"Ich muzyka to już nie to co kiedyś."
Wasz ulubiony zespół przestał brzmieć dokładnie tak, jak dwadzieścia lat temu? Bardzo dobrze, prawdopodobnie zainwestowali w kalendarz, a może nawet wymyślili coś ciekawego. Zupełnie nie rozumiem dlaczego niektórzy oczekują, by ich ulubione grupy stały w miejscu i produkowały jedynie kolejne kopie swojego wcześniejszego materiału. Taka strategia prowadzi do bardzo szybkiego wypalenia się kompozytorów, którzy prawie natychmiast zaczynają przynudzać, a ich kolejne wydania, choć ciepło przyjmowane przez fanów, nie zapadają w pamięć. Początkowo, kiedy Metallica zaczęła oddalać się od swoich korzeni wydając "Black Album" absolutnie nie było powodu do paniki. Na tej płycie można było usłyszeć masę świetnych piosenek, a fakt, iż była zdecydowanie bardziej przyjazna radiu, niż jej poprzednicy wcale nie odbiera przyjemności z jej słuchania. Problemy pojawiły się dopiero później, ponieważ zaczęło brakować świetnych kompozycji, a nie dlatego że zmienili swój styl. Nazwa zespołu powinna być traktowana raczej jako znak jakości, niż obietnica konkretnego brzmienia.
Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego powinien napisać kolejny "Heavy As A Really Heavy Thing"
"To nie jest metal."
Jest to książkowy przykład sytuacji, w której słuchacz ocenia w kategorii metal (dobrze) - nie metal (źle). Może kogoś zaskoczę, ale zapewniam, że prawie każdy inny gatunek muzyki potrafi być całkiem niezły. Nie mówię tu tylko o jazzie, bluesie, rocku, ale nawet o country, popie czy EDM. Z każdego z tych stylów można wycisnąć coś wartościowego, a to, że z niektórych udaje się częściej niż z innych to już inna sprawa. Najprostszym przykładem może być niedawny hit radiowy - "Uptown Funk" Marka Ronsona. Chciałbym, żeby więcej metalowych zespołów potrafiło napisać piosenkę na podobnym poziomie. To, że dany album nie ma wiele wspólnego z metalem jeszcze o niczym nie świadczy, moim ulubionym wydaniem zeszłego roku zostało "†††", a był to projekt atmosferyczno-industrialny, lecz utwory były na tyle solidne, że nie mogłem się im oprzeć. Pod ten paragraf podpada również używanie określenia "pop metal" jako obelgi, tak jakby łączenie tych gatunków było zbrodnią. Faktycznie, niektórzy nie radzą sobie z tym zadaniem, lecz nie znaczy to, iż sam pomysł jest zły.
Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Casualties Of Cool" byłoby lepsze, gdyby dorzucić do niego trochę podwójnej stopy.
"Za dużo w tym melodii."
Gdy ustalimy już, że dany album, lub zespół jest metalowy pojawiają się wątpliwości, czy ten gatunek może być przystępny. Moim zdaniem nikt nie powiedział, że ma to być muzyka jedynie dla niewielkiej grupki ludzi uodpornionych na growle i blasty. To, że refren piosenki można bez trudu zanucić pod nosem nie oznacza wcale, iż jest ona słaba. Patrząc wstecz na początki gatunku widać jak wiele chwytliwych motywów zawsze się w nim pojawiało. Judas Priest, Black Sabbath, Iron Maiden, nawet Slayer, żaden z tych zespołów nie zaniedbywał melodii. Przystępność jest akceptowalna, brak charakteru nie. Problem zaczyna się, gdy zespół zaczyna powtarzać utarte, radiowe schematy nie dodając do nich nic od siebie. Kiedy grupa postanawia nie wykształcać własnego stylu, by jak najlepiej trafić do odbiorców bez gustu, dopiero wtedy należy rzucać błotem.
Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Epicloud" oraz "Addicted" nie powinny były wpadać w ucho.
"Za dużo w tym klawiszy/elektroniki/żeńskich wokali/orkiestry."
Kolejną rzeczą, której zupełnie nie rozumiem jest ograniczanie sobie ilości części, z których buduje się kompozycje. Kiedyś metal nagrywało się wyłącznie za pomocą perkusji i gitar, lecz pragnę przypomnieć, że klawisze nie zawsze brzmiały tak jak dzisiaj, a komponowanie partii symfonicznych leżało zupełnie poza zasięgiem przeciętnych śmiertelników, nie mówiąc już o nagrywaniu ich. Nie był to zatem jedyny słuszny sposób grania metalu, lecz jedyny możliwy. Szczęśliwie w dzisiejszych czasach technologia wyciąga do kompozytorów swoją pomocną dłoń, a rzeczy nieosiągalne jeszcze kilka lat temu teraz są standardem. Muzycy uzbrojeni w potężny arsenał dźwięków są teraz w stanie znacznie szerzej rozwinąć swoje skrzydła i popisać się wyobraźnią. Jeśli twórca ma świetny pomysł jak wpleść w swoje dzieło klawisze, orkiestrę czy nawet elementy dubstepu, to jestem za. The Algorithm udowodnił, że genialny metal można stworzyć zza konsoli DJ'a.
Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego "Kingdom" w wersji bez Anneke Van Giersbergen za mikrofonem była lepsza.
"Nowoczesna produkcja doprowadza mnie do szału."
Zacznijmy od tego, że obecnie już praktycznie każdy prędzej, czy później przekształca sygnał analogowy na ciąg zer i jedynek. W dobie plików i serwisów streamingowych, by usłyszeć osławioną przewagę analogowych nagrań trzeba sięgnąć po winyle oraz dysponować świetnym sprzętem, w przeciwnym razie ciężko jest wyłapać większe różnice. Co więcej, żeby zarżnąć nagranie w obróbce komputerowej trzeba się nieźle postarać, natomiast przy metodach tradycyjnych jest to niebywale proste. Oprogramowanie oraz solidny sprzęt pozwalający wyrzeźbić porządnie brzmiący album są w dzisiejszych czasach na tyle tanie, że nawet amatorzy mogą zbudować domowe studio, co świetnie wspomaga rozrost sceny undergroundowej. Oczywiście technologia ma również swoje złe strony jak auto-tune, czy wyrównywanie perkusji, lecz cyfryzacja pozwoliła na powstanie tak wspaniałych narzędzi jak BIAS FX oraz Axe FX, które dają muzykom niesamowite możliwości zabawy brzmieniem.
Spójrz Devinowi Townsendowi w oczy i wytłumacz dlaczego jego płyty są gorzej nagrane, niż black metal z lat dziewięćdziesiątych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz