środa, 9 września 2015

Recenzja - Iron Maiden - The Book Of Souls

Iron Maiden - The Book Of Souls

Od powrotu Bruce'a Iron Maiden radziło sobie całkiem nieźle. Coraz dłuższe przerwy między kolejnymi wydaniami pozwoliły zespołowi nie wypalić się jak wielu ich kolegów po fachu i nawet jeśli ich ostatnie dzieła mają kilka całkiem drażniących mankamentów oraz nie mogą konkurować z największymi dokonaniami to wciąż można od nich oczekiwać całkiem niezłego poziomu. Nie inaczej jest tutaj. 
Iron Maiden jakiś czas temu upodobało sobie pisanie odrobinę nazbyt rozwleczonych piosenek. Kiedy zatem usłyszałem, że planują wydanie albumu dwupłytowego nie byłem tym pomysłem zachwycony. W gruncie rzeczy muzyka tego zespołu swoją złożonością nie mogła nigdy konkurować z Dream Theater, więc w ich przypadku konstruowanie utworów przekraczających osiem minut nie miało specjalnego uzasadnienia. Takie starania kończyły się z reguły zbyt długimi przestojami i niepotrzebnymi powtórzeniami, przez które ciężko było zachować ciągłe skupienie na utworze. Mimo to na "The Book Of Souls" najbardziej w pamięć zapadają właśnie te kolosalne kompozycje, natomiast materiały singlowe (jak dość rozczarowujący i przewidywalny "Speed Of Light"), niezbyt przykuwają uwagę. Nie oznacza to jednak, że znikły mankamenty, o których wcześniej wspomniałem. Chociaż moim ulubionym kawałkiem na płycie jest osiemnastominutowy "Empire Of The Clouds", to odchudzenie go o jakieś pięć minut z pewnością wyszłoby mu na dobre. To samo tyczy się większości dłuższych kompozycji, ponieważ chociaż widać, że włożono w nie dużo pracy i znaleźć na nich można najwięcej urozmaiceń oraz ciekawych pomysłów, to niektóre ich części rozwlekają się dłużej niż powinny. Zespół umiejętnie wykorzystuje w nich orkiestrę lub klawisze, które zawsze wiele dodają do utworu, a wszelkie riffy gitarowe standardowo stoją na bardzo wysokim poziomie, jednak zdarza im się powtórzyć je kilka razy zbyt wiele, a już kiedy wszyscy trzej gitarzyści postanowią zagrać solówki jeden po drugim, można spokojnie wyjść by zrobić sobie kawę. 
Singlowe piosenki o dziwo również miejscami niepotrzebnie zapętlają niektóre fragmenty, co w połączeniu ze schematycznością ich kompozycji sprawia, że dość szybko się nudzą. Są one raczej ukłonem w stronę wielbicieli dawnych dokonań grupy i próżno w nich szukać nowych, interesujących idei. Bazują na prostych, solidnych zagrywkach, które łatwo wpadają w ucho oraz na charakterystycznym głosie Dickinsona, jednak żaden muzyk nie pokazuje na nich pełni swoich możliwości, które można podziwiać na dłuższych utworach.
Gitarowe trio Murray/Smith/Gers jak zwykle dostarczyło nam całej masy świetnych riffów, które pokochają wszyscy fani zespołu, jednak ci panowie wciąż niezbyt często korzystają z faktu, że jest ich aż trzech, dzięki czemu dałoby się pisać o wiele bardziej rozbudowane partie, bądź dorzucić tu i ówdzie kilka przyjemnych harmonii. Rozumiem, że komponowanie na trzy gitary może być wyzwaniem, ale im talentu akurat nie brakuje. Steve Harris natomiast po raz kolejny umacnia swoją pozycję jako jednego z najlepszych basistów w historii metalu. Jego partie są równie dopracowane, co gitarzystów, nie giną w miksie i wnoszą wiele do kompozycji. Nicko McBrian za zestawem perkusyjnym dał solidny występ, lecz niczym specjalnie się nie popisał. Chociaż nabicia pasują wszędzie całkiem nieźle, a czasem rzuci interesującym przejściem, to generalnie słychać tu dość standardowe rytmy. Bruce pomimo niedawnych kłopotów ze zdrowiem brzmi tak dobrze jak zawsze. Słychać, że wciąż potrafi on nie tylko uderzyć potęgą swojego głosu, jak w dawnych latach, lecz także radzi sobie świetnie ze spokojniejszymi fragmentami.
W ostatecznym rozrachunku "The Book Of Souls" wypada całkiem nieźle, aczkolwiek z całą pewnością nie jest to materiał na płytę roku. Niestety album ma kilka mankamentów, które wprawdzie nie muszą wszystkim przeszkadzać, jednak nie da się ich zwyczajnie zignorować. To wydanie zupełnie nie musiało mieć półtorej godziny i śmiało dałoby się je odrobinę przyciąć, co pozytywnie odbiłoby się na jakości produktu końcowego, a wtedy można byłoby się zastanowić, czy Iron Maiden nie wraca przypadkiem do swojej najwyższej formy.

8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz