wtorek, 5 maja 2015

Recenzja - Kamelot - Haven

Kamelot - Haven

Wypuszczając "Silverthorn" Kamelot udowodnił, że nawet bez Roy'a Khan'a na pokładzie są w stanie nagrać album powodujący opad szczęki. Inną sprawą jest, że Tommy Karevik brzmi dokładnie tak samo jak jego poprzednik, co prawdopodobnie ucieszyło wielu fanów zespołu. "Haven" kontynuuje obydwie tendencje poprzedniego wydania: solidny poziom piosenek oraz brak większych zmian.
Wielokrotnie zdarzało mi się skreślać albumy głównie ze względu na brak innowacji, więc mój entuzjazm wobec najnowszego dzieła Kamelot może wydawać się mało logiczny. Tym, co odróżnia ten zespół od innych, które sprzedają nam od wieków to samo, jest fakt, iż nawet po dwudziestu latach obecności na scenie są w stanie dostarczyć nowych, interesujących kompozycji, które przyciągają uwagę i zostają w pamięci. Na "Haven" znajdziemy więcej potencjalnych hitów, niż na niejednym świeżym debiucie. Swoją rolę mają w tym z pewnością, odgrywające pierwsze skrzypce, rewelacyjne wokale Tommy'ego Karevik'a, lecz bez bardzo solidnych partii instrumentalnych kawałki nie byłyby w stanie wywrzeć na słuchaczu takiego wrażenia. Choć śpiew, jak przystało na tę grupę, stoi na najwyższym poziomie, to warto wsłuchać się również w riffy gitarowe, które z początku wydają się być jedynie prostym akompaniamentem, jednak przyglądając im się bliżej można zauważyć, że są całkiem ciekawie skomponowane. Również fragmenty symfoniczne oraz klawiszowe przyjemnie wzbogacają brzmienie zespołu i, moim zdaniem mogły być, w pewnych miejscach, odrobinę bardziej podkreślone w miksie. Jedynym zastrzeżeniem jeśli chodzi o wykonanie jest to, jak bardzo Tommy stara się przypominać swojego poprzednika. Co prawda ci fani, którzy nie tolerują nawet najmniejszych zmian w brzmieniu ich ulubionego zespołu nie mają w związku z tym żadnego problemu, lecz ja wolałbym, żeby Karevik w przyszłości zaczął odrobinę popisywać się swoim własnym stylem. 
Największą siłą "Haven", w przeciwieństwie do poprzednich albumów, są nie ballady, a cięższe, bardziej żwawe kawałki. Zostały one skomponowane z pomysłem, a każdy jest interesujący na swój własny sposób. Już początkowe kawałki wwiercają się w pamięć i nie mają najmniejszego zamiaru jej opuszczać. Zdecydowanie najlepszą z nich jest "Citizen Zero", której niestandardowa praca gitary, gęsto wykorzystująca pick squeal'e oraz intrygująca melodia refrenu sprawiają, że już wiem, jaki kawałek będę katował przez następne kilka miesięcy. Równie ciekawą kompozycją jest kończąca płytę "Revolution", która umiejętnie łączy ciężkie riffy i gościnne growle w wykonaniu Alissy White-Gluz z energicznym rytmem, melodyjnym śpiewem Karevik'a oraz niespodziewanym balladowym przerywnikiem. Niestety żadna z ballad nie urzekła mnie tak jak "Falling Like The Fahrenheit" czy "Abandoned", jednak praktycznie każda z żwawszych piosenek ma wręcz uzależniający potencjał.
Kamelot pokazał, że jest w świetnej formie i nie ma zamiaru zwalniać. Fani znajdą tu kolejną partię solidnego materiału, od którego nie zdołają się oderwać jeszcze przez długie miesiące. Ci, których formuła grupy zdążyła już znudzić nie znajdą tu większych innowacji, jednakże ciężko mi wyobrazić sobie kogoś, kto wyłącznie z tego powodu zupełnie przekreśli tę płytę. Wychwalając ostatnie wydanie Kiske/Somerville nie spodziewałem się, że doczeka się ono tak szybko godnego przeciwnika.

9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz