Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.
Choć powrót Porcupine Tree obecnie zapowiada się mniej więcej w okolicach premiery Half-Life 3, Steven Wilson co jakiś czas stara się umilić nam wyczekiwanie, wydając kolejne świetne albumy. Co prawda jego solowy materiał również stoi na bardzo wysokim poziomie, to nigdy nie porwał mnie tak, jak "Deadwing" czy "In Absentia".
W tej kwestii "Hand. Cannot. Erase." niewiele zmienia, nie mniej jednak, jak zawsze, w pełni zasłużył na moje uznanie. Talent kompozytorski byłego frontmana Porcupine Tree oraz umiejętności wykonawcze pozostałych muzyków są niepodważalne. Każda linia melodyczna jest po mistrzowsku dopracowana, a kolejne solówki zwalają z nóg. Na tym polu albumowi nie da się nic zarzucić. Płyta, nawet jak na standardy Wilsona, brzmi bardzo spokojnie i nastrojowo, momentami aż prosząc się o odrobinę cięższe rozwinięcia, których nie brakowało na "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)". Dla niektórych może być to duży problem, dla innych niekoniecznie. "Hand. Cannot. Erase." jest prawdopodobnie najbardziej skupionym na narracji i tworzeniu melancholijnej atmosfery z nowszych dokonań artysty. Chociaż nie można nazwać go monotonnym, to chętnie usłyszałbym więcej kawałków w stylu niepokojącego "Home Invasion" lub trip-hop'owego "Ancestral". Jednak najlepiej pełny potencjał Wilsona prezentują ponad dziewięciominutowe kolosy, które skacząc między nastrojami, przełamują dominujący na płycie spokój. Niejednokrotnie zabierają słuchaczy na nostalgiczną wycieczkę do krainy wczesnej progresywy, intrygują elektronicznymi wstawkami oraz oczarowują delikatnym brzmieniem fortepianu.
Fani Stevena Wilsona niewątpliwie nie będą zawiedzeni, a ja jak zwykle jestem pod wrażeniem. I nawet jeśli sam nie będę zbyt często wracał do tego wydania, to zdecydowanie polecam je każdemu.
8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz