Sigh - Graveward
Stwierdzić, że japoński metal jest dziwny to jak powiedzieć, że masło jest tłuste, a politycy kłamią. Chociaż Sigh rozpoczynał jako zespół black metalowy już w czasie boomu drugiej fali tego gatunku -w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, to jego ewolucja przebiegała już od tego momentu w sposób bardzo charakterystyczny dla ich ojczyzny - im dalej, tym mniej standardowo. Gdyby ich norwescy koledzy również wpadli na to, że dobrze jest czasem spróbować czegoś niecodziennego, tak wspaniałe albumy jak "Graveward" wychodziłyby co drugi weekend.
Dalekowschodni mistrzowie metalowej avant-garde'y powracają w wielkim stylu zapewniając nam nową porcję najwyższej jakości kontrolowanego chaosu. Na ich najnowszym wydaniu, jak zwykle, można usłyszeć szeroki wachlarz gatunków, którymi inspirowali się autorzy. Znajdziemy tu wszystko, począwszy od fragmentów symfonicznych oraz operowego śpiewu, przez instrumentalne popisy w stylu gitarowych bogów lat osiemdziesiątych i solówki na saksofonie aż po black metalowy krzyk, a także wiele innych elementów, których nie dałbym rady wypisać nawet gdybym miał na to cały dzień. Właśnie to zróżnicowanie stanowi największą siłę albumu. To że sama płyta jest niepowtarzalna najwyraźniej nie satysfakcjonuje muzyków Sigh, dla nich każdy kawałek musi zaskakiwać. Zespół rzuca pomysłami na prawo i lewo nie skupiając się wyłącznie na jednym aspekcie swoich kompozycji, niektóre kawałki stawiają orkiestrę w świetle reflektorów, inne wyraźnie czerpią z jazzu, jeszcze inne stawiają na budowanie nastroju. Najwyraźniej niektórzy bardzo nie lubią się powtarzać.
Wykonawcy co chwilę popisują się swoimi wspaniałymi umiejętnościami. Wcześniej wspomniane gitarowe solówki przywodzą na myśl takich mistrzów tego instrumentu jak Yngwie Malmsteen czy Marty Friedman. Klawisze również zapadają w pamięć. Keyboardowe popisy są tu tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż partie pozostałych instrumentów. Co do czystych wokali, to powiem tyle, że są równie dziwne jak reszta muzyki i nie wiem, czy jest to kwestia starań wokalistów, czy po prostu tak brzmią. W każdym razie zdecydowanie pasują do konwencji i nawet jeśli nie wpadają specjalnie w ucho, to dobrze spisują się jako część większej układanki.
Oczywiście, w tej beczce miodu znajdzie się również łyżka dziegciu w postaci produkcji przywołującej przykre wspomnienia z czasów, kiedy niektórym wydawało się, że wytłumione pomieszczenia są passé, a nagrywanie gitar dyktafonem znalezionym na strychu wcale nie jest praktyką haniebną. Przyznam, że aż tak źle nie jest, lecz ta płyta zdecydowanie zasługuje na dźwięk wyższej jakości. W momencie, kiedy zespół wprowadza do kompozycji elektronikę, orkiestrę oraz talent wykonawczy przyjemnie byłoby również dołożyć wszelkich starań, by wszystkie te elementy zostały usłyszane przez potencjalnych odbiorców. Mam nadzieję, że za parę lat pojawi się reedycja tego wydania, na której będziemy w stanie docenić wszystkie elementy kompozycji, które aktualnie przesłania nagranie płytkie niczym postacie żeńskie z filmów Michaela Baya.
Tego albumu koniecznie należy posłuchać. Oryginalność jest tu widoczna na każdym kroku, kompozycje składają się z wielu różnych elementów, a popisy wykonawców wzbudzają szacunek. Tu umiejętności spotykają wyobraźnię i inspirację. Gdyby nie mierna jakość nagrania, płyta miałaby duże szanse na tytuł albumu roku. Przeklęty niech będzie dzień, kiedy surowa produkcja zyskała społeczną akceptację w świecie metalowym!
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz