Dopiero co Kreator dał nam przykład jak można odświeżać thrash metalowe brzmienie, aby wciąż wywołać zainteresowanie publiczności, a już Overkill przypomina nam o wszystkich plusach i minusach bardziej ortodoksyjnego podejścia do gatunku. Podczas gdy Niemcy starali się przemycać do swojej muzyki coraz więcej melodii, wzbogacając brzmienie kosztem niezadowolenia bardziej ortodoksyjnych fanów, Amerykanie zdecydowali się na bardziej standardowe podejście do tematu. Nietrudno przewidzieć tego rezultaty, zwłaszcza, że widzieliśmy je już niejeden raz.
Krótko mówiąc "The Grinding Wheel" brzmi dokładnie tak samo, jak wszystkie pozostałe płyty zespołu z ostatnich kilku lat. Jeśli zatem ich formuła nie zdążyła was jeszcze znudzić, a co więcej, macie ochotę na kolejną porcję standardowego, współcześnie brzmiącego thrashu, to polecam śmiało sięgnąć po to wydanie. Jednak ci, których, tak jak i mnie, Overkill zachwycił ostatnio przy okazji "Ironbound" raczej nie znajdą tu niczego nowego.
Najnowsze dzieło tych panów cierpi na większość problemów, z jakimi boryka się współczesny thrash. Przede wszystkim kompozycje potrafią być do bólu przewidywalne. Wiele przejść brzmi bardzo znajomo, a utwory niejednokrotnie rozwijają się w mocno przewidywalny sposób. Dodatkowo na niekorzyść płyty działa jej długość. Większość utworów trwa tu powyżej sześciu minut, a niektórym kilka drobnych cięć wyszłoby zdecydowanie na dobre. Kolejnym poważnym uchybieniem jest brak wyraźnego, unikalnego stylu zespołu. Overkill stał się de facto wzorcem typowego, czystego, nieudziwnionego thrashu i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż ich konkurencja robi wszystko to co oni i więcej. Kreator wplata wpływy power metalowe, Testament dodaje do tej mieszanki niesamowitą sekcję rytmiczną, a Death Angel to festiwal różnorodności kompozycji. Niestety w tym wypadku otrzymujemy jedynie gołą podstawę, na której inni potrafią zbudować znacznie więcej. Wszystko to sprawia, że "The Grinding Wheel" to album, który bardzo szybko zostanie zapomniany i utonie w mrokach przeszłości.
Zapewne po takim opisie wielu uzna tę płytę za stratę czasu, jednak trzeba przyznać, że ma także całkiem sporo zalet. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w uszy są bardzo solidne, pełne energii i agresji riffy gitarowe, które z pewnością na koncercie rozruszają najbardziej niemrawą publikę. Warto również docenić pewne urozmaicenia wewnątrz utworów, nawet jeśli zmiany nastrojów widać z kilometra, to ich obecność i tak cieszy. Na plus wypada także czysta, nowoczesna produkcja, dzięki której nawet partie gitary basowej nie są trudne do wychwycenia. Zdecydowanie nie jest to zły album i choć nie wyrasta ponad resztę stawki, to nie ma tu mowy o żadnej stracie czasu.
Fani thrash metalu powinni zupełnie zignorować moje narzekania, ponieważ najprawdopodobniej pokochają ten album dokładnie z tych powodów, z których mi nie przypadł do gustu. Może "The Grinding Wheel" nie zapisze się w historii jako najważniejsze wydanie tego roku, lecz ciągle stanowi świetną propozycję dla każdego, kto szuka klasycznego, nieudziwnionego thrashu.
Nie od dziś wiadomo, że thrash metal z reguły nie jest kopalnią innowacji i świeżości. W zeszłym roku jednak Amerykanie z Vektor, Death Angel i Testament przypomnieli nam, że ciągle da się wycisnąć całkiem sporo z tego gatunku. Niestety scena europejska trochę przestała nadążać za kolegami zza oceanu. Destruction nie wydało naprawdę dobrego albumu od kilkunastu lat, a Sodom serwował nam ostatnio odgrzewane kotlety. Na całe szczęście Kreator, po pięciu długich latach od "Phantom Antichrist" powrócił, by obronić dobre imię niemieckiego thrashu.
Komponując szybki, ostry, agresywny metal łatwo można ulec mylnemu wrażeniu, że prymitywne zagrywki oraz banalne, zapętlające się konstrukcje są wybaczalne, o ile tylko brzmienie jest dostatecznie zbliżone do wzorców ze "starych, dobrych czasów". Na całe szczęście Kreator systematycznie unika tej pułapki wkładając w swoje kolejne płyty bardzo dużo pracy. Na "Gods Of Violence" panowie wręcz zasypali nas pierwszorzędnymi riffami gitarowymi. Dzieje się tu dużo i to wyjątkowo gęsto, nie ma tu najmniejszego miejsca na nudę. Utwory nie stoją nawet na chwilę w miejscu, a raczej stale podsuwają nam kolejne zagrywki, które z jednej strony ukazują ich imponujące umiejętności wykonawcze, a z drugiej bez najmniejszego problemu zapadają w pamięć. Twórcom udało się dokonać spektakularnego wyczynu pisząc niezwykle melodyjne, miejscami wręcz power metalowe ("Hail To The Hordes"), motywy, jednocześnie nie tracąc ani odrobiny agresji, z jakiej znany jest gatunek. Tyczy się to również samych wokali Mille'a Petrozza'y, który, choć dysponuje jednym z ostrzejszych głosów na scenie thrashowej, wciąż bez problemu jest w stanie poprowadzić wyraźną linię wokalną. Może to nie przypaść do gustu wielbicielom bezmyślnego ciężaru, lecz dzięki temu do płyty chce się wielokrotnie wracać.
Jedynym większym uchybieniem, jakiego można doszukać się w "Gods Of Violence" jest brak większego zróżnicowania. Dźwięki instrumentów akustycznych, klawisze czy wstawki orkiestrowe umilają nam czas jedynie w krótkich wstępach, bądź pod koniec utworów. Z jednej strony warto docenić, że kompozytorzy dorzucili choć to, lecz takie drobne akcenty pozostawiają pewien niedosyt. W przyszłości warto byłoby pomyśleć o szerszym użyciu tego typu urozmaiceń oraz wplataniu ich w sam rdzeń utworów.
Może ci panowie robią sobie dłuższe przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, lecz jak widać czekanie się opłaca. "Gods Of Violence" to bez wątpienie jeden z najbardziej melodyjnych albumów Kreatora, a osobiście zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, iż to jedno z ich najlepszych wydań. Fani thrash metalu, który nie krzywią się na myśl o czystej produkcji, czy melodii w muzyce powinni sięgnąć po tę płytę bez śladu zawahania.
Daniel Gildenlöw nie miał ostatnio łatwego życia. Przez niezbyt przyjemną infekcję bakteryjną oraz nietrafiony pomysł akustycznych re-aranżacji niektórych swoich wcześniejszych utworów przyszło nam czekać na kolejny poważny album Pain Of Salvation całe sześć lat. Nie dziwi zatem fakt, że twórca starał się wynagrodzić fanom lata czekania długością swojego nowego dzieła, lecz nawet w tym wypadku niepotrzebne rozciąganie materiału nie wyszło na dobre.
Na samym wstępie warto zaznaczyć, że panowie nawet pomimo tak długiej przerwy wcale nie wypadli z formy. "In The Passing Light Of Day" wręcz ocieka interesującymi pomysłami muzycznymi, bogactwem brzmień, niesztampowymi kompozycjami oraz zapadającymi w pamięć motywami. Album unika również wszelkich zarzutów o odgrzewanie starych pomysłów, bowiem nastrojowo zupełnie odcina się od energii "Road Salt Two" przywołując ponury i nierzadko przygnębiający klimat, który z pewnością przypadnie do gustu fanom takich zespołów jak Katatonia czy Paradise Lost. Jednak właśnie w tej nastrojowości leży źródło całkiem poważnych wad wydania. Chociaż zdarzają się tu całkiem potężne uderzenia ciężaru, to częściej natkniemy się na spokojne, nastrojowe kompozycje, którym niestety zdarza się wpaść w pułapkę nadmiernego zapętlania motywów oraz muzycznego minimalizmu. Nie można przez to narzekać na brak urozmaiceń, lecz niektóre utwory rozwijają się zdecydowanie zbyt wolno. Przydługie pętle wprawdzie starają się uzasadnić swoją obecność wprowadzając co jakiś czas nowe, ciekawe elementy, jak elektronika, czy akordeon, lecz są to raczej drobne ozdobniki i ciężko nie ulec wrażeniu, iż ten album nie powinien trwać ponad godzinę. Mimo to trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia z progresywą z bardzo wysokiej półki, która potrafi jednocześnie przemycić nieco oryginalności, a także bez problemu wpaść w ucho. Ilość brzmień, jaką zaserwowali nam kompozytorzy wręcz powala, a niecodzienne rytmy i ciekawe nabicia należycie angażują uwagę słuchaczy. Nie dzieje się tu zatem mało, lecz nieco brakuje intensywności, którą jednak udało się osiągnąć choćby na otwierającym album "On a Tuesday". Widać zatem, iż wady nie wynikają tu z niekompetencji, a raczej z błędu w założeniach.
Pain Of Salvation powrócił w całkiem przyzwoitym stylu i choć osobiście wolałem żywsze oblicze zespołu, to dla niektórych z pewnością będzie to jeden z najlepszych albumów w historii zespołu. Mam nadzieję, że następnym razem twórcy podadzą swój talent w nieco bardziej skoncentrowanej, intensywnej dawce.
Z każdym kolejnym albumem Periphery ugruntowuje swoją pozycję lidera na scenie metalowej swojego pokolenia. Panowie udowadniają, że djent nie był jedynie nowinką czy gatunkiem jednego patentu. "Sellect Difficulty" zaskakuje przede wszystkim różnorodnością. Kolejne utwory prezentują zdecydowanie odmienne podejścia do gatunku. Usłyszymy tu utwory ostre i agresywne otoczone chwytliwymi numerami singlowymi (w tym najlepszym w historii zespołu - "Marigold"), rozbudowanymi progresywnymi kolosami, delikatnymi balladami oraz oryginalnymi eksperymentami. Przy tym wszystkim jak zwykle panowie wykazali się wielkim talentem komponując utwory złożone, lecz wpadające w ucho. Ich sukces był w pełni zasłużony, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.
Nieprzewidywalny, kompletnie szalony, ciężki, lecz nie pozbawiony subtelności - nowy album Hypno5e wypada oszałamiająco. Łącząc skrajnie różne nastroje, wyśmienicie operując dysonansem i zaskakując na każdym kroku sprawia, że jedyną adekwatną reakcją jest niekontrolowany opad szczęki. Delikatne melodie wokalne i dźwięki instrumentów akustycznych przeplatają się z gryzącymi harmoniami, niskimi riffami oraz krzykiem wokalisty sprawiając, że absolutnie nie da się nudzić słuchając "Shores Of The Abstract Line". Skoro First Fragment to tegoroczni mistrzowie przesady, to Hypno5e deklasują wszystkich w kategorii posługiwania się kontrastami. Dla miłośników metalowej awangardy jest to pozycja obowiązkowa.
Po premierach tegorocznych albumów Hypno5e i Periphery myślałem, że przyjdzie czas by przyznać, iż uczniowie przerośli mistrza, jednak Meshuggah odpowiedziało jednym z najlepszych albumów w swojej karierze. "The Violent Sleep Of Reason" to najbardziej melodyjna płyta w historii zespołu, a pomimo to nie straciła ani odrobiny ciężaru, z jakiego znani są ci panowie. W końcu również doczekaliśmy się nagrania, które nie straszy nadmierną kompresją, lecz jak na dłoni pokazuje wszystko, co warto wyłapać w niesamowitych zagrywkach tych szalonych Szwedów. Potęga ośmiostrunowych gitar ojców djentu powala znów, jednocześnie dostarczając nam dużo więcej zapadających w pamięć zagrywek niż zwykle.
Proszę nie regulować odbiorników, to nie są głupie żarty, to się dzieje naprawdę. Trzy dziewczynki z Japonii (wraz z całą armią profesjonalnych kompozytorów i producentów, swoją drogą bardzo zdolnych) zupełnie zmiotły w tym roku praktycznie wszystkich wielkich tej sceny. Już podstawowy koncept łączenia j-popu z metalem, jaki zaprezentował ich debiut był niezwykle interesujący, jednak dopiero tutaj został nie tylko dopracowany do perfekcji, lecz także bardzo wyraźnie rozbudowany. Wpływy folku, ska, elektroniki czy muzyki symfonicznej genialnie wzbogaciły materiał i sprawiły, że płyta nie nudzi nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. W tym momencie wszelka panika ortodoksyjnych członków społeczności wydaje się jedynie śmieszna - Babymetal nie oznacza końca metalu, lecz jego nową jakość i, miejmy nadzieję, mniej konserwatywne podejście do jego tworzenia.
Spadli na nas jak grom z jasnego nieba i zaskoczyli zupełnie niepowtarzalną, lecz do pewnego stopnia znajomą wizją muzyki łączącej stoner rock, sludge, heavy metal i progresywę. Wielu po tym opisie ma pewnie przed oczami Baroness, lecz zapewniam - nawet oni nie brzmią jak Moon Tooth. Niskie, ciężkie, a mimo to niezwykle melodyjne zagrywki w połączeniu z niezwykłym, czystym głosem Johna Carbone zabierają nas na niezapomnianą podróż, w której można zatopić się na długie godziny, powtarzając ją gdy tylko wybrzmi jej ostatnia nuta. Każdy utwór zapada w pamięć, a niektóre zagrywki prawdopodobnie utkną w mojej pamięci już do końca życia. Pisząc recenzję wahałem się czy dawać debiutowi idealne 10/10. Z perspektywy czasu uważam, że jednak powinienem był to zrobić, gdyż jestem pewien, że to ten album będę miał na myśli, jeśli kiedyś zmienię się w zasuszonego starca głoszącego, iż "dzisiejsza muzyka to już nie to co kiedyś".
Jak zwykle nie przesłuchałem wszystkiego, jeszcze mniej oceniłem, lecz choć w przyszłym roku nie ma większych perspektyw na to, że ilość mojego czasu się zwiększy postaram się znaleźć sposób by wspomnieć chociaż krótko o płytach, na których recenzję nie mam czasu. Polecam śledzić na Spotify moją playlistę najlepszych piosenek roku, na którą na dobrą sprawę trafia wszystko, co przypadnie mi w jakikolwiek sposób do gustu. Polecam również używać tego wspaniałego wynalazku, jakim są serwisy streamingowe, by przynajmniej tak wspierać muzykę, której się słucha. Wersja 2017 pojawi się prawdopodobnie za miesiąc-dwa, kiedy wyjdzie trochę więcej materiału i będzie czego słuchać. Wszystkim czytelnikom życzę udanego 2017 roku i żeby nadchodzące albumy nigdy nie zmusiły nas do wspominania "starych dobrych czasów".
Pominąłem w tym roku wiele ciekawych albumów, lecz to "Learning To Breathe" najbardziej nie dawał mi spokoju. Coś sprawiło, że nawet po pół roku od premiery sumienie kazało mi rzucić trochę światła na tę płytę. Tym czymś była niesamowita ilość pomysłów i kreatywności, jakich wymagało stworzenie tego dzieła. Solidny techniczny death metal świetnie sprawdza się jako podstawa do której twórcy bardzo zgrabnie doczepiają kolejne ciekawe wpływy. Każda kolejna piosenka jest inna, a gatunki, do jakich kompozytorzy nawiązują potrafią potężnie zaskoczyć. Fani ekstremalnej awangardy koniecznie powinni posłuchać tego albumu.
Fleshgod Apocalypse uderza znów łącząc niesamowity ciężar death metalu z monumentalnym brzmieniem symfonicznym przeplatając te dwa odległe światy z taką łatwością, jakby nigdy nie istniały oddzielnie. Ich kompozycje są dopracowane w każdym szczególe, a do tego tak bogate i rozwinięte, iż już same partie orkiestrowe świetnie sprawdzają się jako pełnoprawne utwory bez dodawania jakichkolwiek elementów metalowych (kto nie wierzy, niech poszuka dodatkowego dysku na Spotify). To nie jest zespół jednego prostego haczyka, to genialni muzycy z oryginalną wizją, którą z każdym następnym albumem popychają bliżej perfekcji.
Haken to dość nietypowy zespół w świecie progresywy. Ich muzyka to wyśmienite połączenie klasycznego brzmienia prog-rocka z bardziej nowoczesnym podejściem, wykorzystującym wszystko co dała nam współczesna technika. W jednej minucie do złudzenia przypominać będą Yes, by za moment zrzucić na nas ciężar ośmiostrunowych gitar, lub postraszyć elektroniką. Jednocześnie w całym swoim pomyśle nie zapominają o wplataniu zapadających w pamięć motywów, nieschematycznym pisaniu swoich utworów czy bogatych aranżacjach. "Affinity" zachwyci każdego fana progresywy, obojętnie jaki jej rodzaj uważa za szczytowe osiągnięcie.
Twelve Foot Ninja to kolejny przykład na to, że również przystępna muzyka może rzucić na kolana. Ci panowie przekraczają granice tak wielu gatunków, że aż trudno jednoznacznie określić do jakiego nurtu należą. Znajdziemy tu wpływy rocka alternatywnego, djentu, reggae, jazzu, funku, metalu progresywnego i diabeł wie czego jeszcze. Pewne jest tylko to, że ich utwory są niezwykle chwytliwe, a jednocześnie nieprzewidywalne, złożone i mają więcej charakteru niż wszyscy czempioni radiowi razem wzięci. Takim albumem najłatwiej udowodnić wszystkim opornym znajomym (nawet tym, którzy z metalem nie mają wiele wspólnego), że świetnej muzyki jest w dzisiejszych czasach dostatek, wystarczy tylko umieć szukać.
Po takich albumach jak "Dasein" umiar i rozsądek zdecydowanie muszą iść na papierosa. First Fragment nie owija w bawełnę i nie bawi się w subtelności - tu chodzi o popisy, jak najgęstsze pakowanie pasaży, zapierające dech w piersiach solówki i burzę sekcji rytmicznej. Ci panowie oczekują przede wszystkim jednej reakcji od słuchacza - niekontrolowanego opadu szczęki, co udaje się bez większych trudności. Jednak tym, co odróżnia ich od kompletnie bezsensownych, pustych popisów pokroju Krallice czy Brain Drill jest dbałość o to, by wszystkie riffy wnosiły coś do całości. Rozkładając wiele z nich na części pierwsze da się rozpoznać podobieństwa do muzyki klasycznej czy jazzu, lecz jeśli komuś nie chce się bawić w takie rzeczy pozostaje dowód empiryczny - te zagrywki zostają w pamięci. Ci panowie opanowali do perfekcji sztukę przesadzania.
Obscura od czasu swego ostatniego albumu przeszła dość drastyczne zmiany personalne, a Steffen Kummerer musiał udowodnić, że jego zespół wciąż należy do ścisłej elity technicznego death metalu. Okazuje się, że nowi członkowie nie tylko świetnie sprawdzili się jako zastępstwo, lecz są w równym stopniu odpowiedzialni za sukces "Akróasis", co dotychczasowy frontman. "The Monist", "Ten Sepiroth" - utwory, które będę miał w pamięci przez długie lata zostały napisane właśnie przez nowego basistę zespołu - Linusa Klausenitzera. Niezależnie od tego wciąż znajdziemy tu kawał świetnie napisanego tech-deathu, który zaskakuje zarówno nagłymi zwrotami akcji, jak i oszałamiającymi umiejętnościami instrumentalistów. Obscura wciąż jest w formie.
Mówiłem to już wcześniej, lecz powiem jeszcze raz - Epica nie stoczyła się razem z resztą sceny gotycko-symfonicznego metalu ponieważ nie traktuje swoich korzeni po macoszemu. Mamy tu potęgę orkiestry, chwytliwe motywy i delikatny żeński wokal, lecz nie oznacza to braku okazjonalnych growli, zatrzęsienia świetnych riffów gitarowych oraz zatrważająco prostackich, radiowych kompozycji. Wprawdzie "The Holographic Principle" nie ma tylu bez problemu zapadających w pamięć, singlowych numerów, co poprzednie dzieło zespołu, "The Quantum Enigma", lecz wciąż trzeba bardzo mocno się postarać, by w tej kategorii znaleźć wydanie, które zbliża się do ich poziomu.
Kto powiedział, że metalu nie da się zrobić za pomocą praktycznie samej elektroniki? Rémi Gallego zdobył sławę w społeczności djentowej bardzo zasłużenie. Jego szalona elektronika mocno inspirowana sceną djentową to absolutny unikat na skalę światową. Dzięki pominięciu ograniczeń ludzkiego ciała udało mu się stworzyć utwory, które wprowadzają zabawy rytmem na zupełnie nowy poziom szaleństwa. Szczęśliwie po mniej związanej z metalem "OCTOPUS4" wrócił do krainy cięższych brzmień, lecz tym razem przemycając dużo więcej eksperymentów, niż na swoim debiucie. "Brute Force" to świetny album zarówno elektroniczny, jak i metalowy, a znajdziemy na nim i momenty niezwykle intensywne, i ciężkie, jak również bardziej wyciszone, nastrojowe utwory. Ten album może wyleczyć z alergii na elektronikę nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów gitarowego grania.
Thrash metal to zazwyczaj kompletna pustynia oryginalności. Zarówno nowi, jak i starzy twórcy z uporem szaleńca powtarzają schematy znane jeszcze z lat osiemdziesiątych, a miarą sukcesu jest to jak ich utwory są podobne do klasyków gatunku. Vektor wybija się z tego tłumu jako jedna z niewielu oaz kreatywności. Złożone, nieschematyczne i nie stroniące od wpływów innych gatunków techniczne riffy oraz rozbudowanie, progresywne kompozycje stawiają ich o całą ligę ponad resztą stawki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kiedyś takie podejście stanie się standardem oraz, że niedawne problemy personalne zespołu szybko zostaną rozwiązane.
Melodyjny i techniczny death metal nie zazwyczaj nie idą ze sobą w parze. Z jednej strony ciągle popisując się umiejętnościami wykonawczymi bardzo łatwo zgubić melodię, natomiast pisząc chwytliwe motywy twórcy lubią osiąść na laurach. Allegaeon jednak zgrabnie łączy te dwa światy zapewniając nam jednocześnie zatrzęsienie imponujących pasaży, a także wiele niezapomnianych refrenów, które sprawiają, że tej płyty chce się słuchać raz za razem. Gdy dodamy do całej mieszanki jeszcze inspiracje neoklasyczne, wstawki orkiestrowe czy przebłyski czystych wokali dostajemy naprawdę wybitny album.
Miniony rok był dla mnie dość pracowity. Z jednej strony nie byłem w stanie napisać o wszystkim, o czym chciałem wspomnieć, lecz z drugiej miałem powód by omijać wydania, które od samego początku nie dawały wielkich nadziei. Mimo to udało się znaleźć wiele świetnych, oryginalnych wydań, które po raz kolejny dowodzą, że ci, którzy głoszą, iż "metal to już nie to co za starych dobrych czasów" są zwyczajnie zbyt leniwi by poszukać czegoś wartego uwagi.
Przypominam, że jak zwykle kolejność na liście nie odwzorowuje ocen w recenzjach. Nie wszystkie albumy równie dobrze znoszą próbę czasu, niektóre świetne płyty zwyczajnie pomimo swoich zalet nie do końca do mnie trafiają, a po innych spodziewałem się więcej.
25. Myrath - Legacy
Można odnieść wrażenie, że w tym roku metal stał się dużo mniej chwytliwy, niż w poprzednim, lecz Myrath dał nam świetny przykład power metalu, który jednocześnie zapada w pamięć i nie razi prostotą, ani nie jest pozbawiony osobowości. Przyjemna nuta progresywy sprawia, że utwory nie nudzą szybko, a wszechobecny bliskowschodni folk dodaje całości unikatowego charakteru. Może motywy przewodnie są tu proste i chwytliwe, lecz nie można zarzucić nikomu lenistwa, ani braku inspiracji. Przystępną muzykę również da się zrobić dobrze, a "Legacy" to najlepszy dowód.
Witherscape to swoisty przekrój przez twórczość Dana Swanö. Wielbiciele rocka dawnych lat pokochają niesamowity, lekko zachrypnięty śpiew, zapadające w pamięć refreny oraz nastrojowe partie klawiszowe, natomiast ci, którym łezka się w oku kręci na myśl o Edge Of Sanity z pewnością zachwycą się niesamowitymi riffami oraz cięższymi, growlowanymi partiami. Wszystko to połączone po mistrzowsku dzięki niesamowitemu talentowi kompozytorskiemu twórcy dało nam jeden z najlepszych albumów metalowych roku.
Zespoły pokroju Infant Annihilator, starające się podkręcić brutalność w swojej muzyce do granic absurdu i tak nie są w stanie mierzyć się z dzikim szaleństwem Anaal Nathrakh. Z całą pewnością "The Whole Of The Law" to najcięższy album tego roku, lecz sam ten fakt nigdy nie zagwarantowałby mu miejsca w ścisłej czołówce tego roku. Tajemną sztuka jaką opanowali ci panowie jest przemycanie przy tym mnóstwa zapadających w pamięć motywów, a także piękna, w postaci chóru, lub ujmujących solówek gitarowych. Nieprawdopodobnie ostry, lecz nie bezmyślny - oto przykład ekstremalnego metalu z najwyższej półki.
Melodeath w tym roku był dość rozczarowującym gatunkiem. Omnium Gatherum, In Mourning, Be'lakor - wszyscy wypadli nieco poniżej oczekiwań. Jednak Insomnium postanowiło za pomocą charakterystycznego, chłodnego, skandynawskiego brzmienia stworzyć coś nowego. Panowie porwali się na wielką formę albumu jednej piosenki. Okazuje się, iż te elementy pasują do siebie idealnie, a twórcom udało się nakreślić potężny, lecz piękny zimowy krajobraz pełen zarówno gwałtownych porywów burzy śnieżnej, jak i nastrojowych, łagodnych momentów spokoju. Chociaż singlowe numery Insomnium zawsze najlepiej zapisywały się w mojej pamięci, to warto docenić tak ambitne eksperymenty.
Elementy symfoniczne zbyt długo służyły do zmiękczania ekstremalnego metalu tak, by stawał się zjadliwy dla mas. Przez tę niechlubną tradycję pomysł na Aborted z żeńskimi wokalami i orkiestrą mógł wydawać się niezbyt trafiony. Na całe szczęście twórcy podeszli do tematu poważnie, dzięki czemu fragmenty death metalowe nie straciły swojego ciężaru, elementy symfoniczne nadają tylko brzmieniu potęgi, a czysty śpiew dba o to, by utwory zapadały w pamięć. Skoro Fleshgod Apocalypse nie pozostają już sami na placu boju, to może symfoniczny death metal niebawem stanie się dużo szerszym nurtem.
Będąc już przy temacie Aborted warto wspomnieć jak nieprzyzwoicie wspaniałe jest ich ostatnie dzieło. Chociaż początkowo wydawał mi się jedynie niezwykle porządnym albumem death metalowym bez większych innowacji, to przez następne miesiące nie potrafiłem się od niego oderwać. "Retrogore" nie łamie konwencji i nie przeciera nowych szlaków, lecz urzeka technicznym mistrzostwem w warstwie wykonawczej oraz riffami, które pomimo swojej agresji działają wręcz uzależniająco, choć trafi tylko do fanów mocnych wrażeń.
Ekstremalnych wrażeń ciąg dalszy, choć tym razem z obozu ośmiostrunowych gitar i zabawy rytmem. After The Burial pomimo tragicznej straty jednego ze swoich gitarzystów - Justina Lowe dostarczył nam jeden z najlepszych albumów w swojej karierze. "Dig Deep" można zarzucić niezbyt porządne nagranie, czy miejscami dość proste zagrywki, lecz nie brak energii, ciężaru, czy umiejętności muzyków. Czysta potęga djentu i synkopowanych, niskich riffów staccato jest tu świetnie dopełniana niesamowitymi partiami gitary prowadzącej. Nie jest to szczyt wyrafinowania, lecz z pewnością świetna rozrywka.
W tym roku straciliśmy wielki zespół, pionierów używania chaosu i dysonansu z głową. Ich prezent pożegnalny to świetne podsumowanie ich twórczości. Nagłe wejścia sekcji dętej, niepokojące elektronika i kompletny brak szacunku do ustalonych schematów - czyli wszystko za co ich kochamy. Choć mathcore w pewnym sensie przeżyje koniec działalności The Dillinger Escape Plan, to wątpię, że szybko usłyszymy tak bogatą mieszankę stylów połączonych w ten niesamowity, niepoukładany sposób. "Dissociation" to ostatnia na to szansa, której nie wypada zmarnować.
W twórczości Devina Townsenda ostatnio można zauważyć pewną dziwną tendencję - dodatkowa zawartość jego albumów zwykle jest dużo lepsza niż podstawowa i tak też jest w tym przypadku. Wprawdzie "Transcendence" to świetny album, który pokochają wszyscy fani bardziej nastrojowej części jego twórczości i ma kilka naprawdę genialnych momentów (nawet na skalę pamiętnej solówki z "Deep Peace"), lecz to dysk dodatkowy, na którym bawi się konwencjami naprawdę zwala z nóg. Choć efekty i tak są więcej niż zadowalające, to myślę, że gdyby Devin na zawartości podstawowej pozwalał sobie na taką samą swobodę, co na materiale bonusowym mogłaby powstać jedna z najlepszych płyt w jego karierze.
Niestety, The Dear Hunter, choć zwykle jest bezkonkurencyjny w dziedzinie rocka progresywnego, tym razem musiał uznać wyższość Thank You Scientist. "Stranger Heads Prevail" to dość niespotykany twór - album rockowy, który faktycznie brzmi niepowtarzalnie (w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu), a jednocześnie przeciera zupełnie nowe szlaki. Ciągła obecność sekcji dętej, która jednak nie zastępuje standardu rockowego w postaci gitary elektrycznej, lecz wzbogaca kompozycje to wyjątkowo przyjemny powiew świeżego powietrza. Oryginalny, lekki i zapadający w pamięć - fani tych określeń nie mogą przegapić tego wydania.