej zabawy.

Nie należy dopatrywać się tu upadku muzyki, metal to przede wszystkim rozrywka, a ja bawię się świetnie.

Przyznaję, że brak umiaru czasem szkodzi, lecz czasem może zaowocować czymś całkiem pozytywnym. Następnym razem, kiedy ktoś powie ci, że przesadzasz z czymś w swojej muzyce, zastanów się, czy nie mógłbyś skupić się właśnie na tym. Na wyrazistym charakterze niewielu w tym biznesie straciło. Natomiast jeśli jesteś tylko słuchaczem, nie obrzucaj błotem przegiętych kawałków, pomyśl czy nie podchodzisz do całej sprawy zbyt poważnie.

piątek, 20 lutego 2015

Recenzja - Ensiferum - One Man Army

Ensiferum - One Man Army

"Unsung Heroes" było dla wielu straszliwym ciosem. Nagle okazało się, że nawet jeden z zespołów, które w oczach opinii publicznej, były niezdolne do wydania słabego albumu zszedł zdecydowanie poniżej poziomu, do którego nas przyzwyczaił. Osobiście uważam, że daleko mu do poprzedników, lecz nie nazwałbym go koszmarnym. Kiedy grupa przyzwyczaiła nas do niesamowicie wysokich standardów trudno przełknąć przeciętną płytę. Czy "One Man Army" zabiera nas z powrotem do czasów świetności Ensiferum?
Jest lepiej niż poprzednio, ale nie ogłaszałbym jeszcze powrotu do dawnej formy. Chociaż znajdziemy tu kilka całkiem interesujących kawałków, to czasy ich debiutu, kiedy każdego numeru chciało się słuchać dziesiątki razy, minęły. Albumowi zdarzają się genialne momenty, a ogólny poziom nigdy nie schodzi poniżej "porządnego". Fani zespołu poczują się jak u siebie. Chórki, wstawki folkowe, solidne riffy, wszystko jest na swoim miejscu. Jednocześnie w niektórych momentach, ku mojej uciesze, Ensiferum potrafi zupełnie zbić z tropu. Wstawka disco w "Two Of Spades" to czyste złoto, a inspiracje muzyką rodem z westernów w finałowej piosence są świetnym urozmaiceniem. Z bardziej tradycyjnymi kawałkami jest już różnie, jedne prezentują się całkiem nieźle (np. "Axe Of Judgement", "Heathen Horde"), inne bardzo szybko tracą moje zainteresowanie. Trzeba przyznać, że po kilkunastu bardzo produktywnych latach dla folk metalu ciężko przyciągnąć uwagę słuchacza używając tej samej formuły co zawsze. Mimo wszystko "One Man Army" to całkiem solidny album, który powinien przypaść do gustu większości fanów zespołu. Drobne innowacje stanowią krok w dobrą stronę. Jeśli zespół pójdzie dalej tą ścieżką, nie będziemy musieli się martwić ewentualną powtórką z "Unsung Heroes".
Choć płyta nie powaliła mnie na kolana, to każdy, szukający porządnego folk metalu będzie nią usatysfakcjonowany. Przyszłość Ensiferum nie jawi się już w ciemnych barwach. Dostaliśmy album ze wszech miar porządny, momentami nawet zaskakujący, a to więcej niż się spodziewałem.

8/10


PS. Z okazji początku nowego sezonu serialu "Vikings" możecie co tydzień w piątek spodziewać się płyty związanej z tematyką najbardziej metalowych ludów w historii.

czwartek, 19 lutego 2015

Płyta na dziś - Hypno5e - Acid Mist Tomorrow

Hypno5e - Acid Mist Tomorrow

Francja dała nam ostatnio wiele genialnych zespołów, lecz najciekawszy z nich w jakiś sposób umknął uwadze szerokiej publiczności. Nazwy takie jak Gojira, Blut Aus Nord, Alcest czy Gorod są znane większości fanów ciężkiej muzyki, lecz fakt, iż Hypno5e nie jest jedną z nich uważam za wielki nietakt ze strony świata. W końcu tak wybitne wydania, jak "Acid Mist Tomorrow" nie wychodzą codziennie.
Przed wami jeden z najlepszych, metalowych albumów eksperymentalnych, których w życiu miałem przyjemność słuchać, a trochę ich było. Brzmienie Hypno5e wymyka się wszelkim kwalifikacjom. Słychać tu wpływy metalcore'u, progressive metalu, math metalu, post-metalu oraz ambientu. Chociaż to połączenie na pierwszy rzut oka wygląda na przepis na djent. to podciągnięcie ich pod tę stylistykę byłoby karygodnym spłyceniem. Jedynym zespołem, którego umiejętności w operowaniu nastrojem mogą porównywać się z Hypno5e jest Vildhjarta, ale nawet z tej konfrontacji Francuzi wychodzą zwycięsko. Piosenki na atakują nas dysonującymi riffami, chaotycznymi rytmami oraz agresywnym krzykiem, by w następnej minucie przejść do lekkiego ambientu, melodyjnych wokali i instrumentów akustycznych, jednocześnie utrzymując słuchacza w napięciu atmosferą ciągłego niepokoju. W pewnych miejscach zdarza się również, że muzycy sugerują zmiany, które nie następują, byśmy nie poczuli się zbyt pewnie i nie pomyśleli przypadkiem, że możemy przewidzieć kierunek rozwoju piosenki na więcej niż kilka sekund naprzód. Mimo że kawałki Hypno5e potrafią być bardzo długie, po przesłuchaniu całego albumu ciągle będziecie mieli ochotę na więcej. Szczęśliwie, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że niebawem doczekamy się jego następcy.
Jeśli tak jak ja lubisz przekonywać się, że nie słyszałeś jeszcze w życiu wszystkiego, "Acid Mist Tomorrow" nie może ci umknąć.

środa, 18 lutego 2015

Recenzja - Danko Jones - Fire Music

Danko Jones - Fire Music

Hard rock revival to niekoniecznie moja działka, lecz nie pogardzę porządną płytą w tym gatunku. Wiele zespołów świetnie odnajduje się w stylistyce retro od czasu, do czasu dostarczając nam całkiem rozrywkowej muzyki. Niewiele znajdziemy tutaj  innowacji, więc żeby się wybić, ich miejsce należy wypełnić wyjątkowo dobrymi kompozycjami. W tych warunkach jedynie utalentowani muzycy są w stanie przykuć moją uwagę. Niestety Danko Jones nie jest jednym z nich.
"Fire Music" idzie po linii najmniejszego oporu. Konstrukcja piosenek skupia się głównie na wokalu, sprowadzając instrumenty do roli prostego akompaniamentu. Chociaż zagrywki rockowe nie muszą być specjalnie skomplikowane (patrz Fu Manchu), to brak charakteru jest niewybaczalny. Nie znajdziemy tutaj zapadających w pamięć riffów, czy chwytających za serce solówek, a tylko wrażenie, że już to wszystko gdzieś słyszeliśmy w nieporównywalnie lepszym wykonaniu. Kolejnym problemem jest sam wokal, na którym w założeniu słuchacz miał się skupiać. Połączenie rapu z krzykiem oraz rockowym śpiewem w tym wypadku daje nieciekawą melorecytację. W bardziej melodyjnych fragmentach wychodzi nieciekawy głos wokalisty, który w szybszych piosenkach stara się nadrobić brak skali głośnym krzykiem. Kawałkom zdecydowanie brakuje osobowości, pomysłów i inspiracji. "Body Bags" wykazuje zadatki na solidną, punkową piosenkę, lecz muzykom zabrakło odwagi, by doprawić ją odrobiną niezbędnej agresji. Singlowy "Do You Wanna Rock" nudzi i śmierdzi banałem, natomiast narkotykowy hymn - "Getting Into Drugs" dobija subtelnością rodem z filmów Michela Bay'a. W ostatecznym rozliczeniu Danko Jones ukazuje się jako sztandarowy przykład, jak nie należy przywracać do życia starych gatunków.
Jeśli ktoś ma ochotę na porządny hard rock grany przez młode pokolenie polecam pozostać przy Wolfmother, The Answer, Airbourne czy Scorpion Child. "Fire Music" lepiej omijać szerokim łukiem.

3/10


wtorek, 17 lutego 2015

Perły z bandcamp'a - Midhaven - Spellbound

Midhaven - Spellbound

Patrząc na to, jak różnorodne są poszczególne sceny w każdym kraju, zawsze cieszą mnie nowe płyty pochodzące z miejsc generalnie nie kojarzonych z metalem. Dotychczas najlepszym towarem eksportowym Indii na tym polu było Skyharbor. Choć robią oni świetny djent, to prawdopodobnie, podążając z trendami, nie przyczynią się do wykształcenia brzmienia specyficznego dla swojej ojczyzny. Midhaven jest w stanie podjąć to wyzwanie.
Łącząc elementy alternative, progressive, sludge oraz post-metalu wypracowali sobie unikatowy charakter, który może stać się  szkieletem, na którym inne, lokalne zespoły mogą zbudować coś więcej. Ich muzyka potrafi być momentami nastrojowa, a w kiedy indziej wgniatać w fotel powolnymi riffami i potężnym growlem. Chociaż widać silne wpływy takich grup jak Deftones, Isis, Tool czy Tesseract, to Midhaven nadaje tej mieszance dostateczną dozę własnych pomysłów, by zgrabnie złożyć wszystko w całość. Nawet jeśli brakuje im trochę ostatecznych szlifów, a niektórym kompozycjom przydałyby się bardziej dopracowane rozwinięcia, to zważywszy na fakt, że metal w Indiach dopiero raczkuje, a "Spellbound" to ich debiut, można przymknąć oko na drobne niedociągnięcia.
Zapamiętajcie moje słowa, kolejny gatunek, którego członem nazwy będzie nazwa kraju, przyjdzie do nas z Azji. Skandynawia również nie od zawsze kojarzyła się z ciężką muzyką, wystarczyło jednak kilka dobrych zespołów i stała się tak ikonicznym miejscem dla melodeathu, jak Bay Area dla Thrashu. Płyta jest dostępna do pobrania za darmo tutaj.


poniedziałek, 16 lutego 2015

Grammy vs. metal

Wielu z was, zwłaszcza aktywnie śledzących nowości w metalu, orientuje się już jak niedorzeczne są nagrody Grammy w tym gatunku. Same nominacje nasuwają zwykle pytanie, czy organizatorzy kiedykolwiek ich słuchali, czy tylko o nich słyszeli. W ciągu ostatnich lat statuetki wędrowały głównie do wykonawców nie mających większego wpływu na kształt sceny dzisiejszych czasów. Chociaż odrobina szyderstw jest nieunikniona przy okazji tego tematu, to szarganie sobie nerwów nie ma specjalnego sensu. Postrzeganie tego wyróżnienia jako ukoronowania osiągnięć artystycznych zupełnie mija się z celem.

Fotografia inżyniera Mamonia musi wisieć w domu każdej osoby odpowiedzialnej za przyznawanie Grammy, taka jest zasada.

Na początek trochę jadu i statystyk. Tegoroczna nagroda, przyznana Tenacious D - komediowemu, akustycznemu duetowi, za cover piosenki Dio pochodzącej z lat osiemdziesiątych, moim zdaniem powinna zwrócić uwagę młodych fizyków badających podróże w czasie. Relacje z pierwszej ręki ubarwiłyby każdą pracę dyplomową. Chociaż sam bardzo lubię tych wykonawców, to jednak trzeba przyznać, że nie jest to najlepsza piosenka na świecie, to tylko trybut. W poprzednich latach też nie było lepiej. Kiedy w roku 2000 uhonorowano trzydziestoletni wówczas "Iron Man" zespołu Black Sabbath, wielu nerwowo zerknęło na kalendarz, by upewnić się, że nie przeszli przypadkiem przez wyrwę w czasoprzestrzeni. Sama Metallica wygrała sześciokrotnie, w tym za zupełnie nieudane "St.Anger". Na dzień dzisiejszy najmłodszym zespołem, który otrzymał Grammy w tej kategorii jest Slipknot, który został utworzony dwadzieścia lat temu. 

Mój ulubieniec - rok 2010, w momencie przyznania nagrody piosenka miała 33 lata. Nie mówię, że jest zła, ale ktoś musi popracować nad refleksem.

Te liczby świetnie podsumowują to, czym są Grammy - reklamą, mającą na celu zwrócenie uwagi szerokiej publiczności na artystów, których muzyka będzie w stanie wciągnąć młodych słuchaczy w ten gatunek. Społeczność metalowa nie jest w tym wypadku grupą docelową, są nią kobiety i mężczyźni w wieku od lat dwóch, wzwyż. Jeśli jakikolwiek fan Taylor Swift dzięki temu wyróżnieniu kupi "Paranoid", to NARAS już spełniło swoje zadanie. Każdy z nas zaczynał swoją podróż wgłąb tego gatunku mieszanką klasyków oraz, najbardziej przystępnych grup obecnych na scenie w danym czasie. Dopiero z czasem kierujemy nasze pierwsze kroki w stronę cięższych i bardziej innowacyjnych nurtów. Laik, którego pierwszym doświadczeniem z metalem będzie, swoją drogą genialny, The Dillinger Escape Plan prawdopodobnie nie nabierze ochoty na więcej. 

"Blackwater Park" nie jest albumem, w którym każdy zakochuje się od pierwszego przesłuchania. Polecanie go nowicjuszom nie jest najlepszym pomysłem, chociaż zdecydowanie zasługuje na miano albumu roku... każdego roku.

W tej sytuacji kluczem do spokoju ducha jest spojrzenie na Grammy z dystansu. Prasa metalowa zazwyczaj organizuje własne, dużo bardziej trafione nagrody w swojej kategorii, więc nie jesteśmy zdani na łaskę NARAS w sprawie nagradzania dobrej muzyki. Jeśli komuś są potrzebne wyróżnienia, to internet w dzisiejszych czasach jest wypełniony po brzegi stronami, co roku wybierającymi najlepsze albumy. Z pewnością każdy będzie w stanie znaleźć dla siebie miejsce najlepiej odpowiadające jego gustom.

piątek, 13 lutego 2015

Recenzja - Keep Of Kalessin - Epistemology

Keep Of Kalessin - Epistemology

Keep Of Kalessin już od  kilku lat nie starało się dotrzeć do wielbicieli "prawdziwego" black metalu, wiec chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że nowy album w tej kwestii nic nie zmienia. Mi osobiście wzbogacanie ekstremalnych gatunków melodią zupełnie nie przeszkadza, lecz mimo to nie mogę powiedzieć, że "Ephistemology" wywarło na mnie niesamowite wrażenie.
Pierwszym, a zarazem najpoważniejszym zarzutem pod adresem tej płyty jest zupełnie nieuzasadniona długość niektórych piosenek. Na syndrom "St.Anger" cierpią w szczególności początkowe utwory. W tych kompozycjach zdecydowanie brakuje ciekawych pomysłów, żeby utrzymać uwagę odbiorcy przez ponad siedem minut. Zbyt często powracają do wcześniejszych motywów nie wprowadzając zmian w riffach, które po kilku minutach znamy już na pamięć. Skrócenie o połowę znacząco poprawiłoby ich jakość. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że "Ephistemology" ma swoje momenty. Solówki zazwyczaj są najjaśniejszym punktem każdej piosenki (instrumentalna część tytułowej kompozycji to czyta magia), a czyste wokale wpadają w ucho. Piosenka "Introspection" to prawdziwa perła, gdyby na pozostałych utworach działo się tyle, co tam, album byłby ciekawszy niż jego okładka. Również początkowy riff "Necropolis" zasługuje na uwagę, lecz problem w tym, że z biegiem piosenki staje się również riffem środkowym oraz końcowym, a nawet na najlepsza zagrywka zaczyna nużyć po kilkudziesięciu powtórzeniach. Niestety nie mogę pochwalić pracy perkusisty. Chociaż od czasu, do czasu zdarza się jakieś interesujące przejście, to zazwyczaj słyszymy mieszankę standardowych nabić z męczącym blastami. Takie połączenie działa dobrze w krótszych piosenkach, jak "Universal Core", czy bonusowych "Anima Mundi" oraz "Novae Ruptis", ale po pewnym czasie zaczyna zalatywać nudą. Rozumiem, że nie każdy zespół na progresywne aspiracje, lecz odrobina urozmaiceń jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
"Epistemology" zdecydowanie nie jest złą płytą i słychać, że muzycy mieli kilka ciekawych pomysłów. Niestety ich ilość wystarczyłaby na porządną epkę, a nie album długogrający. To wydanie mogę polecić jedynie fanom melodic black metalu, całej reszcie mogę zarekomendować "Introspection" oraz numer tytułowy, nie stracicie wiele, jeśli odpuścicie sobie przesłuchanie całości.

6,5/10

czwartek, 12 lutego 2015

Płyta na dziś - Beyond The Bridge - The Old Man And The Spirit

Beyond The Bridge - The Old Man And The Spirit

Niektóre debiuty nie rokują zbyt wielkich nadziei na przyszłość, inne obiecują dużo. lecz dostarczają niewiele, ale od czasu do czasu pojawiają się takie, które przechodzą wszelkie oczekiwania. Ostatni typ najczęściej towarzyszy narodzinom nowych gatunków, ponieważ zwykle niewiele nowych rzeczy da się powiedzieć w gatunku będącym z nami od dłuższego czasu, a stare pomysły już zostały zrealizowane w sposób trudny do przebicia. Co wcale nie oznacza, że nikomu się nie udaje.
Beyond The Bridge podjęło ambitne wyzwanie walki na polu melodyjnego progressive metalu. Chociaż w pierwszej chwili może się wydawać, że to świetny sposób na wypuszczenie nudnawego, mało oryginalnego albumu, to w tym wypadku muzykom wystarczyło talentu, by stanąć na wysokości zadania i wykrzesać z siebie jedną z najlepszych płyt ostatnich lat. Dużą zasługę mają tu świetnie skomponowane duety wokalne Herbie Langhansa i Dilenyi Mar. Jednak zespół nie uległ pokusie oparcia wszystkich swoich kompozycji jedynie na nich. Co prawda śpiew odgrywa tu znaczącą rolę, lecz wszystkie inne instrumenty są równie dopracowane. Utwory są świetnie zbalansowane, żadna partia nie odstaje od reszty. Klawisze przyciągają uwagę intrygującymi brzmieniami, gitarzysta prezentuje swoje umiejętności w sposób nienachalny, popisując się nie powoduje zastoju w piosence, perkusista nie nudzi banalnymi rytmami, a nawet bas w pewnych momentach dostaje szansę, by zaistnieć. Siedem lat pracy włożonych w powstanie tego albumu zdecydowanie się opłaciło. Kompozycje dopracowano w najmniejszym szczególe, a interesujących melodii na "The Old Man And The Spirit" znajdziemy więcej niż na całych dyskografiach niektórych zespołów. 
Chociaż Beyond The Bridge nie jest zespołem najbardziej nowatorskim, to nadrabia te braki jakością muzyki. Wiem, że wcześniej narzekałem na brak oryginalności, lecz kiedy ktoś staje się genialny w tym, co robią inni, przestaje być naśladowcą, a staje się liderem. 

środa, 11 lutego 2015

Mistrzowie krótkiego formatu - Corelia - Nostalgia

Corelia - Nostalgia

Corelia to mistrzowie budowania napięcia. W momencie, kiedy djent zaczął nabierać największego rozpędu wydali genialną, debiutancką epkę, która poziomem przebijała większość ówczesnych dokonań gatunku. Następnie, przez kilka lat dawali jedynie śladowe znaki życia przez swoja stronę na facebooku, aż nagle na początku tego roku w końcu doczekaliśmy się zapowiedzi ich pierwszego albumu długogrającego. W oczekiwaniu na to wydanie warto przypomnieć sobie, co cztery lata temu wywołało taką sensację w świecie nowoczesnej progresywy.
"Nostalgia" była jednym z pierwszych wydań, podążających nowymi ścieżkami wytyczonymi przez debiut Periphery i od razu zaprezentowała światu, jak należy grać taką muzykę. W czasach przed "Gnosis", "One" czy "Februus" djent jaki znamy dziś, jeszcze kilka lat temu, wcale nie był czymś oczywistym. Porywające gitarowe pasaże, niskie stroje, nieszablonowe rytmy, połączenie wysokiego śpiewu z growlami, to wszystko nie było wcześniej charakterystyką gatunku, lecz świeżą wizją. Jednak nawet dzisiaj Corelia wyróżnia się imponującymi popisami gitarowymi i wspaniałymi kompozycjami. "Nostalgia" przeczy wszelkim negatywnym stereotypom, które w ostatnim czasie przylgnęły do djentu. Ze świecą szukać tu binarnych riffów oraz jawnej zrzyny z Meshuggah. Ta epka to świetny popis kreatywności, warty każdej minuty przy niej spędzonej.
Jeśli Corelia będzie w stanie utrzymać poziom na zapowiedzianym albumie, to będzie mogła zawalczyć o miejsce, w już dobrze uformowanej, czołówce gatunku. Tymczasem nie pozostaje nam nic innego jak odtwarzać co chwilę ich powalający debiut w nadziei, że tym razem nie stracimy zespołu z oczu na kolejne lata.


wtorek, 10 lutego 2015

Recenzja - Solefald - World Metal. Kosmopolis Sud

Solefald - World Metal. Kosmopolis Sud

O ile w życiu realizowanie każdego głupiego pomysłu, jaki wpadnie do głowy nie jest zbyt rozsądne, to podobna strategia przy pisaniu piosenek może się całkiem opłacić. Solefald od lat starał się poszerzać horyzonty black metalu, z czasem oddalając się od swoich korzeni coraz dalej. Ich poprzednią płytę można było na upartego podciągnąć pod dziwne klasyfikacje w stylu "progressive folk post-black metal", jednak tutaj poszli na całość i nagrali stuprocentową avant-gardę, pokazując środkowy palec wszelkim utartym konwencjom.
"World Metal. Kosmopolis Sud" to prawdziwa uczta dla koneserów muzyki eksperymentalnej. Muzycy z Solefald nie boją się podejmować ryzyka czy eksperymentować z niespotykanymi w metalu brzmieniami. Od samego początku album chwyta niecodzienną atmosferą, a im dalej, tym dziwniej. Chętnie prześledziłbym proces myślowy, który musiał zajść w głowie kompozytora, by ten uznał, że powinien połączyć afrykański folk ze srogą, klubową elektroniką, a to tylko czubek góry lodowej. Niektóre kompozycje balansują na granicy absurdu do tego stopnia, że nie można być pewnym, czy cała płyta nie jest jednym wielkim żartem. Piosenki skaczą między nastrojami niczym dzieci z ADHD w dmuchanym zamku, a za każdym razem, kiedy myślisz, że po tym co już słyszałeś, nic cię nie może zaskoczyć, obrywasz rozpędzoną marimbą po twarzy. Na "World Metal. Kosmopolis Sud" znajdziemy więcej niż dotychczas harmonii wokalnych, które spowodują ataki euforii każdego ich fana. Chociaż growle nie są tu nieobecne, to występują raczej w mniejszości i przejmują rolę narracji. Na szczególną pochwałę zasługuje tu perkusista, który pomimo obecności elektronicznych beatów, aktywnie uczestniczy w tworzeniu niesamowitej atmosfery utworów. Ogólne płyta robi niesamowite wrażenie. Jeśli techno w metalu nie brzmi jak wyjątkowo okrutna, boska zemsta, za winy ludzkości, to wiesz, że muzycy zrobili coś dobrze.
Jestem pewny, że "World Metal. Kosmopolis Sud" jest jednym z tych albumów, na których będę odkrywał kolejne ciekawe elementy przy każdym kolejnym przesłuchaniu jeszcze przez długi czas. Wróżąc, że ten rok może być świetny dla avant-garde'y nie przypuszczałem, że moja przepowiednia spełni się tak szybko. Oby tak dalej, oryginalnej muzyki nigdy nie mam dosyć. 

9,5/10

poniedziałek, 9 lutego 2015

Po co komu wokal?

Z biegiem lat wokaliści zaczęli odgrywać w metalu coraz mniejszą rolę, do momentu, kiedy jednym z najważniejszych zespołów obecnej generacji został instrumentalny Animals as Leaders. Ozzy Osbourne i Rob Halford stają się reliktami przeszłości, których nie zastępują nowi bohaterowie mikrofonu. Czy to oznacza, że w przyszłości zupełnie przestaniemy odczuwać potrzebę ludzkiego głosu? Czy wokal staje się przeżytkiem?

Bardzo szanuję i podziwiam twórczość Dio , ale nie oszukujmy się, w dzisiejszych czasach piosenka z tak prostym riffem, oparta w znacznej części na śpiewie nie byłaby tak imponująca.

Wraz z pojawieniem się ekstremalnych odmian metalu, w których przeniesiono ciężar kompozycji na instrumenty, wokaliści zostali odsunięci na drugi plan. Ich zadaniem stało się tworzenie atmosfery, dodawanie agresji oraz dostarczanie tekstów odpowiednich dla gatunku. Zaskakująco, dla wielu ludzi, zawartość liryczna stała się o wiele ważniejsza, niż sam sposób, w jaki była prezentowana. Całe gatunki zbudowały swój charakter na treści, jaką ze sobą niosły. Myśląc o brutalnym death metalu nie można pominąć szokujących tekstów, które stały się wizytówką gatunku. Jednocześnie to, czy za mikrofonem stoi Chris Barnes, czy John Fisher przestało mieć większe znaczenie.

UWAGA! Filmik zdecydowanie nie dla wrażliwych. Właściwie każdy człowiek, który nauczył się growlować mógł z takim samym powodzeniem wykonywać wszystkie piosenki Cannibal Corpse.

Zespoły extreme metalowe, by wyróżnić się z tłumu musiały umieścić w świetle reflektorów gitarzystę. Kiedy nie można było polegać na chwytliwych refrenach, trzeba było poświęcić o wiele więcej czasu na komponowanie godnych uwagi partii instrumentalnych. Szczęśliwie, rozwój techniki oraz ustępowanie mody na "surowe" brzmienie, pozwoliły na powstanie gatunków opartych w głównej mierze na umiejętnościach instrumentalistów oraz złożonych kompozycjach. Również określenie "melodyjny metal" wcale nie musiało dłużej odnosić się do melodii wokalnej. Przykładem może być tu scena melodeath'owa, na której zadomowiły się growle, lecz elementem, który wpada w ucho są riffy gitarowe.

Wątpię, że jest na świecie ktokolwiek, kto słucha technical death metalu dla wokali, po prostu bez nich piosenki zdawałyby się odrobinę puste.

W rezultacie wokale stały się tłem dla piosenek, które w zasadzie dość łatwo mogły się obyć bez nich, lecz jak w wypadku basu w zespołach z dziewięcio-strunowymi gitarami, nie zniknęły, ponieważ przeciętny słuchacz jest przyzwyczajony do tego elementu kompozycji. W dzisiejszych czasach nie można już odnieść sukcesu bazując tylko i wyłącznie na liniach wokalnych. W ostatnich latach żaden zespół nie wyśpiewał sobie drogi do sukcesu. Ostatnią wokalistką, która zyskała status gwiazdy metalu, była Tarja Turunen, a chciałbym przypomnieć, że debiut Nightwish'a skończy w tym roku osiemnaście lat. Od tego czasu nie pojawił się na horyzoncie żaden nowy Bruce Dickinson. 

Ze skali zjawiska w pełni zdałem sobie sprawę dopiero dwa lata temu na koncercie Mors Principium Est w Megaclubie, gdzie zespół, z powodu choroby Ville Viljanen'a, musiał się obejść bez growli. Pomimo tego, dali jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem.

Chociaż współczesne zespoły nauczyły się radzić sobie wyśmienicie bez ludzkiego głosu, nie jest to powód, żeby zupełnie porzucać ten środek przekazu. Wokaliści mogą nie być tak potrzebni jak kiedyś, lecz ciągle mogą dodać piosenkom charakteru. Śpiew stał się gitarą basową dzisiejszych czasów. W sumie nie jest najważniejszym elementem kompozycji, lecz jego brak może przeszkadzać. Jeśli jednak Animals as Leaders będą ciągle nas przekonywać, iż genialna muzyka potrzebuje tylko gitar i perkusji, to możliwe, że w pośredniakach do filozofów dołączą bezrobotni wokaliści.

Na koniec małe porównanie, powyżej wersja instrumentalna, poniżej z wokalem, sami musicie zadecydować, która jest lepsza.

piątek, 6 lutego 2015

Płyta na dziś - The Fall Of Troy - Doppelgänger

The Fall Of Troy - Doppelgänger

Nie ma złych gatunków, po prostu niektóre zostały dotknięte plagą muzycznego beztalencia. Szczególnie podatni na tę chorobę są przedstawiciele -core'u. Cała sytuacja jest dość przykra, ponieważ ludzie dość często nie rozumieją kalectwa z jakim borykają się te rodzaje muzyki. To prawda, że post-hardcore zazwyczaj dostarcza nam wrażeń, które wrażliwszych mogą przyprawić o traumę na całe życie, ale to nie jest jeszcze powód, żeby nie docenić czegoś, co mu się udało.
The Fall Of Troy to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się gatunkowi do czasu At The Drive-In. Odrobina (lub w tym wypadku cała masa) pomysłów, ciężkiej pracy, talentu oraz mathcore'owe inspiracje postawiłyby na nogi nawet disco polo. Szalone kompozycje i niesamowite umiejętności instrumentalistów przeczą rozpowszechnionym stereotypom, a zupełny brak auto-tune'a sprawia, że z początku w ogóle nie mogłem dopasować zespołu do jakiegokolwiek gatunku. Połączenie koncepcji pozornie nie pasujących do siebie było eksperymentem, który zdecydowanie się opłacił. Jeśli nie komercyjnie to z pewnością artystycznie. Na przekór konwencji, partie gitary są tak samo ważne, jak wokale. Nawet gitara basowa odgrywa tu całkiem znaczącą rolę.  Piosenki, chociaż okazjonalnie korzystają ze standardowych wzorów kompozycyjnych, przykuwają uwagę złożonością elementów, z których się składają, a także wirtuozerią wykonawców. Przeplatanie wysokich pasaży, hardcore'owych krzyków, melodyjnego wokalu z Dillinger'owymi rytmami było kluczem do sukcesu. Zdecydowanie warto posłuchać albumu "Doppelgänger", by wyzbyć się swoich uprzedzeń. Uczyni cię to nie tylko bogatszym o nowe doświadczenia, lecz możesz stać się dzięki temu lepszą osobą.
Następnym razem kiedy postanowisz obrzucić błotem cały nurt najpierw upewnij się, że nie ma zespołu, który mógłby zmienić twoje zdanie. Pamiętaj, to nie gatunki są odpowiedzialne za złą muzykę, to okropni muzycy psują im opinie.

czwartek, 5 lutego 2015

Recenzja - Blind Guardian - Beyond the Red Mirror

Blind Guardian - Beyond the Red Mirror

Na wypadek, gdyby ktoś z was spędził ostatnie dwadzieścia lat ukrywając się w Bieszczadach przed skarbówką, prawdopodobnie powinienem napisać jakiś wstęp historyczny, w którym wyjaśniam jak ważnym zespołem dla power metalu był Blind Guardian. Nie jestem wielbicielem wypisywania szeroko znanych faktów, więc uważam, że Wikipedia zrobi to za mnie lepiej. Ja w międzyczasie odpowiem na pytanie, które was tutaj sprowadziło. Jak prezentuje się nowy album?
Bardzo solidnie i zupełnie bez niespodzianek. O takich albumach pisze się najgorzej. Z jednej strony nie ma zbyt wiele wad do wytknięcia, ale z drugiej brakuje powalających zalet, za które mógłbym pokochać album. Na "Beyond the Red Mirror" wszystkie elementy są po prostu bardzo solidne, chociaż nie powiem, że rozłożyły mnie na łopatki. Wszystko działa tu jak należy: wokale są energiczne i chwytliwe, orkiestra od czasu do czasu urozmaica piosenki, choć nie odgrywa tak ważnej roli, jak w zespołach symfonicznych, melodyjne partie gitary nie pozwalają wedrzeć się monotonii, na zbędne dłużyzny nie pozwala szybka gra perkusji oraz gęste użycie podwójnej stopy. Znajdziemy tu również wszystkie typowe dla gatunku rodzaje piosenek: blisko dziesięciominutowe monumentalne kompozycje, ballady, żwawe skoncentrowane na gitarze kawałki, lecz zupełnie nic, czego się nie można się było spodziewać. Z całej płyty utkwił mi w pamięci jedynie singlowy "Twillight of the Gods" i odrobinę bardziej złożony, lecz nie rozwleczony "The Throne". O całej reszcie będę pamiętał jedynie tyle, że były całkiem porządne, ale bez rewelacji. Blind Guardian pozostaje na bezpiecznym, znanym terytorium, nie próbując przemycać do swojej muzyki nowych rozwiązań czy eksperymentów. Właśnie z tego powodu raczej nie będę wracał do "Beyond the Red Mirror" w przyszłości.
Fani gatunku będą oczywiście wniebowzięci, ponieważ jest to całkiem porządny album i nie da się przy nim źle bawić. Wystarczyłoby jedynie kilka drobnych innowacji, by znacząco podnieść moją ocenę. Solidna płyta, ale niczyjego życia nie zmieni.

7,5/10

środa, 4 lutego 2015

Mistrzowie krótkiego formatu - Vildhjarta - Thousands Of Evils

Vildhjarta - Thousands of Evils

Zrzynanie z Meshuggah, to obecnie najszerzej rozpowszechniony trend wśród młodych zespołów na scenie metalowej. Szczyty popularności osiągają grupy zmiękczające oryginalne, szalone brzmienie Szwedów, przenosząc ciężar na progresywny aspekt ich muzyki oraz dodając mniej, lub więcej melodii. Jak już pewnie wiecie, nie przeszkadza mi to specjalnie, ponieważ djent dostarczył nam wiele genialnych albumów i jestem za nie bardzo wdzięczny. Jednak Vildhjarta postanowiła podejść do wizji swoich rodaków, od zupełnie innej strony, niż Periphery czy Monuments.
Szwedzi wracają do pamiętnych nut, które wprowadziły nas po raz pierwszy do magicznego świata nisko strojonych gitar i zabawy z rytmem - niepokojącej "syreny", otwierającej "Future Breed Machine". Głównym celem zespołu jest wprowadzenie atmosfery niepokoju, bądź szaleństwa, co zaowocowało brzmieniem tak unikatowym, że czuję się odrobinę niezręcznie wsadzając ich do jednego koszyka z... w zasadzie kimkolwiek. Ich muzyka może przyprawić cię o więcej koszmarów niż niejeden horror, którego matka zabraniała wam oglądać, gdy byliście mali. Dzięki mistrzowskiemu połączeniu fragmentów budujących napięcie z niespotykanym nigdzie indziej ciężarem Vildhjarta dostarcza wszystkiego, o czym mogą marzyć miłośnicy mocnych wrażeń. Nieprzewidywalne rytmy, skoki między skrajnymi rejestrami instrumentów, ambient, pogłos, nagłe zmiany tępa - lepiej niż na rollercoasterze. "Thousands Of Evils" to świetne rozwinięcie pomysłów obecnych na debiutanckim LP grupy - "Måsstaden", jedynie w bardziej skoncentrowanej formie. Zatem jeśli chcecie sprawdzić, czy ten typ djentu wam odpowiada, to ta płyta jest najlepszym sposobem, żeby się przekonać.
Gwarantuję, że ta epka jest warta każdej minuty poświęconej na słuchanie jej. Jeśli chcecie wiedzieć jak budować nastrój za pomocą dźwięków, to jest to pozycja obowiązkowa. Nie polecam osobom, które mają problemy z sercem.


P.S. THALL

wtorek, 3 lutego 2015

Recenzja - 6:33 - Deadly Scenes

6:33 - Deadly Scenes

Naprawdę porządna avant-garde'a zazwyczaj pojawia się tylko raz na jakiś czas. Od ostatniego wydania Vulture Industries gatunek znajdował się w stagnacji. Co prawda było kilka interesujących wydań, lecz nie na tyle przykuwających uwagę, by zaspokoić pragnienie fanów. W końcu dostaliśmy to, na co tyle czekaliśmy.
6:33 brzmi jak dziecko Diablo Swing Orchestra, Devina Townsenda i Mike'a Pattona. Choć po takim opisie wielbiciele gatunku prawdopodobnie muszą wymienić bieliznę na suchą, to niestety natrafiamy przez to na dość poważny problem - czy powtarzanie czyichś eksperymentów to dalej eksperyment? Moim zdaniem, nie do końca. Jednak z powodu deficytu takiej muzyki, myślę że nie ma to większego znaczenia. Szczęśliwie na tym kończy się lista poważnych wad "Deadly Scenes", cała reszta to czysta przyjemność.
Zróżnicowany śpiew to niewątpliwie jeden z największych atutów płyty. Usłyszymy tutaj growle, chórki, szepty, narrację, harmonie, rap (nie w stylu Limp Bizkit, bardziej Pattona) żeńskie i męskie wokale, a wszystkie w bardzo solidnym wykonaniu. Bogactwo środków to również domena kompozycji. Piosenki często łączą bardzo odległe muzycznie koncepcje. Organy przechodzące nagle w podwójną stopę, by zaraz zaskoczyć nas pojawieniem się sekcji dętej czy elektroniki, to na "Deadly Scenes" standard. Dzięki szerokiemu wachlarzowi inspiracji, obejmującemu: jazz, Mike'a Pattona, piosenkę kabaretową, muzykę orkiestrową, Mike'a Pattona, musicale, funk, Mike'a Pattona oraz ekstremalny metal spod znaku Strapping Young Lad, album nie pozwala zasnąć. Same nastroje piosenek także nie pozostają długo bez zmian. Gdy atakuje cię agresywna sekcja rytmiczna, możesz być pewien, że za moment atmosferę rozluźni chwytliwy refren, czy nastrojowa część symfoniczna. Tak jak wcześniej wspomniane Diablo Swing Orchestra, 6:33 mimo swojej nieprzewidywalności, wcale nie jest nieprzystępne. Ta płyta to świetna zabawa dla całej rodziny.
Chociaż faktycznie trudno określić ten album jako innowacyjny, mi osobiście wcale nie przeszkodziło to w dobrej zabawie podczas słuchania albumu. Jeśli tegoroczne, nadchodzące wydania wcześniej wspomnianych wykonawców będą na takim samym poziomie jak "Deadly Scenes", to 2015 będzie bardzo dobrym rokiem dla avant-garde'y.

8,5/10


poniedziałek, 2 lutego 2015

Nagrywaj świadomie

Każdy, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy, ma w głowie utartą wizję "dobrze nagranej muzyki". Sam przez bardzo długi czas twierdziłem, że najważniejszym zadaniem producenta jest stworzenie najprzejrzystszego i najbardziej otwartego brzmienia. Niestety rzeczywistość dość rzadko idzie w parze z prostotą, więc moje przekonanie zostało rozbite w drobny mak, kiedy próbowałem je odnieść do black metalu. Okazuje się, że do każdego gatunku (a czasem nawet zespołu) trzeba podejść inaczej, więc nie ma jedynego słusznego sposobu składania płyty w całość. Jak w takim razie możemy dzielić produkcję na dobrą i złą, oraz jaką rolę w powstawaniu muzyki odgrywa producent? Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy przyjrzeć się albumowi, który możemy w miarę zgodnie określić jako "źle nagrany".


"St.Anger" nie wpisał się szczególnie dobrze w karty historii metalu, lecz na ile jest to wina treści, a na ile formy? Moim zdaniem za lwią część złej reputacji płyty odpowiada nieodpowiednio dobrana produkcja. Właściwie zdałem sobie z tego sprawę dopiero niedawno, kiedy usłyszałem jej odświeżoną wersję (widoczną poniżej), nagraną przez ludzi o których nigdy nie słyszałem. Okazuje się, że na "St.Anger" znajdują się całkiem porządne fragmenty, które zasłaniał mi werbel, brzmiący jak odwrócone, metalowe wiadro. Chociaż ciągle nie mógłbym z czystym sumieniem go polecić, to nie powoduje apopleksji. Przeprowadziłem nawet małe badanie opinii publicznej na temat jakości obydwu wersji. Oryginał otrzymał nędzne 4,4/10, nowsza wersja całkiem znośne 6,5/10. Tak znacząca poprawa została osiągnięta wyłącznie za pomocą zmian, których mógł dokonać producent. Wyrzucono wszystkie elementy, które nie powinny się znaleźć na alternative metalowym albumie. Pozbyto się dłużyzn, brutalnego werbla oraz wrażenia nagrywania w piwnicy. 


Ale moment, moment... przecież kiedy piosenki Sun O))) trwają po osiem minut, chociaż nie zasypują nas akcją rodem z amerykańskich filmów akcji to wszystko jest w porządku. Kiedy slamming brutal death metalowa perkusja brzmi jak zestaw beczek i blachy falistej to nikomu nie psuje to zabawy. Kiedy Norwegowie z pandą na twarzy nagrywają dyktafonem z komórki to stają się "trve". Dzieje się tak ponieważ każda konwencja wymaga innego podejścia. W progresywnym metalu bardzo ważne jest ukazanie muzycznej głębi. Słuchacz powinien móc bez większego wysiłku przenosić swoją uwagę z jednej linii melodycznej na drugą. Ale co, jeśli twoja wizja nie zawiera rozbudowanych partii orkiestry, klawiszowca z wykształceniem muzycznym, a termin "polifonia" brzmi dla ciebie bardziej jak choroba weneryczna, niż cecha pożądana w kompozycji? Wtedy doskonale doszlifowanym nagraniem podkreślałbyś wady piosenek. Właśnie z tego powodu Gorgoroth nigdy nie powinien był wracać do "Under The Sign Of Hell". 

Ktoś musiał stwierdzić, że na tej płycie czają się ukryte subtelności, które należy wydobyć nagrywając wszystko w lepszej jakości. A gdzie ty będziesz, gdy uderzy kwas?

Muzycy stawiający na szybkość i agresję mogą zasłonić niedoróbki techniczne za amatorską produkcją, zatem chociaż, jak już wcześniej podkreślałem, nie lubię tradycyjnego black metalu, to rozumiem stanowisko jego fanów wobec surowości brzmienia. Jednak nie pojmuję dlaczego ktokolwiek narzeka na zbyt dopieszczone brzmienie dzisiejszego technical czy progressive metalu. Jeśli wkładasz w swoje kompozycje więcej, niż brutalność, to nie rozumiem dlaczego miałbyś to ukrywać przed słuchaczami. Wiele starszych albumów mogłoby wiele zyskać, korzystając z dobrodziejstw nowoczesnej techniki. Twierdząc, że nowoczesna produkcja niszczy death metal wykazujesz się taką samą ignorancją, jak ja, kiedy próbowałem przenosić reguły progresywy na black metal. 

Dzięki ponownemu nagraniu piosenki możemy cieszyć się wszystkimi wspaniałymi riffami, które mogły nam umknąć w oryginalnej wersji.

Produkcja może być kontrowersyjnym tematem. Ważne jest, by podejść do sprawy z dystansem i nie oceniać wszystkiego jedną miarą. Dobry producent nie może podchodzić do każdego zespołu tak samo. Gdzie jeden typ nagrania działa świetnie, inny może dużo popsuć. Zatem zanim rozpętasz kolejną wojnę w komentarzach na temat wyższości technologii analogowej nad cyfrową, doprecyzuj o jakim gatunku mówisz.