Krallice - Ygg Huur
Nie wszystkie eksperymenty są udane, umiejętności muzyków nie zawsze przekładają się na jakość piosenek, a niekontrolowany chaos nie jest akceptowalną formą kompozycji. Przez ostatnie kilka lat Krallice było tego najlepszym przykładem. O ile tym razem zespół postarał się by ich muzyka stała się odrobinę bardziej strawna, to wciąż cierpi na wszelkie dolegliwości od lat trawiące twórczość Colina Marstona - człowieka, który mistrzostwo techniczne łączy z kompletnym brakiem talentu kompozytorskiego.
Najnowsze a płyta Krallice jest bez wątpienia najlepszą partią materiału, jaką od nich kiedykolwiek dostaliśmy, lecz nie znaczy to, że jest dobra. W porównaniu z ich wcześniejszą twórczością "Ygg Huur" zdecydowanie luźniej trzyma się stylistyki black metalowej, wyraźnie skręcając w stronę klimatów znanych z "Colored Sands" zespołu Gorguts. O ile sięgnięcie do najlepszego albumu, w którym Marston maczał palce było rozsądnym posunięciem, to niestety nie przeniesiono z niego świetnej atmosfery i wyważonego tonu, a jedynie dysonanse oraz ogólny typ konstrukcji riffów. Poza tą zmianą jest to dokładnie to, do czego wcześniej przyzwyczaił nas zespół. Kompozycje to zlepek niesamowitych popisów instrumentalnych na granicy ludzkich możliwości, który niestety nie dąży absolutnie donikąd, całość to jeden wielki punkt kulminacyjny, a kolejne fragmenty zupełnie nie wynikają z siebie nawzajem. Twórcy starali się być na siłę awangardowi poprzez odrzucenie wszelkich form kompozycji, co poskutkowało zupełnym, niekontrolowanym chaosem. Piosenki tak często zmieniają tempa i porzucają koncepcje, że w mgnieniu oka przestają zaskakiwać, a zaczynają mocno męczyć. Tutaj jednak na pomoc wychodzi nam kolejna nowość na albumie, a mianowicie znacznie krótsze piosenki. Szczęśliwie, tym razem nie musimy słuchać samych jedenastominutowych kolosów, a płyta kończy się po zaledwie trzydziestu pięciu minutach.
Umiejętności muzyków są tu natomiast absolutnie spektakularne. Zarówno gitarzyści, perkusista, jak i basista spisują się świetnie, a każdy z nich szafuje swoimi umiejętnościami na lewo i prawo. Niestety muzycy postawili na surową produkcję, więc by wychwycić wszystko trzeba wykazać się wręcz nieludzkim skupieniem oraz samozaparciem. Kiedy swoją muzykę opiera się wyłącznie na jednym elemencie warto upewnić się, że zostanie on odpowiednio wyeksponowany.
Ci panowie zdecydowanie lepiej spisaliby się jako wykonawcy, niż twórcy. Ich kompozycje to jeden wielki bałagan złożony z niesamowitych popisów instrumentalnych. Chociaż taka muzyka potrafi bawić na koncercie, to słuchając jej w zaciszu domowym, po pewnym czasie staje się mniej-więcej tak znośna jak młodszy brat co pół minuty wyskakujący zza rogu krzycząc "BU!" w nadziei, że nas przestraszy. "Ygg Huur" jest wprawdzie lepszy niż wcześniejszy materiał grupy, lecz stanowi przejście z poziomu zupełnie nieakceptowalnego, do słabego.
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz