Luca Turilli's Rhapsody - Prometheus, Symphonia Ignis Divinus
Nie wiem, czy jest na świecie ktokolwiek. kto po przesłuchaniu ostatnich dzieł obydwu wersji podzielonego Rhapsody ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości odnośnie tego, który z muzyków odpowiadał za sukces grupy. Chociaż "Ascending To Infinity" nie było może wybitnym albumem, to zupełnie zdeklasowało okropnie nużące "Dark Wings Of Steel". Luca Turilli swoim najnowszym wydaniem znów stara się przywrócić czar najlepszych dni swojego zespołu, lecz, jak poprzednio, odrobinę zabrakło mu do pełnego sukcesu.
Tym, co najbardziej rzuca się w uszy podczas słuchania "Prometheus, Symphonia Ignis Divinus" jest bogactwo brzmienia. Muzycy naprawdę zadali sobie wiele trudu, by zapełnić swoje kompozycje po brzegi orkiestrą, klawiszami, popisami instrumentalistów oraz różnego rodzaju innymi smaczkami, które powodują, że album ten swoim przepychem przypomina barokowe katedry. Partie symfoniczne brzmią wspaniale, charakterystyczne popisy gitarzystów zwyczajowo stoją na bardzo wysokim poziomie, chóry oraz śpiew operowy dodają całości jeszcze więcej mocy, a brak Fabio Lione za mikrofonem wcale nie przeszkadza, gdyż Alessandro Conti także spisuje się w tej roli znakomicie. Od czasu, do czasu zdarza się usłyszeć nawet odrobinę elektroniki. Luca Turilli najwyraźniej również wyznaje zasadę, iż więcej znaczy więcej. Krótko mówiąc, album brzmi monumentalnie i nie ma co do tego wątpliwości.
Oczywiście jak przystało na power metal, ten przepych i inwencja ograniczają się raczej do elementów, z których składają się piosenki, gdyż sposób w jaki zostały złożone w całość jest do bólu podręcznikowy. Każdy, kto kiedykolwiek słyszał w życiu choć jedną płytę Rhapsody byłby w stanie po przeczytaniu tytułów piosenek, oraz czasu ich trwania bardzo dokładnie wyobrazić sobie czego należy się spodziewać. Nie stanowi to jednak poważnego problemu, ponieważ same kawałki są dość solidne, a ilość rzeczy dziejących się naraz skutecznie odciąga uwagę słuchaczy od braku większych innowacji. Gorzej, że nie ma tu także wybitnych kompozycji, które już przy pierwszym przesłuchaniu mocno zapadają w pamięć. Nie znajdziemy tu drugiego "Emerald Sword" czy "The Village of Dwarves" i właśnie ten drobny szczegół stoi na drodze do powrotu złotych lat Rhapsody.
Jeśli zatem macie ochotę na odrobinę bogato brzmiącego, solidnego, tradycyjnego power metalu, mogę z czystym sumieniem polecić tę płytę. Nie należy jednak oczekiwać od niej cudów. Nie jest nudna mimo swojej schematyczności i bawiłem się przy niej dobrze, nawet jeśli nie zostanie klasykiem gatunku.
8/10
,,Ascending To Infinity" jest o niebo lepsza , właśnie tam są przeboje zapadające w pamięć: "Excalibur","Clash of the Titans". A może za dużo się spodziewałem po reklamach^_^ . Najbardziej lubię albumy ,,Frozen Tears of Angels" oraz ,,Dawn of Victory". Na nowym trzeba posłuchać: ,,Prometheus", ,,One Ring To Rule Them All"a takie rzeczy jak ,,Notturno" nie powinny mieć miejsca!
OdpowiedzUsuń