poniedziałek, 21 września 2015

Recenzja - Tesseract - Polaris

Tesseract - Polaris

Tesseract to bezsprzecznie jeden z najważniejszych zespołów djentowych i nie zdobyli swojej reputacji przypadkiem. Ich pierwsze wydania pozwoliły ukształtować gatunek, a jednocześnie mocno stawiając na motywy ambientowe zespół wykształcił sobie własny styl w ramach konwencji. Już ich drugi album - "Altered State", który przebił swojego poprzednika ugruntował ich pozycję w ścisłej czołówce nowoczesnej progresywy, a ich najnowsze dzieło dowodzi że grupa wciąż jest w świetniej formie.
Ze zmianami za mikrofonem w tym zespole jest podobnie jak ze składem naszego rządu w ostatnich latach, ludzie przychodzą, odchodzą, a efekt jest ten sam. Oczywiście różnica polega na tym, że nasi politycy są jednakowo nieudolni, natomiast Tesseract wciąż pozostaje fantastyczny. Powrót Daniela Tompkinsa nie spowodował żadnej większej rewolucji, jednak "Polaris" nie jest jedynie kopią poprzednich dokonań grupy. Tym razem zespół bardziej skupił się na pojedynczych utworach, przez co nie znajdziemy tu kolosów jak "Concealing Fate", bądź czterech części "Altered State", które podzielone były raczej umownie. Kompozycje znacznie lepiej niż dotychczas bronią się pojedynczo, jednak są przez to odrobinę bardziej schematyczne. Nie można jednak stwierdzić, iż są przez to bardziej przewidywalne. Tesseract jak zwykle nie zapętla pojedynczych motywów, gęsto rozsiewa nagłe zwroty akcji i wplata kilka niestandardowych elementów w swoje kawałki. Czy była to zmiana na lepsze trzeba odpowiedzieć sobie samemu, gdyż jest to wyłącznie kwestia indywidualnych preferencji. Poza tym zmieniło się niewiele. Wciąż możemy oczekiwać wielu intrygujących rytmów, djentowego ciężaru, genialnej atmosfery oraz kilku całkiem chwytliwych melodii wokalnych, czyli dokładnie tego, za co fani pokochali grupę. Kompozytorzy jak zwykle świetnie budują napięcie jednocześnie nie nudząc słuchaczy, czego najlepszym przykładem jest "Hexes", w którym logicznie, stopniowo wprowadzają kolejne elementy prowadząc słuchaczy do punktu kulminacyjnego. Trzeba przyznać również, iż poziom utworów nieznacznie spada pod koniec albumu i nawet jeśli nic z nimi nie jest nie tak, to nie zapadają w pamięć równie mocno jak kompozycje otwierające płytę, które są prawdopodobnie najlepszymi materiałami singlowymi w historii grupy.
Od strony wykonania świetnie spisali się zarówno muzycy, jak i producent. Djentowe riffy gitarzystów Tesseractu po raz kolejny zachwycają niecodziennymi rytmami oraz niskimi częstotliwościami siedmiostrunowych gitar. Słuchając ich momentami trudno powstrzymać opad szczęki. Pomagają w tym nabicia perkusyjne, które wprawdzie odrobinę zbyt często podążają za gitarą, lecz nadaje to zagrywkom dodatkowej mocy. Oczywiście Jay Postones nie poprzestaje na tym i zapewnia nam wiele interesujących, niestandardowych nabić, z których znany jest gatunek. Daniel Tompkins za mikrofonem ponownie sprawdza się znakomicie i nawet jeśli jego krzyki nie powracają w takiej ilości jak na "One", to nadrabia to śpiewając jedne z najbardziej chwytliwych melodii w swojej karierze. Basista, jak to bywa w tym gatunku, pracuje równie ciężko, co gitarzyści, lecz z uwagi na podobne rejestry instrumentów pozostaje niezauważony, bądź jego zagrywki zostają przypisane komu innemu. Niemniej jednak należy mu się pochwała, ponieważ daje tu świetny popis umiejętności. Wstawki elektroniczne oraz klawiszowe są tu bezbłędne i głównie dzięki nim udaje się zbudować niesamowitą atmosferę albumu i świetnie urozmaicają brzmienie. Produkcja jest tu na najwyższym poziomie. Pomimo dość rozrzutnego użycia pogłosu album jest niezwykle przejrzysty i poszczególne zagrywki nie zlewają się ze sobą. Drobne smaczki łatwo wychwycić, ważniejsze partie są zawsze odpowiednio podkreślone, a mocno basowe riffy mają odpowiednia moc.
Tesseract dostarczył nam kolejne, świetne wydanie, do którego z pewnością będę wielokrotnie wracał. Chociaż brakowało mi takich zaskoczeń jak solówka na saksofonie z ich poprzedniego wydania, a niektórym może nie odpowiadać większe skupienie na pojedynczych piosenkach, to "Polaris" wciąż jest genialnym albumem. Jestem pewien, że pewnego dnia brzmienie zespołu zacznie powoli powszednieć i jeśli muzycy nie dorzucą kilku nowości skończą jak Slayer, jednak na całe szczęście to jeszcze nie jest ten dzień. 

9/10


P.S. Jutro nie pojawi się nowy post, ponieważ cały dzień spędzę w podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz