Marduk - Frontschwein
Pisanie o złych albumach jest bardzo przyjemne. Słabe płyty to temat-rzeka. Można bawić się w wymienianie wad, wymyślać przyczyny porażki, sugerować poprawki, wyśmiewać zespół, a najlepsze jest to, że większość jest koszmarna na swój własny sposób. Niestety, nie te black metalowe.
Marduk ponownie dostarcza wszystkiego, czego możemy się spodziewać po gatunku nie wnosząc zupełnie nic nowego. "Frontschwein" jest albumem tak na wskroś sztampowym, że mógłbym opowiedzieć o nim używając jedynie utartych, negatywnych stereotypów (może nie tych dotyczących palenia kościołów oraz dokonywania morderstw, lecz na pewno tych muzycznych).
Monotonia to tutaj słowo-klucz. Piosenki dzielą się na trzy typy:
1. Łączące blast beaty z szybkim tremolo, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
2. Łączące beaty na cztery czwarte z szybkim tremolo, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
3. Łączące powolne beaty z power-chord'ami, które nie doczekują się rozwinięcia i zmierzają donikąd.
Jest z czego wybierać. Okazyjnie, jeśli uda nam się utrzymać uwagę, możemy doczekać się chwilowej przerwy w partii perkusji, śladu pomysłu na riff, lub sampli, w których ktoś rozmawia. Z wokalami nie jest lepiej. Fani gatunku nie muszą się obawiać groźby innowacji na tym polu, Marduk nie ma najmniejszych zamiarów nam jej zapewnić.
Jeśli chodzi o plusy, to produkcja nie jest najgorsza. Black metal ma tradycję naprawdę okropnego sposobu nagrywania muzyki. Szczęśliwie wielkie wytwórnie wybiły muzykom z głów idiotyczną wizję surowego brzmienia. Dzięki temu płyty w ogóle da się słuchać, a niektórzy będą w stanie nawet wychwycić linie basu.
Niestety większość starych zespołów drugiej fali black metalu nie rozumie potrzeby wprowadzania zmian w swojej muzyce. Takie albumy jak ten są tego najlepszym przykładem. Może kiedyś takie brzmienie było czymś niezwykłym i interesującym, lecz po dwudziestu latach bardzo ciężko czymś takim zaimponować. Nie rozumiem, jak można pisać taką muzykę, kiedy Ne Obliviscaris, Enslaved, czy Arcturus, pokazały, jakie niesamowite rzeczy da się robić w ramach tego gatunku.
4/10
PS. Nie zamierzam więcej pisać recenzji słabych albumów black metalowych (chyba, że jakiś szczególnie zajdzie mi za skórę). Jeśli płyta jest reklamowana jako "prawdziwa", "surowa", lub "powrót do korzeni", a na twarzach członków zespołu widnieje corpse paint, to możecie śmiało otworzyć tę recenzję, podmienić nazwy i będziecie mieli całkiem wierny obraz tego, co dostaniecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz