piątek, 12 czerwca 2015

Recenzja - Tremonti - Cauterize

Tremonti - Cauterize

Mark Tremonti nie zaczął najlepiej swojej kariery. Przyłożenie ręki do powstania zespołu, któremu koronę króla radiowego butt rock'a był w stanie odebrać jedynie Nickelback nie jest szczególnym powodem do dumy. Szczęśliwie przez ostatnie kilka lat muzyk starał się zmyć z siebie hańbę (zresztą z całkiem niezłym skutkiem), najpierw tworząc Alter Bridge, a niedawno rozpoczynając karierę solową.
Jak można się było spodziewać "Cauterize" nie stanowi stylistycznej rewolucji i odcięcia się od modern rockowych korzeni twórcy, lecz, jak jego poprzednie wydania, stara się podać nam ten gatunek w mniej pozbawionej charakteru formie. Możemy się tu zatem spodziewać banalnych refrenów, które mają za zadanie jedynie wpadać w ucho, miałkich ballad rockowych, brzmiących dokładnie tak samo od ponad piętnastu lat, lecz także pomysłowych riffów, interesujących przerywników oraz całkiem porządnych popisów gitarowych. W skrócie - mamy przed nami bardzo standardowego, radiowego rocka, wykonanego przez zdolnych muzyków, którzy włożyli trochę wysiłku w swoje kompozycje. Przed pokonaniem całej konkurencji płytę powstrzymuje jedynie brak wyraźnych hitów, które mogłyby szturmem podbić rozgłośnie radiowe na całym świecie.
Jak przystało na solowy album gitarzysty, to właśnie partie tego instrumentu są tu najistotniejsze. Mike Tremonti to bardzo utalentowany muzyk, o czym można się łatwo przekonać słuchając tych riffów, na których postanowił potraktować konwencje gatunkowe jedynie jako sugestię i puścić wodze fantazji. Dzięki temu luźnemu podejściu do tradycji możemy w środku dość standardowej, hard rockowej kompozycji usłyszeć zagrywkę, która mogłaby równie dobrze znaleźć się na albumie Gojira'y. Z drugiej strony przez takie wstawki serce kraja się jeszcze bardziej, gdy podczas refrenu artysta sprowadza gitarę jedynie do roli podkładu pod wokal. Będąc przy śpiewie, muszę przyznać, że, jak na gitarzystę, Tremonti okazał się całkiem przyzwoitym wokalistą i chociaż nie ma charakterystycznej barwy Myles'a Kennedy'ego, to spisał się całkiem nieźle. Sekcja rytmiczna natomiast nie wybija się zanadto na pierwszy plan, lecz także nie nudzi najprostszymi nabiciami oraz banalnymi rytmami.
"Cauterize" z pewnością nie jest najambitniejszym albumem w historii, lecz radzi sobie całkiem nieźle w ramach swojej konwencji. Ja jednak ciągle mam nadzieję, że Mike Tremonti pewnego dnia postanowi lepiej spożytkować swój talent i opuści swoją strefę komfortu. Jeśli macie ochotę na mniej wymagającego, radiowego rocka, to ten album jest tym, czego szukaliście. 

7,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz